At least in one thing we agree
ROZDZIAŁ XXXI
- A więc? Co ty tutaj robisz? - Ann oparła dłonie na biodrach i spojrzała na niego wyzywająco.
- Ann, ja... - zaczął, jednak Charlotte mu przerwała.
- Jesteśmy ze sobą.
-CO?! - odciągnęła przyjaciółkę na bok. - To coś poważnego?
- Nie wiem, jak na razie. - zmieszała się Charlotte.
- Dlaczego mi nie powiedziałaś? - zapytała z wyrzutem Wolf.
- Nie miałam serca. Niedawno zostałaś porwana, przez co nie mogłaś o tym zapomnieć przez długie godziny. Kilka dni rozmawiałyśmy do późna w nocy, aż w końcu przestałaś dzwonić. Wywnioskowałam, że doszłaś do siebie. Było mi przykro, że wykorzystujesz mnie jako prywatnego psychologa, ale nie protestowałam. Było ci ciężko i nie chciałam ci dokładać zmartwień.
Ann otworzyła usta ze zdziwienia. Rzeczywiście ostatnio rozmawiały, tylko o niej. Zrobiło jej się głupio.
- Cholera - mruknęła. - Przepraszam Charl - przytuliła przyjaciółkę. - Nawaliłam. Zmienię to, obiecuję.
- No ja myślę, a teraz chodź, zrobiłam obiad. Mam ci sporo do opowiedzenia.
- Wbrew pozorom, ja tobie także. - zaśmiała się cicho dziewczyna.
Posiłek przygotowany przez Charlotte był zadziwiająco dobry, biorąc pod uwagę jej zdolności kucharskie. A raczej ich brak.
Ann postanowiła pomóc w sprzątaniu po obiedzie. Zmywać miał Jake, co stworzyło idealną okazję do rozmowy z kuzynem.
-Więc. Ty i Charlotte. Jak do tego doszło? - spojrzała na niego spod przymrużonych powiek.
- Och daj spokój. Nie mamy po 16 lat. Ludzie się ze sobą spotykają, dorośnij wreszcie i znajdź sobie kogoś, bo jakaś niedopchnięta jesteś. - warknął wyraźnie poirytowany.
- Ej wyluzuj. Przyjeżdżam do was, jestem postawiona przed niecodzienną sytuacją i chyba mam prawo dopytać o szczegóły.
- Nie musiałabyś, gdybyś się nią choć trochę interesowała. - mruknął pod nosem.
- Coś ty powiedział? - w dziewczynie aż zawrzało. Jake był ostatnią osobą, która mogłaby jej wypominać niektóre sprawy.
- Słuch ci się popsuł w tym Londynie?
- Więc to, o to chodzi? Masz mi za złe, że wyjechałam? - krzyknęła na niego. Nie mogła już nad sobą zapanować.
- Wiesz co. Tak mam. Zostawiłaś mnie z tym wszystkim i uciekłaś. Jak zwykle. Jesteś tchórzem Ann. - wycedził z jadem ostatnie dwa słowa. Zaszkliły się jej oczy.
- Nie powinnam była tu wracać.
- Przynajmniej w jednej rzeczy się zgadzamy. - syknął, odkładając talerz do szafki.
Wolf nerwowo przechadzała się po ogródku. Przeklinała w myślach Jake'a, jednak gdzieś w środku miała wrażenie, że ma rację. Zostawiła go i uciekła.
Gryfoni tak nie robią. Zostają i walczą do ostatniej kropli krwi.
- Ugh. Dupek. - powiedziała sama do siebie.
- Jake? A tak, czasem mu się zdarzy być palantem. - zaśmiała się Charlotte, wchodząca akurat do ogrodu. - O co tym razem się pokłóciliście? - usiadła na ławeczce pod gruszą.
Od kiedy pamiętała, Ann nie mogła dogadać się z kuzynem. Lubili między sobą rywalizować o dosłownie każdą rzecz, jednak gdy działo się coś złego, jedno za drugim było w stanie skoczyć w ogień. Dlatego zdziwiło ją zachowanie jej chłopaka i przyjaciółki.
- Wypomina mi mój wyjazd - usiadła obok niej i schowała twarz w dłonie. - Naprawdę to był błąd? Ty też uważasz, że powinnam zostać?
- Teraz to już bez znaczenia. Jake'a po prostu to wszystko przytłoczyło. W nocy dostał telefon od twojego ojca, że nigdzie cię nie ma. Przyjechał do pana Wolf, żeby cię znaleźć, a jedyne co po tobie zostało, to zabałaganiony pokój i pognieciona karteczka, w której informujesz nas, że wyjeżdżasz. Sam musiał poradzić sobie z żałobą twojego taty, a uwierz mi, nie było łatwo.
Ann zamyśliła się. Sytuacja nie wyglądała za dobrze. Miała wrażenie, że wszyscy jej tu nienawidzą i jedyne, o czym teraz marzyła, to przytulić się do Sherlocka i wypłakać na jego ramieniu.
- Jutro pojedziemy do Richarda, dobrze? - zapytała Charlotte. Ann pokiwała głową. Nie wiedziała, czy jest gotowa na spotkanie z tatą, no ale nie miała wyboru. Musiała naprawić błędy przeszłości, jak najszybciej się dało.
Późnym wieczorem postanowiła zadzwonić i sprawdzić, co słychać u Sherlocka. Miała nadzieję, że nie skorzystał z okazji, aby się naćpać.
- Halo?
- Witaj Annabeth - rozległ się głos mężczyzny w słuchawce, na którego dźwięk zmiękły jej nogi. - Jak tam? Coś się stało?
Mój kuzyn jest na mnie wściekły, jutro mam zobaczyć się z ojcem, który mnie nienawidzi, a jeszcze czeka mnie spotkanie z mamą. Dodatkowo muszę spać dzisiaj sama, przez co na pewno nie zasnę do późna. Moje serce bije szybciej, gdy myślę o tym, że będę musiała leżeć sama w ciemnościach, mając przed oczami twarz Moriarty'iego.
- Nie, nie. Wszystko w porządku - zaśmiała się. - Sprawdzam, czy żyjesz.
- Ach tak. Mamy nową sprawę. Jakiś gość rozwala popiersia Margaret Thatchast.
- Thatcher - poprawiła go. - Jak możesz nie znać jej nazwiska.
- Nie jest to istotna informacja. Już John ubolewał nad moim brakiem zorientowania, nie dokładaj mi. Wracając, nie zgadniesz, czemu je niszczy.
- Pewnie są w nich schowane jakieś ważne rzeczy. Może kosztowności? Nie, wtedy zabieraliby te popiersia, a nie rozbijali. Sposób, w jaki chcieli coś z nich wydobyć, wskazuje na to, że musieli się spieszyć, a więc byli w niebezpieczeństwie. Czy we wnętrzu popiersia znalazłeś pendrive'a?
- Niesamowite. - szepnął w słuchawkę.
- Trochę się od ciebie nauczyłam.
- No tak, ale to nie wszystko. Na pendrive'ach były inicjały A.G.R.Y.
- Czekaj, to nie była przypadkiem paczka agentów, w której była Mary? - zdziwiła się Ann.
- Dokładnie ta.
- Myślałam, że pozbyła się swojego.
- Bo tak było. Najwidoczniej przeżył ktoś jeszcze.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro