C H A P T E R T H R E E
Z góry przepraszam za błędy ortograficzne, literówki czy korektę. Nie zwracajcie uwagi ;)
Byłaś przekonana jednego.
Zawsze i wszędzie trzeba szukać drugiego dna, bo nigdy nie będziesz pewny w stu procentach tego, co właśnie okrywasz. I tak właśnie było w twoim przypadku. Miałaś złe przeczucia.
Ubrałaś się w swój strój wojskowy i związałaś swoje włosy w kucyk. Kilka kosmyków opadło na twoją twarz, ale nie przejęłaś się tym. Zawołałaś swojego Toruk Makto i wskoczyłaś na niego.
–Chyba nie myślałaś, że puszczę cię samą, co?
Spojrzałaś za siebie i zobaczyłaś swojego męża. Neteyam wydawał się jakby zestresowany, ale nie chciał tego po sobie pokazywać.
–Z kim został Kayen?
–Z Neytiri, spokojnie. Nie musisz się o niego martwić.
–Jestem okropną matką. Ostatnio nie poświęcam mu tyle czasu ile powinnam. Wszystko ląduje na twoich barkach.
–Nie martw się, puella. Przecież wiesz, że oboje nie mamy na to wpływu.
–Zaniedbuje go przez obowiązki związane z Eywą.
–Tak samo jak ja. Też spędzam dużo czasu w armii, a Kayen spędza czas z Neytiri i Jake’em.
–Musimy jakoś to naprawić.
–To ostatnia misja i obiecuję, że poświęcę wam więcej czasu.
–I ja także.- uśmiechnęłaś się uroczo do swojego męża.- Chyba to będzie dla nas pierwszy raz na rozmowę.
–Co się stało, puella?
–Cały ten koszmar…śnił mi się od chwili, kiedy urodziłam Kayen’a. Obawiam się, że ten rytuał, który sprowadził moją duszę do ciała na’vi…nie udał się tak, jak tego chcieliśmy.
–Coś się dzieje twoim ciałem?
–Nie do końca to czuję, ale jestem pewna jednego. To wszystko tyczy się mnie.
–Wiesz, że nie zostawię cię. Nigdy, prawda?
–Wiem, Neteyam. I jestem za to wdzięczna. To głównie dzięki tobie jestem tu gdzie jestem. Ale to ja jestem odpowiedzialna za zło, które zostało wyrządzone na Pandorze. I jestem jedyną osobą, która powstrzyma zagładę Pandory.
–Nigdy sama.- złapał twoją rękę.- Zawsze razem. Jesteśmy jednością.- pocałował cię w dłoń.- Nie zostawię cię.
–Kocham cię, Neteyam.- powiedziałaś ze łzami w oczach.
–Ja ciebie też, puella.
–I pomyśleć, że to wszystko zaczęło się od tego, że szukałeś swojego rodzeństwa.
–I gdyby nie swojej sile, kiedy cię uratowałem.
–Ale skoczyło ci ego.- przewróciłaś oczami.- Ale zgadzam się, gdyby nie ty, to faktycznie nie byłoby mnie tu.
–I nie miałbym tak wspaniałej żony i ukochanego syna.
Podczas wspominania przeszłości coś zaczęło lecieć w waszą stronę. Ominęłaś ją szybko i kątem oka dostrzegłaś strzałę. Zdziwiłaś się, bo jeszcze leciałaś nad swoim terytorium, więc nikt nie miał prawa was zaatakować. Podleciałaś niżej i razem z Neteyamem wyciągnęłaś broń. Naładowałaś ją szybko i schowałaś się za drzewem. Policzyłaś do pięciu i wybiegłaś strzelając przed siebie.
–Chwila chwila! Przybywamy w pokoju!.- krzyknął ktoś.
Chyba znałaś ten głos.
Był to na’vi, a obok niego była jakaś kobieta, która przyjęła postawę obronną. Chwilę na siebie patrzyliście, aż zaczęłaś sobie przypominać kim oni mogliby być.
–Caleb? Jersey?.- zapytałaś opuszczając broń.
–[T.I]?
Nie mogłaś uwierzyć własnym oczom. To naprawdę oni.
Caleb podszedł do ciebie i mocno przytulił. Tak samo jak Jersey.
Mam nadzieję, że rozdział wam się podobał!
Przepraszam was za to, że długo nie było rozdziałó, ale to przez to, że totalnie nie miałam na nic czasu, a pisanie nie wchodziło w grę. Skupiłam się za to na poprawkach moich innych książek, więc na nie również zapraszam!
Miłego dnia/nocy/wieczoru!❤
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro