Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Ann?

ROZDZIAŁ XX

Plan wyglądał tak. Sherlock ucieka z domu, wkrada się do Mycrofta po plany dla Moriaty'iego i ratuje Ann. Miał nadzieję, że dziewczyna żyje. Za wszelką cenę starał się, nie dopuszczać do siebie myśli, że jego asystentka może być już martwa, jednak czarne scenariusze co chwilę przelatywały mu przez myśli.

Stop. Muszę się skupić. Nie znajdę jej, jeśli będę się zamartwiać. Weź się w garść do cholery.

Otworzył okno i ocenił wysokość.

Jeśli odpowiednio upadnę, nie powinienem sobie nic złamać. Dobra muszę ugiąć nogi pod kątem...

Był tak zajęty obliczaniem trajektorii lotu, że nie zauważył, gdy do salonu weszła jego (Nie) Gosposia.

-Sherlocku. Jak tak bardzo chcesz się przysłużyć sprawie, to idź, tylko nie skacz na Boga! - wrzasnęła kobieta. Detektyw podbiegł do niej i ucałował w policzek.

-Dziękuję, dziękuję. Jest pani niesamowita, pani Hudson. - w biegu założył płaszcz i wybiegł z domu.

Kobieta uśmiechnęła się lekko pod nosem i pokręciła głową. Naprawdę liczyła, że dziewczyna się odnajdzie, bo widziała, jak Sherlock szalał na jej punkcie i doprawdy nie mogła patrzeć na te podchody, jakie wyczyniają.



Sherlock stanął przed posiadłością swojego starszego brata, Mycrofta. Wiedział, że o tej porze nie ma nikogo w domu, ponieważ mężczyzna pracuje do późna i mieszka sam. Podszedł do drzwi i szarpnął za klamkę.

No, na szczęście nie jest tak głupi, jak przypuszczałem i zamyka drzwi, pomimo iż mieszka na takim odludziu.

Sherlock Holmes, wbrew pozorom, był naprawdę silny fizycznie. Chociaż nie wyglądał, to był wysportowany i miał dobrą kondycję, toteż wyłamanie zamka nie było dla niego problemem. Nie zastanawiał się nad reakcją jego brata na wieść o włamaniu. Wiedział, że nie zaskarży go, ponieważ zabiłoby to ich matkę, która i tak nie trzymała się dobrze ostatnimi czasy.

- Trzeba do niej w końcu zadzwonić. - mruknął sam do siebie Sherlock.

Wszedł do domu brata i rozejrzał się w poszukiwaniu gabinetu. Po pokonaniu kilku korytarzy znalazł wreszcie pracownię Mycrofta. Zaczął chaotycznie przeszukiwać papiery. Po kilkunastu minutach w końcu natknął się na pożądane dokumenty.  Z radością schował je pod materiałem płaszcza i zwrócił się w stronę wyjścia. 

Gdy dotarł do frontowych drzwi, usłyszał kroki na podjeździe. W popłochu schował się w najbliżej znajdującym się pokoju. Jego spojrzenie zatrzymało się na oknie. Otworzył je i zerknął w dół. Nie było wysoko. Nie myśląc wiele, skoczył, lądując w krzaku róży. Zawył cicho, czując dziesiątki kolców wbijających mu się w ciało. Wstał gwałtownie, przez co podarł płaszcz. Kilka gałęzi zaczepiło mu się we włosy, a jeszcze inne podrapały mu boleśnie twarz.

Cholera jasna! Że też nie mógł znaleźć sobie innego hobby, tylko hodowania tych przeklętych badyli.

Przebiegł pochylony przez podwórko. Dopiero gdy był pewien, że jego brat nie będzie już w stanie go dostrzec, puścił się biegiem w stronę ulicy. W kilka minut dotarł do najbliższego postoju dla taksówek. Otworzył drzwi do jednej z nich i bez pozwolenia kierowcy wpakował się na tylne siedzenia.

- Hej! Wysiadał koleżko. Czekam na kogoś - sprzeciwił się mężczyzna.

- Jestem Sherlock Holmes, pracuję dla policji - błysnął fałszywą odznaką, którą dostał w tajemnicy od Lestrade'a. - proszę mnie natychmiast zawieźć pod zajezdnię. Jeśli pan tego nie zrobi, zgłoszę pana i zabiorą panu prawo jazdy. 

- Dobra, dobra już. Wyluzuj. - Sherlock odczuł nagle ogromną chęć przyłożenia mu w twarz, ale zignorował to uczucie.

Droga nie trwała długo, jednak detektywowi dłużyła się w nieskończoność. Siedział jak na szpilkach, wyczekując końca podróży. Postanowił wysłać zdjęcia dokumentów do Moriarty'iego.

Mam to, co chciałeś. Teraz ją wypuść.

SH

Odłożył telefon i wyjrzał przez okno.

W starym kościele koło zajezdni pociągów powinna być Ann. Ale nie sądzę, aby przeżyła. Powiedzmy, że zginęła w słusznej sprawie.

JM

NIE! To niemożliwe! Ona nie może umrzeć! Nie pozwolę na to!

Łzy cisnęły mu się na oczy, jednak powstrzymywał je z całych sił.

- Proszę przyspieszyć. - nakazał.

- Nie mogę jechać szybciej, dozwolona prędkość tutaj wynosi... - zaczął mężczyzna.

- Rób, co ci każę i nie dyskutuj! - zdenerwował się. Miał zbyt wiele na głowie i ten dureń doprowadzał go do szewskiej pasji.

Minęli kilka ulic i droga dobiegła końca. Sherlock wyskoczył z auta, nie zwracając uwagi na krzyki taksówkarza, domagającego się zapłaty. Prześledził wzrokiem budynki, szukając najstarszego z nich, wyglądem przypominającego kościół. Wreszcie jego wzrok stanął na rozpadającej się budowli. 

Wszystkie drzwi były pootwierane na oścież, co pozwoliło mu  szybciej przemierzać korytarze.

- Ann! Ann - krzyczał. - Ann proszę odezwij się!

Wbiegł do jednej z sal i zauważył skuloną sylwetkę, leżącą na podłodze. Gdy podszedł bliżej, aż wstrzymał oddech. Była to jego asystentka. 

- Ann, mój Boże. - opadł na kolana, sprawdzając jej puls. To, co zwróciło jego uwagę to, to że jej ciało było przeraźliwie zimne.

Żyje! Czuję jej puls, aczkolwiek jest ledwo wyczuwalny.

Przeanalizował jej obrażenia i zauważył podcięte nadgarstki i paskudną ranę na brzuchu. Rozdarł koszulę i zatamował krwawiące przeguby jej dłoni. Skaleczenie na brzuchu nie wyglądało na niebezpieczne, więc stwierdził, że zajmie się nim później. Opatulił jej ciało płaszczem i delikatnie uniósł ją do góry.

- Ann, trzymaj się, proszę. Annabeth!  - pocałował ją w czoło i  zaczął kierować się w stronę wyjścia. 

- Nie nazywaj mnie tak. - odezwał się cichy szept przy jego uchu. Na dźwięk jej głosu uśmiechnął się szeroko, a po jego policzku spłynęło kilka łez. Dziewczyna powoli podniosła drżącą dłoń i położyła mężczyźnie na policzku, wycierając je. Sherlock wtulił twarz w jej rękę i ucałował ją delikatnie. Zaczął wchodzić po schodach, co spowodowało stęknięcie dziewczyny.

- Już przepraszam, zaraz będzie cieplej, obiecuję. - otworzył drzwi od taksówki i ułożył dziewczynę na jednym z tylnych siedzeń. - Jedź do najbliższego szpitala jak najszybciej.

- A co z...

- Ureguluję później! Jedź. - ułożył głowę Ann na kolanach. Zaczął delikatnie głaskać ją po głowie. Jego asystentka zaczęła zamykać oczy. - Nie, nie, nie. Nie zamykaj oczu, patrz na mnie. Słyszysz? Ann! Cholera jasna. Przyspiesz!

Taksówkarz wcisnął mocniej pedał gazu. Sherlock wystukał w komórce numer do inspektora.

- Lestrade. Znalazłem Ann. Jadę z nią do szpitala, weź swoich ludzi i sprawdźcie opuszczony kościół przy zajezdni. Nie, nie sprawdzałem innych pomieszczeń, bo nie interesują mnie inne kobiety. Ugh zamknij się - rozłączył się. - Ann. Nie umieraj, proszę, nie zostawiaj mnie.

Uchyliła powieki i spojrzała mu w oczy. 

- Wody. -wychrypiała. 

- Nie mam nic, głupek ze mnie. Wytrzymaj jeszcze chwilę, zaraz będziemy. - uspokajał ją.

Jak obiecał, tak się stało. Sherlock ponownie wybiegł, nie płacąc mężczyźnie, ale tym razem taksówkarz  nie upominał o zapłatę, tylko uśmiechnął się i odjechał, modląc się w myślach o dziewczynę.

- Dzień dobry, nazywam się Sherlock Holmes. Trzymam na rękach umierającą kobietę, proszę natychmiast jej pomóc! - błagał detektyw pracownicę recepcji.

- Doktorze! Ta kobieta potrzebuje pomocy. - zawołała starszego mężczyznę. Pokiwał głową i poprosił Sherlocka o zaniesienie jej do sali operacyjnej. 

Sherlock ułożył dziewczynę na stole i stanął obok. Nikt jak na razie się nim nie interesował, co niezmiernie go cieszyło. Lekarze podłączyli ją pod różne maszyny i zaczęli ją badać. W pewnej chwili z jednej z maszyn wydobyło się głośne piszczenie.

- Co się dzieje? - zapytał przerażony Sherlock, mimo że doskonale wiedział, co się działo.

- Tracimy ją. - odezwała się jedna z pielęgniarek. Lekarz załadował defibrylator i przyłożył do piersi Ann. Wstrząs rzucił jej drobnym ciałem, jednak piszczenie nie ustało. Sherlock zakrył usta dłonią.

- Ann! - krzyknął.

- Marie wyprowadź go stąd. - kobieta pociągnęła Sherlocka za rękaw, zmuszając go do wyjścia z sali.

Stanął za szybą i zaczął z przejęciem przyglądać się pracującym lekarzom.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro