C H A P T E R T W E L V E
Z góry przepraszam za błędy ortograficzne, literówki czy korektę.
Nie zwracajcie uwagi ;)
I nie zabijcie. Kocham was.
- O jejku, czy właśnie ty, Wielka [T.I] boi się broni ?.- zawtórował.- Nie, nie mam zamiaru w ciebie strzelić, ale nawet gdyby...to co by Ci się stało ? Przecież twoja krew ulecza wszelkie rany.
- Moje, szczególnie ostrzałowe niekoniecznie.- sprostowałaś, ale nagle ogarnęła cię panika.- W takim razie po co ci ten pistolet?.
- Nie martw się już o to.- podniósł agresywnie pistolet w twoją stronę, ale ty byłaś szybsza. Zrobiłaś unik tak, aby upaść na Aonung'a i wyrwać mu pistolet. O dziwo, bez większej trudności. Nagle pistolet trzelił, ale na szczęście w żadne z was.
- Pomocy! [T.I], PRZESTAŃ!.- zaczął krzyczeć.
Teraz już zrozumiałaś o co chodzi. To była pułapka.
Znajomi Aonung'a wyszli zza krzaków uśmiechnięci od ucha do ucha.
- Teraz nikt ci nie uwierzy.- uśmiechnął się przebiegle.
- Nie bądź taki pewny, idioto.
Zza krzaków wyszła Kiri, która z ciętą miną szła w waszą stronę.
Nie tylko ona. Już po chwili wszyscy zgromadzieni Metkayina i rodzina Sully przyszła zobaczyć co to za strzał i krzyki.
- Ten demon chciał mnie zabić!.- wykrzyczał.
- Nie prawda!.- Kiri stanęła w twojej obronie.
- Wiedziałem, że tak to się skończy.- wódz klanu Metkayina wraz z Ronal spojrzeli na ciebie z lękiem i gniewem.- Nie mogę w to uwierzyć, że pomimo tego, jak cię potraktowaliśmy, ty nas zdradziłaś.
- Mówię, że to nie prawda!.- krzyknęłaś bliska płaczu.- Neteyam...
Spojrzałaś na niego z bólem, ale...biła od niego obojętność. Czy on...serio ci nie ufał. Pokręcił głową na boki i zaczął odchodzić. Nie chciałaś tego, dlatego pobiegłaś w jego stronę, ale zostałaś złapana przez Na'vi.
- Neteyam!.- krzyknęłaś.
On stanął i powoli się do ciebie odwrócił.
- Dlaczego mi nie wierzysz ? Po tym wszystkim, co razem przeszliśmy ? Serio ?.- zaczęłaś płakać.
- Nie bądź naiwny!.- dodałaś.
- Byłem naiwny, ale z uczuciami co do ciebie.- powiedział równie blisko płaczu jak ty.- Cholera, czemu ?!.
- Manipuluje wami!.- krzyknęła Kiri.- A ty bracie, zastanów się. Stajesz po stronie chłopaka, który nienawidzi twojej ukochanej.- Kiri ewidentnie nie szczędziła jadu w głosie.
- Myślicie, że ja serio z nimi współpracuje?! Boże! Ja tam umierałam! Oni mnie bili! Traktowali jak śmiecia!.- wykrzyczałaś mu prosto w twarz.- Gdybym wiedziała, że będziesz mnie czas mnie podejrzewać, nigdy, ale to przenigdy bym z tobą nie uciekła.- syknęłaś.
-[T.I]...
Spojrzałaś na Kiri, która upadła.
Ty zaraz po niej.
~
Obudziłaś przywiązana do pnia. Chciałaś się uwolnić, ale nie mogłaś. Poczułaś potworny ból głowy.
[T.I], POMÓŻ!
Podniosłaś głowę.
Zaraz.
To się właśnie dzieje w twojej głowie.
RATUJ NAS!
Potrząsnęłaś głową. Głos Kiri, gdzie ona mogła być?!.
Wtedy ujrzałaś statek. W żyłach czułaś narastający strach, a jednocześnie adrenalinę.
- Oni właśnie chcą ciebie.
Spojrzałaś na Jake'a.
- Wierzycie mi ?.- zapytałaś.- Kto jak kto, ale wy powinniście.
- Wierzyliśmy ci od samego początku.- Neytiri zaczęła cię rozplątywać.- Jedziesz z nami, Jake, ty nie masz nic do gadania.
- Możemy pojechać helikopterem.- uśmiechnęłaś się zadziornie.
- Zbyt ryzykowne.- stwierdził.- Musimy ich zaskoczyć, z wody.
- Ale...
- Spokojnie, nic ci się nie stanie.- Neytiri złapała cię za rękę i razem pobiegliście w stronę wody, gdzie czekał na was Ślizgan.- Jake, Pilnuj jej. Ja lecę ikranem.
- Oczywiście. -Jake posadził cię przed sobą.- Myślę, że Ci się przyda.- podał ci broń.
- Dziękuję.- odsapnęłaś.
- Teraz się trzymaj, może być nieprzyjemnie.
I było. Ślizgacz nie był przyzwyczajony do ludzi.
Jake go szybko uspokoił i razem znaleźliście się pod wodą.
Byliście blisko statku.
Spojrzałaś na Jake'a, który kiwnął do ciebie, że w tym momencie masz uważać.
Wyskoczyłaś z wody robiąc salto i padając na równe nogi. Podniosłaś głowę i spojrzałaś z mordem w oczach na porucznika Milesa.
- Zostaw ich!.- wycelowałaś w niego bronią.
- Tak się zastanawiałem...gdzie podziała się córka niejakiej Trudy Chacon.- zaśmiał się.- Jakież to musiało być smutne, dziecko znalezione wśród stada Thanatorów, przy Eywie. Twój los był marny, dziecko.
- Był marny od chwili, kiedy mnie zabraliście i wykorzystywaliście.- warknęłaś.- A moja mama by żyła, gdyby...
- Gdyby nie ta banda dzikusów!.
Wystrzeliłaś. Nie trafiłaś, ale za to się zamknął.
- Gdyby nie takie demony, jak ty.- powiedziałaś szeptem.- Wiesz...po części do nich należę, skoro znaleźliście mnie przy Eywie...która sprawiła, że żyję.- Uśmiechnęłaś się i zardłowo zaczęłaś się śmiać.- Cholera jasna.
- Zostawimy ich, kiedy ty oddasz się w nasze ręcę. Inaczej będę musiał użyć broni.
- Cudownie, lubię się bawić. Marzę o tańcu z diabłem.
Ja...uciekam.
Mam nadzieję, że rozdział wam się podobał!
Miłego dnia/nocy!❤
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro