Chapter 10.
„Czasem chcemy żyć normalnie, nic więcej.
Czasem ktoś lub coś nam wiąże ręce.
Czasem, niezależnie, czegoś byś chciał,
Plany tracą znaczenie, gdy pada strzał."
4 września 2017
Z upływem czasu zdałam sobie sprawę z tego, że dużo łatwiej przychodziło mi podejmowanie decyzji, gdy tak naprawdę nie miałam żadnego wyboru. Przynajmniej pozornie. Zdecydowanie nie było to skomplikowane, szczególnie że żadna inna alternatywa nie istniała. Gorzej było jeśli droga miała kilka rozwidleń. Wtedy świadomość możliwości popełnienia błędu wcale nie napawała optymizmem.
— Pani Wagner — głos pielęgniarki wyrwał mnie z zamyślenia, w które popadłam.
Podniosłam głowę i zatrzymałam wzrok moich, niebieskich oczu na przyjaznej twarzy kobiety. Obserwowała mnie z uśmiechem, który zdawał się nie schodzić z jej ust. Nie miałam pojęcia jakim cudem, w takim miejscu potrafiła zachować w sobie tak wiele optymizmu. Z drugiej strony nie wyobrażałam sobie pesymistycznej pielęgniarki. Chociaż i takie się zdarzały, ale nie cieszyły się zbyt ogromną sympatią.
— Wszystko w porządku? — zapytała po chwili ciszy, która trwała pomiędzy nami.
— Nie jestem pewna, co chce pani usłyszeć — odparłam cicho, pocierając palcami skroń.
Dekoncentracja towarzyszyła mi od dłuższego czasu i nie byłam pewna, czy natłok wrażeń mi sprzyjał.
— Prawdę.
— Nie do końca — wyznałam, nie planując jej okłamywać.
Nie odczuwałam takiej potrzeby.
— To znaczy? — podjęła wątek kobieta, siadając na krześle tuż obok mnie.
Westchnęłam ciężko.
— Fundacja docelowo zajmuje się pacjentami neurologicznymi, o tym mam jakieś pojęcie, wiem jak trzeba działać, gdzie i z kim — zaczęłam, zdając sobie sprawę, że się tłumaczyłam.
I nie chodziło o usprawiedliwianie się przed nią. Bardziej przed samą sobą.
— W przypadku Jagódki to proste. Potrzeba kogoś, kto sfinansuje operację. Nie ma szans, by doczekała na przestrzep — powiedziała, opierając rękę na moim ramieniu. — Wiem, że może pani pomóc. I proszę pamiętać, że maleńka żyje ledwo pięć miesięcy.
— Koszmarnych i bolesnych.
— Można to zmienić. Osiemdziesiąt tysięcy, to cena za jej życie — podsumowała.
— Śmiertelność po pierwszym etapie operacji wynosi niemalże czterdzieści pięć procent — przypomniałam jej, decydując się na wstanie.
Przeszłam kilka kroków i zlustrowałam kobietę wzrokiem. Brązowe, kręcone włosy splątane miała w eleganckim kłosie, a brązowe oczy ufnie nie unikały kontaktu z moimi.
— Jednak coś pani wie — uśmiechnęła się nieznacznie i westchnęła ciężko. — To tylko statystyki.
— Zespół niedorozwoju lewego serca jest ciężką chorobą.
— To pani decyzja, naprawdę chodzi o statystyki, dane i rubryczki, tylko to się liczy? — spytała, starając się panować nad tonem głosu, chociaż i tak dostrzegałam jej złość.
Napięte ramiona, czy dłonie zaciskające się w pięści, mówiły same za siebie.
— Nic pani nie rozumie...
— Możliwe, ale to nadal pani może pomóc, Jagoda umrze, wkrótce — przerwała mi, nie dając mi nawet dokończyć.
Jawnie stosowała na mnie szantaż emocjonalny.
Pokręciłam z niedowierzaniem głową.
— Przekracza pani granicę — ostrzegłam, celując w nią palcem wskazującym i wróciłam się do krzeseł, by zebrać swoje rzeczy.
Dusiłam się tutaj.
Przytłaczało mnie widmo decyzji, poczucia winy i wahania, ponieważ nie to było moim celem. Chciałam pomóc. Nie miałam pewności czy mogłam odnaleźć właściwy sposób.
Nie czekając już nawet na jej reakcje, ruszyłam wzdłuż korytarza. Nie do końca wiedziałam, czy odwiedzenie dziecka w ogóle będzie możliwe, ale z drugiej strony mogłam spojrzeć na nią przez ogromną szybę, która zdawała się nie mieć końca. Zatrzymałam się przy niej, wiedząc już, że nawet jeśli nie powiedziałam tego jeszcze na głos, byłam gotowa wyrazić zgodę. Chciałam tego i potrzebowałam świadomości, że jestem komuś potrzebna. Nawet jeśli miało to być zupełnie obce mi dziecko. Nie umiałam odmówić. Nie wyobrażałam sobie nawet sposobu w jaki można nie chcieć dać szansy tak małej, niewinnej istocie na życie. Zniosła tak wiele i chociaż prawie cała droga i walka były przed nią, to i tak nie miałam wątpliwości, że jej pomogę. Nawet jeśli miałabym namówić własnego męża do sfinansowania operacji.
Zatrzymałam wzrok na jednym z inkubatorów i zakryłam dłonią usta. Widziałam już tę bladą, maleńką istotkę wcześniej i wcale nie uodporniłam się na ten widok. Jej ciało podpięte było do tak wielu aparatur, że dziewczynka wręcz ginęła w gąszczu kabelków. Jej serce nie działało poprawnie, a co za tym szło, to maszyny za nią żyły.
Zacisnęłam powieki i westchnęłam ciężko, chcąc zapanować nad chęcią płaczu. Los bywał okrutny, w dodatku zdecydowanie niesprawiedliwy.
— Pomogę ci, obiecuje — wyszeptałam bezgłośnie, opierając palce na chłodnej szybie.
I z tym postanowieniem, z jakąś taką siłą, odwróciłam się i skierowałam w stronę wyjścia. I zdążyłam zrobić ledwo kilka kroków, gdy znajoma pielęgniarka zagrodziła mi przejście.
Westchnęłam cicho i powstrzymałam się od wywrócenia oczami.
— Nie chciałam być niegrzeczna, ale musi pani...
— Wiem — tym razem to ja przerwałam i uśmiechnęłam się nieznacznie. — I pomogę. Zrobię wszystko, by jej pomóc, postaram się.
— Dziękuje — odetchnęła z ulgą, wpatrując się we mnie.
Najwyraźniej zależało jej na pacjentce bardziej niż powinno. Empatia w pewnych zawodach była zgubna.
— Nic nie zrobiłam, jeszcze. A tak przy okazji, gdzie jej rodzice? Albo jakaś osoba decyzyjna?
— Rodzice zrzekli się praw, mała nie ma nikogo.
— Ma mnie. I panią, to moja wizytówka, proszę do mnie zadzwonić. Przyda mi się pani pomoc, tak sądzę — poprosiłam, wręczając jej małą karteczkę i uśmiechnęłam się na nowo.
Świadomość, że dziewczynka nie miała nikogo wzmocniła we mnie wolę walki. Zasługiwała na kogoś, kto jej pomoże i będzie starał się ułatwić jej drogę do życia. I chociaż nie miałam bladego pojęcia jak, wiedziałam, że muszę.
— Zadzwonię.
— Koniecznie, do zobaczenia — pożegnałam ją i, nie czekając na odpowiedź, ominęłam ją i i opuściłam szpital.
Miałam na dzisiaj zupełnie inne plany, ale nie żałowałam tego, że anonimowa prośba nakłoniła mnie do wizyty w tym miejscu.
Złapałam taksówkę i podałam kierowcy adres biura Sebastiana, w którym dzisiaj miałam własną przestrzeń do pracy.
Wykorzystywałam nieobecność męża i cieszyłam się możliwością robienia czegoś innego, jak użalanie się nad sobą. Sporo spraw miałam do załatwienia, ale dobrze było czuć, że można czegoś nie zawalić. Zdecydowanie była to dla mnie właściwa forma terapii.
Ledwie dwadzieścia minut spędziłam w taksówce. Zapłaciłam kierowcy i skierowałam się do wnętrza budynku. Po drodze przywitałam ochroniarza i wyjęłam z torebki telefon, który sygnalizował nadejście wiadomości. Sprawdziłam to. MMS od Emilii, który dość szybko otworzyłam. Zwyczajne zdjęcie roześmianej brunetki, aczkolwiek wystarczyło, by poprawić mi humor i przywołać uśmiech na moje wargi. Schowałam komórkę i wcisnęłam odpowiedni przycisk w windzie. Drzwi powoli się zamykały, gdy ktoś wsunął między nie dłoń, starając się do niej wejść.
Automatycznie nacisnęłam klawisz odpowiedzialny za rozsuwanie drzwi. I pożałowałam tego w kolejnych dwóch sekundach, gdy dotarło do mnie kim jest osoba, która wślizgnęła się do windy.
Rozchyliłam z niedowierzaniem usta i równie szybko je zamknęłam, odzyskując panowanie nad sobą.
Gwałtownie wyprostowałam się i odwróciłam wzrok, skupiając się na obserwowaniu własnego oblicza w lustrze. Szok malujący się na mojej twarzy był dostrzegalny, ale musiałam pogodzić się z tym, że nie widywanie go jest rzeczą niemożliwą.
— Będziesz udawać, że mnie nie widzisz? — spytał kpiąco, nawet nie ukrywając tego.
Powstrzymałam w sobie chęć spojrzenia na niego i lekko, dość obojętnie wzruszyłam moimi smukłymi ramionami.
Nie chciałam dać się prowokować, szczególnie, że moje serce nadal pędziło w klatce piersiowej, niebezpiecznie obijając się o żebra. Chcąc, czy nie, nadal nie pozbyłam się pewnych reakcji.
— To prostsze — odparłam obojętnie, a przynajmniej miałam nadzieję, że tak zabrzmiałam.
Wygięłam lekko, nieznacznie prawy kącik ust do góry, w krótkim, cynicznym uśmieszku.
— Jak?
— Jak znoszenie ciebie, nie potrafisz pogodzić się z tym, co powiedziałam ci w lutym, a ja nadal podtrzymuję tę wersję — przyznałam, decydując się na ukradkowe spojrzenie na niego.
To był kolejny błąd.
Garnitur leżał na nim niczym druga skóra, sprawiając, że prezentował się niesamowicie seksownie. Elegancja i szyk w zawadiackiej otoczce włoskiego playboya. Ciężko było przejść obok niego obojętnie. Włosy miał starannie ułożone, a uśmiech, który tkwił na jego ustach, informował o nadchodzących kłopotach. I miałam ochotę to zignorować, bo niektóre problemy wcale nie były takie złe. Zarost zdecydowanie dodawał mu męskości i musiałam przyznać, że mimo upływu czasu, reagowałam na niego ciągle tak samo. A to nie wróżyło nic dobrego.
Westchnęłam ciężko.
— Zabawne, nie sądziłem, że zdechła mysz tak bardzo cię może obchodzić — zażartował.
Czułam, że nie spuszcza ze mnie wzroku, właściwie czułam jak bacznie mnie obserwował, a mimo to wolałam wgapiać się w ściany.
— Jednak pamiętasz — mruknęłam.
— Oczywiście, tak samo jak zapewnienia, że to mnie kochasz, co jest zabawne, bo to nie mój pierścionek...
— Skończ pieprzyć, Nikosto. Nigdy więcej nie popełnię tego błędu, by ci ufać. Nigdy, rozumiesz? Jesteś jedną, wielką, kosmiczną, pieprzoną pomyłką, zapamiętaj to sobie i trzymaj się ode mnie z daleka! — wrzasnęłam, dźgając go palcem wskazującym w tors i zmierzyłam go wściekłym spojrzeniem.
Nic sobie z tego nie zrobił.
W ramach odpowiedzi usłyszałam jego śmiech i dźwięk windy, który informował o tym, że to właściwe piętro. Spojrzałam na panel.
— Na mnie już pora, do zobaczenia, aniołku, pięknie wyglądasz! — oświadczył wesoło Adrien, puścił do mnie tak zwane perskie oczko, opuszkami palców muskając moją dłoń i wycofał się.
I nim zdołałam zrobić cokolwiek, zostałam w windzie sama.
Jęknęłam cicho i przymknęłam oczy.
Musiałam się uspokoić.
Musiałam przestać dawać się tak zaczepiać.
A co najważniejsze, musiałam skończyć z udowadnianiem mu, że sama sobie nie wierzyłam i przeczyłam.
Miał tupet. Zacisnęłam dłonie w pięści, ignorując wszelkie emocje, którymi zalewało się moje ciało i odetchnęłam, gdy winda ponownie się zatrzymała. Poprawiłam torebkę na ramieniu i weszłam na piętro, które wynajmował mój mąż.
— Dzień dobry, pani — usłyszałam po chwili, gdy tylko sekretarka Sebastiana dostrzegła mnie.
Przekręciłam głowę, by na nią spojrzeć i odwzajemniłam jej uśmiech.
— Dzień dobry, mogę prosić o kawę do gabinetu? — spytałam, na co kobieta odpowiedziała twierdząco, od razu i wstała z miejsca, by udać się do aneksu kuchennego.
Właściwie równie dobrze mogłam sama zrobić ją dla siebie, ale nie ufałam własnemu ciału. Zdawało mi się, że nadal cała drżałam na samą myśl, że Nikosto jest w tym samym budynku. Absurdalne, ale prawdziwe. Dotarłam do biura, odłożyłam torebkę i wyjęłam z niej papiery, które zabrałam ze szpitala.
Opadłam na fotel za biurkiem i oparłam czoło na jego blacie.
Nie lubiłam się tak czuć.
Tak bezradnie w obliczu własnych uczuć, odczuć, czy czegokolwiek innego.
Zdecydowanie.
I niestety, od pewnego czasu, uzmysławiałam sobie, że babcia Alina miała rację, co do wszystkiego. Konsekwencje moich decyzji zdawały się być większe, niż przypuszczałam. Sądziłam, że radzenie sobie ze wszystkim będzie prostsze, że Nikosto odejdzie w niepamięć i moje życie będzie toczyło się dalej. Sebastian był idealny, pod każdym względem. Troszczył się o mnie, dbał, był zawsze, gdy go potrzebowałam i nigdy mnie nie osądzał. Cierpliwość była jego domeną i chociaż naprawdę marzyłam o spokojnym życiu u jego boku, odkrywałam, że moje serce nie współpracowało wcale z głową. Miało inny, wręcz niecny plan. Chciało Adriena. I musiałam sobie z tym poradzić. Poczucie winy rozlewało się niczym kwas po mojej duszy, ponieważ przerażał mnie fakt krzywdzenia Bastiana. Nie zasługiwał na to. W żadnym wypadku.
— Pani Samiro? — niepewny głos sekretarki zmusił mnie do poniesienia głowy i zatrzymania wzroku na jej twarzy.
Uśmiechnęłam się do niej, widząc jej zakłopotanie.
— Boli mnie głowa, potrzebuję kawy, nic się nie dzieje, dziękuję, naprawdę dziękuję — uśmiechnęłam się lekko, chcąc zapewnić ją, co do słuszności moich słów i poprawiłam się.
— Może przyniosę pani jakąś tabletkę? — zaproponowała, podając mi kawę na biurko.
— Nie, dziękuję, kawa wystarczy, wypiję ją i wracam do pracy, o której Sebastian wróci? — zmieniłam temat, sięgając po filiżankę, w której znajdowała się czarna, parzona kawa, bez żadnych dodatków.
Taką pijał mój małżonek i również ja się nauczyłam, z czasem.
— Z tego, co mi wiadomo, po siedemnastej powinno zakończyć się spotkanie, coś jeszcze?
— Nie, dziękuję, wszystko, możesz wracać do pracy — odpowiedziałam, nie przestając się uśmiechać.
Upiłam ostrożnie łyk kawy i przesunęłam filiżankę na bok, sięgając jednocześnie po dokumenty. Musiałam uważnie je przestudiować, by ustalić plan działania. Nie miałam pewności, które szpitale, bądź kliniki mogły mi pomóc, ale miałam trochę czasu, by się dowiedzieć. Jagoda zgodnie z informacjami jakie zdołałam przeczytać urodziła się dziewiątego kwietnia i cierpiała na schorzenie, które uniemożliwiało jej dalsze życie. Jej serce nie działało poprawnie. I chociaż niewiele zdołałam zrozumieć, jedno wiedziałam na pewno, nie miała łatwo, właściwie, ledwo żyła, nawet jeśli była idealnym kandydatem do operacji, którą przeprowadzano w takich przypadkach. Przynajmniej tak wynikało z papierów, które tkwiły przed moimi oczami. I to już dawało jakąś nadzieję. Bycie idealnym kandydatem sporo ułatwiało. Potrzebowałam tylko funduszy, co nie mogło być problemem. Nie sprzyjał nam tylko czas. Włączyłam laptop, który stał na biurku i upiłam kolejny łyk kawy.
— Samiro de Braganca, albo może lepiej Wagner, masz mi sporo do wytłumaczenia! — usłyszałam znajomy głos, więc oderwałam wzrok od ekranu komputera i spojrzałam w stronę drzwi, w których stała ciemnowłosa kobieta, którą sekretarka Sebastiana próbowała powstrzymać.
Bezskutecznie.
— W porządku Amando, wpuść ją — uśmiechnęłam się do pracownicy męża i odprawiłam ją gestem głowy.
Podniosłam się z miejsca, wyminęłam biurko i ruszyłam w stronę znajomej.
— Ingrid, dobrze cię widzieć — rzuciłam wesoło, wiedząc, że może faktycznie musiałam się wytłumaczyć, ale byłam pewna, że wcale nie była zła.
Jej uśmiech na to wskazywał.
— Samiro, nie odpuszczę, jakim cudem wyszłaś za Sebastiana i jakim cudem chciałaś to ukrywać?!
— Siadaj, potrzebuję twojej pomocy, więc cieszę się, że tu jesteś — oznajmiłam, odwzajemniając jej uśmiech.
Uścisnęłam ją na krótki moment.
— Bo mnie potrzebujesz?
— Nie, bo oszczędzi mi to czekania, miałam dzwonić i prosić byś przyleciała, chodź, zapraszam — poprosiłam, łapiąc ją za łokieć i ciągnąc w stronę kanapy.
Wprawdzie nie planowałam ściągać jej tutaj, ale skoro już tu była, wiedziałam, że mi pomoże, ponieważ jej pomoc była nieoceniona. I jej wiedza, o tak!
Chociaż jedna, dobra wiadomość dzisiejszego dnia.
▫ Chyba tracę zapał, przepraszam. Ale bardzo dziękuję, #1 w rankingu, Wow.
Nie bądź nieśmiały, zostaw coś po sobie! C:
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro