4
Ever
Jeden ze strażników przypomina mi Raphael'a z Wojowniczych Żółwi Ninja, z blizną po prawej stronie ust. Jerry (lub po prostu Raphael) może wyglądać strasznie, ale jest naprawdę delikatny. Za każdym razem, gdy jest jego zmiana gra z nami w karty.
W ciągu ostatnich trzech dni dołączyła do nas kolejna dwójka zbuntowanych. Mały chłopiec o imieniu Justin i mała dziewczynka o imieniu Alice. Oboje mieli dziesięć lat i tylko oni przeżyli atak na ich stado. Lekarz stada opatrzył ich rany i przychodzi tu codziennie aby doglądać ich rany oraz moje. Rany na moich plecach nie uleczyły się całkowicie, ale ból zmalał.
-Twoje rany muszą być oczyszczane każdego dnia lub wda się infekcja nim tojad opuści twój organizm. -informuje mnie Emily, czyszcząc rany.
Kiwam głową, wciąż milcząc. Plecy palą mnie cały dzień i zaczyna mnie to już męczyć.
-Alfa powinien wrócić za kilka dni- mówi zakładając opatrunki.- Będzie was wszystkich przepytywał i to on zdecyduje czy będziecie mogli zostać. Ale zaufaj mi jeśli powiesz prawdę, pozwoli ci zostać.
-Okay- szepcze. Kończy i przechodzi do następnego zbuntowanego.
Emily traktuje wszystkich jakby byli jej własnym dziećmi. Sądzę, że robi to, bo nie chce aby ktokolwiek cierpiał tak jak ona po stracie dziecka. Za to moje serce ją pokochało. Osobiście nie wiem jak to jest stracić dziecko, ale znam ból po stracie osoby, którą kochasz.
Opadam na plecy i jęcz przypominając sobie o plecach.
Bryson
Warczę z powodu kolejne fali bólu pleców. Bolą mnie od kilku dni co zaczyna mnie już irytować. Właśnie wkraczam na terytorium Stada Czerwonego Słońca. Co kilka miesięcy odwiedzam stada aby sprawdzić czy wciąż są mi poddane. Aktualnie sprawuje kontrolę nad większością północnej Ameryki. Sądzę, że jest tak bo inni boją się mi sprzeciwić. I słusznie.
-Logan, jak sobie radzi stado?- przesyłam mu wiadomość w myślach.
-Bry naprawdę możesz przestać, ze stadem wszystko w porządku. Jak dotąd na nasze terytorium wkroczyło pięciu zbuntowanych- odpowiada- Trójka z nich jest w wieku odpowiednim do zrobienia z nich dobrych wojowników. Pozostała dwójka ma zaledwie po dziesięć lat.
-Dziesięć lat- mówię zszokowany. Co dziesięciolatki robiły na naszym terytorium.
-Yeah, mówią, że ich stado zostało zaatakowane, a oni jako jedyni przeżyli.- mówi, a ja wiem, że jest mu smutno. Logan zawsze był wrażliwy na krzywdę innych, nawet jeśli byli to zbuntowani. A to oni zabili mu siostrę.
Smutek dopada również mnie na myśl o siostrze Logana. Miała jedynie trzy lata, gdy zginęła. Ja miałem sześć. Pamiętam jej czekoladowe włosy i błyszczące zielone oczy. Pamiętam jak brałem ją na barana. W letnie dni zawsze chciała pływać, ale zbyt bała się wejść do wody za nim ja wszedłem pierwszy do basenu. Pamiętam moją mate, tak jakby wciąż żyła. Pamiętam moją Everett.
-Ej stary, nie myśl teraz o tym, musisz się skupić na spotkaniu ze stadem Czerwonego Słońca.- mówi Logan.
-Yeah, wiem- szepcze po czym blokuje go. Potrzebuje chwili dla siebie.
Miałem szczęście i nieszczęście znajdując mate w tak młodym wieku. Szczęście bo miałem więcej czasu aby być ze swoją mate niż większość ludzi. Ale nieszczęść bo śmierć mi ją szybko odebrała.
W dniu, gdy zbuntowani zaatakowali, byłem z ojcem u innej watahy. Moja spanikowana matka poinformowała o wszystkim ojca, a my szybko ruszyliśmy do domu. Ale nim dotarliśmy na miejsce, zbuntowani uciekli, a Logan i jego rodzice pogrążeni byli w rozpaczy. Nikt nie mógł znaleźć Everett. Jej ciała również nigdy nie znaleziono. W wieku sześciu lat moje serce pękło i nigdy nie wróciło do dawnej kondycji. Ja i mój wilk wciąż tęsknimy za naszą mate.
-Alfo jesteśmy na miejscu- Jason, jeden z najlepszy wojowników, informuje mnie zza kierownicy.
-W porządku- mówię, otrząsając się z zamyślenia.
Wysiadam z samochodu i idę w kierunku domu Stada Czerwonego Słońca. Pukam do drzwi czekając na odpowiedź.
-Alfa Bryson, oczekiwaliśmy twojego przybycia jutro- mówi Luna Isabella, kłaniając się.
-Cóż, przybyłem szybciej niż zamierzałem- kiwam jej głową w geście szacunku.
-Cóż, witamy ponownie w Stadzie Czerwonego Słońca. Zaprowadzę cię do John'a- mówi i wpuszcza mnie do środka.
Wszyscy kłaniają się nam, gdy idziemy do gabinetu Alfy.
-Znajdź ją! Nie mogła uciec za daleko! Jeśli jej nie znajdziesz.....- słyszę krzyk Alfy John'a.
Luna Isabella puka do drzwi. Alfa John otwiera z rozmachem drzwi gotów krzyknąć. Jego oczy błysnęły, a szczęka się zacisnęła.
-Alfa Bryson, my... spodziewaliśmy się ciebie dopiero jutro. -mówi kłaniając, mi się.
-Tak, cóż dotarłem wcześniej niż sądziłem- odpowiadam, męczy mnie to tłumaczenie się.
-Możesz odejść Riley- zwraca się do mężczyzny w mniej więcej 25 roku życia.
-Tak, Alfo- kłania się nam i niemal wybiega z biura.
-Kochanie mogłabyś zrobić nam herbatę?- John pyta swoją mate.
-Oczywiście. Alfo Bryson'ie jaką herbatę sobie życzysz?- pyta mnie.
-Z dwoma łyżeczkami cukru.- odpowiadam z uśmiechem.
-Oczywiście- odchodzi.
-Więc Alfo Bryson'ie, dlaczego zdecydowałeś się nas ponownie odwiedzić?- pyta Alfa John, stukając palcami o biurko.
-Cóż zauważyłem rosnącą liczbę zbuntowanych w okolicy i chciałem się upewnić, że nie masz z tym nic wspólnego. Bo jeśli tak, to pokój zawarty między nami zostanie zerwany, a ty i twoje stado będziecie musieli stanąć do wojny- mówię siadając i przeszywając go wzrokiem.
-Czy to groźba Alfo?- pyta
-Nie, jedynie ostrzeżenie- mówię, zakładając ręce na piersi, pokazując, że mówię całkowicie poważnie. Bo tak jest. Nie pozwolę aby moi poddani mi zagrażali, oni ani inne stado.
Wraca Luna Isabella, niosąc trzy filiżanki herbaty na tacy. Podaje mi najpierw moją, a następnie staje obok Alfy John'a i upija łyk swojej.
-Alfo John'ie, zapytam cię raz i tylko raz. Czy masz coś wspólnego ze zwiększoną aktywnością zbuntowanych?- mówię pijąc herbatę i odstawiam ją na biurko.
-Alfo Bryson'ie, wiem, że mamy swoją wspólną przeszłość. Ale mogę cie zapewnić, że nie mam z tym nic wspólnego.- jego knykcie aż pobielały od silnego uścisku dłoni.
Kłamie, wiem to. Ale nie mam żadnego dowodu by zerwać pakt pokoju między nami. Potrzebuję dowodu.
-W porządku.
Spoglądam na zegarek na swoim nadgarstku żeby sprawdzić godzinę- Będę się zbierał, mój Beta poinformował mnie, że kilku zbuntowanych wkroczyło na nasze terytorium, więc muszę się tym zająć.
-Alfo Bryson'ie jeśli pozwolisz, nasz członek stada o imieniu Ever uciekła, jeśli to ona wkroczyła na twoje terytorium, odeślij ją proszę do nas z powrotem. Jest naszą adopcyjną córką- uśmiechnięta twarz Everett ukazuje się w mojej głowie na dźwięk imienia Ever w ustach Luny Isabell.
Wyrwany z otępienia odwracam się- Oczywiście.
-Dziękuję- odpowiada Luna Isabella, kładąc dłoń na piersi gdzie powinno być serce, w geście ulgi, ale nie dosięga ona oczu więc sądzę iż jest nieszczera. Oboje grali swoje role.
Kiwam głową i odchodzę. Znam drogę.
-Wracam do domu- mówię w myślach do Logan'a.
-W porządku, więc trzeba posprzątać po imprezie.- odpowiada poważnie. Wiem, że tylko żartuje i nie zrobił żadnej imprezy. Śmieje się i kiwam głową do Jason'a by ruszył.
Emily Grace
-Skarbie przestań tak krążyć, bo zrobisz dziurę w podłodze- mówię spoglądając na mojego męża znad okularów.
-Ta dziewczyna, wygląda zupełnie jak ona, Emily. Wygląda jak Everett. Co jeśli to ona? - patrzy na mnie szklanymi oczami. Wiem, że nawet po tylu latach, myśl o Everett wciąż boli.
-Skarbie rozmawialiśmy już o tym. Everett nie żyje- mówię, a łzy napływają mi do oczu.
-Ale skąd możemy mieć pewność? Jej ciało nie zostało nigdy odnalezione.- argumentuje, klękając przede mną.
Kręcę głową, a łzy wypływają na powierzchnie. Po tych wszystkich latach, wciąż tęsknie za moją małą dziewczyną i wiem, że Micheal też wciąż jest smutny.
-Kochanie nie płacz. Przepraszam nie chciałem cie zasmucić. - Micheal przyciąga mnie do uścisku i głaszcze mnie po włosach.
Płacze w jego pierś, pozwalając bólowi ogarnąć moje ciało. Moja biedna dziewczynka. Chciałabym po prostu wiedzieć co się z nią stało.
***
Kom i *** są mile widziane.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro