Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

At least in one thing we agree

ROZDZIAŁ XXXI

- A więc? Co ty tutaj robisz? - Ann oparła dłonie na biodrach i spojrzała na niego wyzywająco.

- Ann, ja... - zaczął, jednak Charlotte mu przerwała.

- Jesteśmy ze sobą. 

-CO?! - odciągnęła przyjaciółkę na bok. - To coś poważnego?

- Nie wiem, jak na razie. - zmieszała się Charlotte.

- Dlaczego mi nie powiedziałaś? - zapytała z wyrzutem Wolf.

- Nie miałam serca. Niedawno zostałaś porwana, przez co nie mogłaś o tym zapomnieć przez długie godziny. Kilka dni rozmawiałyśmy do późna w nocy, aż w końcu przestałaś dzwonić. Wywnioskowałam, że doszłaś do siebie. Było mi przykro, że wykorzystujesz mnie jako prywatnego psychologa, ale nie protestowałam. Było ci ciężko i nie chciałam ci dokładać zmartwień.

Ann otworzyła usta ze zdziwienia. Rzeczywiście ostatnio rozmawiały, tylko o niej. Zrobiło jej się głupio.

- Cholera - mruknęła. - Przepraszam Charl - przytuliła przyjaciółkę. - Nawaliłam. Zmienię to, obiecuję.

- No ja myślę, a teraz chodź, zrobiłam obiad. Mam ci sporo do opowiedzenia.

- Wbrew pozorom, ja tobie także. - zaśmiała się cicho dziewczyna.



Posiłek przygotowany przez Charlotte był zadziwiająco dobry, biorąc pod uwagę jej zdolności kucharskie. A raczej ich brak.

Ann postanowiła pomóc w sprzątaniu po obiedzie. Zmywać miał Jake, co stworzyło idealną okazję do rozmowy z kuzynem.

-Więc. Ty i Charlotte. Jak do tego doszło? - spojrzała na niego spod przymrużonych powiek.

- Och daj spokój. Nie mamy po 16 lat. Ludzie się ze sobą spotykają, dorośnij wreszcie i znajdź sobie kogoś, bo jakaś niedopchnięta jesteś. - warknął wyraźnie poirytowany.

- Ej wyluzuj. Przyjeżdżam do was, jestem postawiona przed niecodzienną sytuacją i chyba mam prawo dopytać o szczegóły.

- Nie musiałabyś, gdybyś się nią choć trochę interesowała. - mruknął pod nosem.

- Coś ty powiedział? - w dziewczynie aż zawrzało. Jake był ostatnią osobą, która mogłaby jej wypominać niektóre sprawy.

- Słuch ci się popsuł w tym Londynie?

- Więc to, o to chodzi? Masz mi za złe, że wyjechałam? - krzyknęła na niego. Nie mogła już nad sobą zapanować.

- Wiesz co. Tak mam. Zostawiłaś mnie z tym wszystkim i uciekłaś. Jak zwykle. Jesteś tchórzem Ann. - wycedził z jadem ostatnie dwa słowa. Zaszkliły się jej oczy.

- Nie powinnam była tu wracać.

- Przynajmniej w jednej rzeczy się zgadzamy. - syknął, odkładając talerz do szafki.



Wolf nerwowo przechadzała się po ogródku. Przeklinała w myślach Jake'a,  jednak gdzieś w środku miała wrażenie, że ma rację. Zostawiła go i uciekła.

Gryfoni tak nie robią. Zostają i walczą do ostatniej kropli krwi.

- Ugh. Dupek. - powiedziała sama do siebie.

- Jake? A tak, czasem mu się zdarzy być palantem. - zaśmiała się Charlotte, wchodząca akurat do ogrodu.  - O co tym razem się pokłóciliście? - usiadła na ławeczce pod gruszą.

Od kiedy pamiętała, Ann nie mogła dogadać się z kuzynem. Lubili między sobą rywalizować o dosłownie każdą rzecz, jednak gdy działo się coś złego, jedno za drugim było w stanie skoczyć w ogień. Dlatego zdziwiło ją zachowanie jej chłopaka i przyjaciółki.

- Wypomina mi mój wyjazd - usiadła obok niej i schowała twarz w dłonie. - Naprawdę to był błąd? Ty też uważasz, że powinnam zostać?

- Teraz to już bez znaczenia. Jake'a po prostu to wszystko przytłoczyło. W nocy dostał telefon od twojego ojca, że nigdzie cię nie ma. Przyjechał do pana Wolf, żeby cię znaleźć, a jedyne co po tobie zostało, to zabałaganiony pokój i pognieciona karteczka, w której informujesz nas, że wyjeżdżasz. Sam musiał poradzić sobie z żałobą twojego taty, a uwierz mi, nie było łatwo.

Ann zamyśliła się. Sytuacja nie wyglądała za dobrze. Miała wrażenie, że wszyscy jej tu nienawidzą i jedyne, o czym teraz marzyła, to przytulić się do Sherlocka i wypłakać na jego ramieniu.

- Jutro pojedziemy do Richarda, dobrze? - zapytała Charlotte. Ann pokiwała głową. Nie wiedziała, czy jest gotowa na spotkanie z tatą, no ale nie miała wyboru. Musiała naprawić błędy przeszłości, jak najszybciej się dało.

Późnym wieczorem postanowiła zadzwonić i sprawdzić, co słychać u Sherlocka. Miała nadzieję, że nie skorzystał z okazji, aby się naćpać. 

- Halo?

- Witaj Annabeth - rozległ się głos mężczyzny  w słuchawce, na którego dźwięk zmiękły jej nogi. - Jak tam? Coś się stało?

Mój kuzyn jest na mnie wściekły, jutro mam zobaczyć się z ojcem, który mnie nienawidzi, a jeszcze czeka mnie spotkanie z mamą. Dodatkowo muszę spać dzisiaj sama, przez co na pewno nie zasnę do późna. Moje serce bije szybciej, gdy myślę  o tym, że będę musiała leżeć sama w ciemnościach, mając przed oczami twarz Moriarty'iego.

- Nie, nie. Wszystko w porządku - zaśmiała się. - Sprawdzam, czy żyjesz.

- Ach tak. Mamy nową sprawę. Jakiś gość rozwala popiersia Margaret Thatchast.

- Thatcher - poprawiła go. - Jak możesz nie znać jej nazwiska.

- Nie jest to istotna informacja. Już John ubolewał nad moim brakiem zorientowania, nie dokładaj mi. Wracając, nie zgadniesz, czemu je niszczy.

- Pewnie są w nich schowane jakieś ważne rzeczy. Może kosztowności? Nie, wtedy zabieraliby te popiersia, a nie rozbijali. Sposób, w jaki chcieli coś z nich wydobyć, wskazuje na to, że musieli się spieszyć, a więc byli w niebezpieczeństwie. Czy we wnętrzu popiersia znalazłeś pendrive'a? 

- Niesamowite. - szepnął w słuchawkę. 

- Trochę się od ciebie nauczyłam. 

- No tak, ale to nie wszystko. Na pendrive'ach były inicjały A.G.R.Y.

- Czekaj, to nie była przypadkiem paczka agentów, w której była Mary? - zdziwiła się Ann.

- Dokładnie ta.

- Myślałam, że pozbyła się swojego. 

- Bo tak było. Najwidoczniej przeżył ktoś jeszcze.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro