Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

🥀Witaj Doktorze...🫀

Auto transportowe jechało z cichym warkotem. Podskakiwał na każdej nierówności i dziurze, przez co pasy uprzęży wbijały się w moje ramiona. Uprząż transportowa wymuszała na mnie niewygodna zgarbioną pozycję. Było to dość irytujące...

Spojrzałem na moje dłonie odziane w rękawiczki z czarnej skóry. Odmówiono mi moich własnych narzędzi, to absurd! Moja torba medyczna zapewne leży rzucona w jakiejś metalowej skrzyni i jedzie drugim autem. Zawsze tak robią... Traktują mnie jak zagrożenie, a ja pragnę ich tylko uleczyć.... Uleczyć od plagi, która pochłania ich ciała i umysły....

Pojazd podskoczył na kolejnej nie równości. Skrzywiłem się, czując jak, metalowy kołnierz wbija mi się w kark. Zacisnąłem szczękę wściekły. Zza grubej metalowej ściany dobiegły mnie głosy pracowników ochrony. Mają mnie za "obiekt" coś, co można przestawiać z miejsca na miejsce, przewozić i przekazywać.... Krew mnie zalewa, gdy o tym myślę, wszakże jestem lekarzem!

W każdym z nich widzę plagę.... Każdy z nich ma objawy... Ślepi są, nic nie widzą... Uważają się za zdrowych a tak naprawdę szerzą zarazę... Choroba rozwija się w nich niczym chwasty na żyznej ziemi. Samochód zatrzymuje się z głośnym zgrzytem hamulców, który rani moje uszy. Następuje moment ciszy, przymykam oczy, ciesząc się ostatnimi nikłymi momentami spokoju... Znam te procedury już zbyt dobrze...

Tylko przeszkadzają mi w mojej pracy! Powinienem skupić się na mojej misji!! Plaga rozprzestrzenia się... Ja mam zbyt dużo pracy, by marnować go w podróży... Na ich dziwne obserwacje i ograniczenia. Chciałem spojrzeć w stronę drzwi, za którymi było słychać pracowników ochrony, lecz kołnierz nie pozwolił mi nawet na to. Metal poraz kolejny ścisnął moje ciało... Irytujące... Komplety brak szacunku dla mojej praktyki medycznej....

Drzwi otworzyły się, a w nich stanęło trzech uzbrojonych mężczyzn. Ich twarze były ukryte pod przyłbica mi hełmów. Byli ostrożni, czułem ich strach w powietrzu.... Ich napięcie i stres ... Widzę, jak bardzo potrzebują mojego leczenia.... Gdyby tylko mi pozwolili... Z wielką przyjemnością uwolnionym ich wszystkich od zarazy, która trawi ich od środka... Kiedy podeszli bliżej poczułem zapach spalin samochodowych i papierosów. Tylko karmią własną chorobe... Milczeli, nie rozmawiali ani między sobą, ani ze mną... Mają zakaz...

Szarpnięciem uprzęży zmusili mnie bym, wstał i wysiadł z pojazdu. Pragnąłem się wyprostować, lecz grube pasy wbijały się w moją klatkę piersiową, uniemożliwiając mi tak prostą czynność. To doprawdy poniżające... Ja jestem doktorem... Kiedy tylko opuściłem auto przeznaczone do transportu istot cóż... Dużo gorszych niż ja poczułem chłodne nocne powietrze i zapach mokrego po deszczu asfaltu. Kiedy ruszyliśmy już robiło się ciemno, a teraz co pochłonęła wszystko do koła....

Zimno ani kałuże pod moimi stopami mi nie przeszkadzały. Bardziej zastanawiałem się, kiedy w końcu odzyskam swoje notesy i narzędzia do pracy kropka każda chwila zwłoki i jest na niekorzyść w osiągnięciu mojego celu walki z tą zarazą... Walki z plagą...

Pragnąłem rozciągnąć kości po długich godzinach podróży. Trudno było określić, ile czasu minęło, od kiedy zostałem zmuszony wejścia do auta transportowego. Na pewno zbyt wiele. Uniosłem głowę, naturalnie chcąc się rozejrzeć po tak długim czasie spędzonym w ciemnościach.

Dostrzegłem betonowy plac i ogromny zarys budynku fundacji. Architektura fundacji to nic nadzwyczajnego. Ogromne prostokątne kloce układające się w coś na kształt litery ,,U". Miało się wręcz wrażenie, że budynek cię otacza kropka niczym drapieżnik, który zaraz skoczy na swoją ofiarę. Zapewne jak zawsze na jakimś odludziu.

Moje spojrzenie trwało raptem parę sekund nim dwóch pracowników którzy stali po moich bokach. Siłą zmusili mnie do schylenia głowy w dół z pomocą metalowych prętów połączonych z kołnierzem na mojej szyi. Ciężki czarny kaptur opadł na moją twarz, bym nie widział więcej. Zawsze chcą mnie trzymać, w takiej niewiedzy gdzie się znajduje... Jakby miało to jakiekolwiek znaczenie... Jedyne znaczenie ma plaga, którą ja chcę zwalczyć... Nic innego się nie liczy... Tylko plaga i uciekający czas... Moja frustracja rosła z każdą minutą, której nie mogłem poświęcić na pracy...

Ci sami ludzie zmusili mnie, bym ruszył do przodu. Przez kajdany na moich nogach moje kroki były nienaturalnie krótkie, a chwilami nawet chwiejne... Przy każdym ruchu łańcuch dzwonił o sobie.... Irytowało mnie to chyba bardziej niż cała uprząż i ta podróż...

Nadal widziałem moje skute kajdanami ręce, ziemię pokrytą grubą warstwą betonu i błota, oraz moje nogi odziane w wysokie skórzane buty i więzy. Naprzeciw nam z budynku wyszli jacyś ludzie. Prawdopodobnie dyrektor placówki i kierownik projektu... Zmuszono mnie do zatrzymania się w pewnej odległości od nich. Jak zwierzę, które trzeba trzymać na dystans... pracownicy wymienili kilka słów z osobami, które mnie tu przywiozły. Kody, procedury i inne rzeczy, które mnie nie interesują...

Na żadnym kroku nie protestowałem, wiedziałem, że opór nigdy nie dał, a chciałem jak najszybciej wrócić do pracy... Mam nadzieję, że nie będą zbyt długo przetrzymywać moich narzędzi. Notatki pewnie tak zawsze dokładnie przeglądają, ale teraz zależy mi głównie na narzędziach.

Jest tu dość cicho, nie licząc szeptanych rozmów pracowników fundacji i odgłosu kroków na błocie. Poczułem szarpnięcie i znowu niczym zwierzę na smyczy musiałem ruszyć za nimi. Kątem oka dostrzegłem, jak jeden z ochroniarzy przekazuje obszerną teczkę pracownikowi placówki.

Kolejne szarpnięcie sprawiło, że metal wbił się w mój kark, a pasy zacisnęły na klatce piersiowej i ramionach. Westchnąłem cicho ciężko zirytowany i zacisnąłem dłonie w pięści. To jedyną oznaką mojej frustracji, na którą mogłem sobie pozwolić.... Każdy tu miał broń i mógłby jej użyć, gdyby uznał mnie za... Zbyt agresywnego...

Mój płaszcz poruszał się z lekkością i gracją. Zbliżyliśmy się do drzwi, nikłe światło z palącej się nad nimi żarówki padło na moje nogi. Pchany ciekawością powoli i ostrożnie uniosłem głowę. Mój wzrok padł najpierw na betonowe stopnie, a następnie na metalowe ciężkie drzwi.

W tych właśnie drzwiach dostrzegłem szybę...

W niej... Moje odbicie....

Średniowieczna ptasią maskę... Wykonana z jednolitej połyskującej skóry.... Moja twarz.... W moich oczach lekko odbijał się blask słabej żarówki.... Moją głowę otulał ciężki czarny kaptur....

Oto twarz Doktora Plagi.... Lekarza, którym jestem....

- Witaj Doktorze w nowej placówce- mruknął jeden z ochroniarzy, gdy wciągnęli mnie do sterylnego wnętrza budynku...











I wisienka na torcie naszego maratonu! Z tej historii jestem szczególnie dumna a teraz życzę wszystkim dobranoc i kolorowych snów.





I może lepiej nie zaglądajcie do tej szafy.....

🤫

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro