18
Everett
Bryson'a nie ma cały dzień. Gdy się obudziłam akurat się ubierał, powiedział tylko, że ma coś do załatwienia jako Alfa. Pocałował mnie w czoło i wyszedł. Zaczynam się o niego martwić.
Ale nie mogę teraz o tym myśleć. Idę właśnie do pani Hall żeby porozmawiać o Alice i Justin. Chce wiedzieć jak szybko mogę ich zaadoptować. Z Alice i Justin'em, będziemy mogli przejąć kontrole i to wszystko zakończyć.
Wiem, że może ja i Bryson nie jesteśmy gotowi aby mieć dzieci, ale Alice i Justin zasługują na to by mieć rodzinę. Zasługują na rodzinę po tym wszystkim co im się przytrafiło. Po tragedii, która zniszczyła ich życie. Zabrano im rodziców i całe stado, zmuszając do ucieczki. Nikt na to nie zasługuje. Nikt.
Kręcę głową, odganiając straszne myśli i pukam do drzwi domu pani Hall. Żyje ona w małym domku na skraju naszego terytorium. Jest to również dom dla młodych członków stada, którzy stracili rodziny. Albo zbuntowanych, którzy również potrzebują pomocy. Pani Hall i jej mate są właśnie takim osobami, które dbają o te dzieci. Ciesze się, że w naszym stadzie są takie osoby.
-Oh Luna, cóż za niespodzianki- mówi pani Hall otwierając drzwi i kłaniając się w geście szacunku.
-Proszę mów mi po prostu Everett, pani Hall- wkraczam do domu.
-Okay o ile ty będziesz mówiła mi Gloria- chichocze.
-Okay Gloria- śmieje się- Możemy gdzieś pójść porozmawiać?
-Oczywiście, poproszę Sam'a aby zaparzył nam herbaty - zatrzymuje się na chwilę, a jej twarz wyraża skupienie. Pewnie kontaktuje się w myślach ze swoim mate. Niedługo też będę potrafiła porozumiewać się z Bryson'em w ten sposób, ta myśl wywołuje uśmiech na mojej twarzy.
-Proszę za mną Lun... Everett- Gloria szybko się poprawia.
-Prowadź- mówię uprzejmie.
Wprowadza nas do uroczego małego gabinetu. Ściany są jasno niebieskie z czarnym cieniem wilka. Podchodzę i odkrywam, że to są jednak dwa wilki. To musi być Alfa i Luna. Jeden jest ciemnobrązowy, a drugi jasny z ciemnymi plamami. Podnoszę dłoń i dotykam tego jasnego. Wygląda zupełnie jak Legend.
-To ty i Alfa Bryson- głos Glori'i wyrywa mnie z zamyślenia.
-Co?- jestem w szoku i szybko spoglądam raz jeszcze na rysunek.
-Narysowałam to krótko po twoim zniknięciu. Po tym jak wilk Bryson'a znikną, a on sam się zmienił. Chciałam żeby wyglądał jak wcześniej, chociaż te zmiany miały symbolizować jego siłę. Po twoim powrocie, chciałam pokazać przyszłość naszego stada, której wszyscy pragnęli. I tak się stało - tłumaczy. Siada na krześle za biurkiem, przyglądając się rysunkowi.
-Dziękuje. Jest naprawdę piękny- mówię, zajmując miejsce.
Sam, mate Glorii wchodzi do pokoju. Jego włosy są czarne z prześwitami szarości. Niesie tace z dwiema filiżankami herbaty, cukrem, miodem i małą słodką łyżeczką.
Stawia tace na stolę, kłaniając mi się po czym całuje swoją mate w czoło i wychodzi.
-O czym chciałaś ze mną porozmawiać?- pyta Glori'a z uśmiechem na ustach.
-Chciała zapytać o możliwość adopcji Alice i Justin'a przeze mnie i Bryson'a. - patrzę jej w oczy. Są jasno szare ze światełkiem, które rozbłyska gdy słyszy moje słowa. Dodaje sobie dwie łyżeczki cukru do herbaty.
-Cóż zauważyłam jak zachowują się przy tobie. Od razu ożywają. Nawet gdy są wśród innych dzieci nie wydają się tak szczęśliwi. Chcą być razem i nie wytrzymują z dala od siebie zbyt długo- kładzie sobie dłoń na policzku.
-Słyszałaś historie tego jak się tu dostali?- pytam, jeśli mamy rozmawiać o Alice i Jusin'ie sądzę, że Gloria powinna poznać tą historię. Upijam łyk herbaty.
-Nie, pytałam ich o to wcześniej. Powiedzieli, że nie chcą o tym rozmawiać więc nie naciskałam. Wyglądali na takich smutnych, a ja nie chciałam zasmucać ich jeszcze bardziej- kiwam głową w zrozumieniu, rozumiem jak się czuła.
-Ich stado została zaatakowane przez zbuntowanych. Oglądali jak ich rodzice giną wraz z resztą stada. Uciekli, w wieku siedmiu lat i stali się zbuntowanymi. - mówię spuszczając wzrok na moje kolana.
-O matko, nie miałam pojęcia. Nie pytałabym gdybym wiedziała, że jest tak źle. -ściera łzy, które popłynęły jej po policzkach.- Więc dlatego chce adoptować Alice i Justin'a?
-Chce dać im szczęście. Chce aby mieli rodzinę. Potrzebują tego i sądzę, że dotarli do Stada Północy aby stać się moimi i Bryson'a dziećmi. Aby być naszą rodziną- mówię z głębi serca.
-Tak, ja też tak uważam- ściska moją dłoń. Jej jest delikatna i ciepła.- Sądzisz, że ty i Bryson jesteście na to gotowi? Dopiero wróciłaś, nawet się jeszcze nie sparowaliście- rumienie się na to. Czy dosłownie wszyscy to wiedzą?
-Nie, oczywiście, że nie jesteśmy gotowi. Ale kto by był? Odkrycie, że zostałaś porwana w wieku trzech lat, żyć w fałszywym świecie, powrót do starego stada bez wiedzy o tym i odnalezienie swoje mate po latach. Kto byłby gotowy na to wszystko? Nikt, nikt nie byłby gotowy. Ale Alice i Justin też nie byli gotowi. Więc czemu by nie być nie gotowym razem, ale być szczęśliwym- mówię.
-Tak masz racje- mówi- Cały proces adopcyjny zajmie kilka dni. Jeśli to okay skontaktuje się z tobą wtedy i dokończymy adopcje. A Alice i Justin będą mogli zamieszkać z tobą i Bryson'em- uśmiecha się.
-Dziękuje. Dziękuję ci bardzo- czuję jak łzy spływają mi po policzkach.
-Nie ma za co Everett- obchodzi biurko i przytula mnie.
Szczęście mnie nie opuszcza w drodze do domu. Ból na moim ramieniu przerodził się w pulsowanie. Decyduję, że przejdę się do skrzydła szpitalnego aby mama sprawdziła moją ranę. Podnoszę dłoń i pocieram je. Jest gorące. Co nie głosi nic dobrego.
Docieram do szpitala i otwieram drzwi. W środku dostrzegam Justin'a i Alice. Justin ma szynę na ręce i siniaka na policzku. Alice ma łzy na policzkach. Jej oczy są spuchnięte i czerwone.
-O mój Boże, co ci się stało- podbiegam do nich. Kładę dłoń na policzku Justn'a, a on się wzdryga.
-Justin wdał się w małą walkę z innym chłopcem ze stada- mówi mój tata, patrząc na zdjęcie z Rentgena. Nie widzę złamania. -Justin masz skręconą rękę. Będziesz musiał nosić szynę przez tydzień- podchodzi do nas.
-Justin co się stało?- pytam
-Everett to moja wina. Jakiś chłopiec mnie zaczepiał więc Justin podszedł i zasłonił mnie. Ten chłopiec pierwszy go uderzył- tłumaczy Alice ciągnąc za skrawek mojej koszulki.
-Czy to prawda Justin?- pytam sadzając sobie Alice na kolanach gdy sama siadam obok chłopca.
-Wyzywali ją. Musiałem ich powstrzymać. Alice sobie na to nie zasłużyła. Przepraszam- mówi.
-Justn. Dobrze zrobiłeś... tylko proszę następnym razem, poproś dorosłego o pomoc- czochram mu włosy, po czym całuje jego i Alice w czoło.
Przychodzi Logan uśmiechając się do nas- Słyszałem co zrobiłeś kolego. Dobra robota.-również czochra włosy Justin'a.
Mój tata zajmuje się Justin'em gdy ja podchodzę do mojej mamy.
-Mamo mogłabyś spojrzeć na moje ramie, pulsuje cały dzień, a gdy je dotknęłam okazało się, że jest gorące. - mówię.
-Oczywiście skarbie, siadaj na kozetce.- odgradza nas zasłoną.
Ściągam koszulkę odwracając się plecami do mamy. Gdy dotyka rany czuję ukucie. Pali, a ból rośnie. Słyszę jak mama wzdycha. Czuję, że coś spływa mi po ramieniu i widzę krew.
-Mamo, co się dzieje?- pyta, a ból wciąż rośnie.
-Twoja rana się nie goi. Podeszła ropą. Potrzebujemy Bryson'a. Sądzę, że tylko on będzie w stanie cię uleczyć.- podaje mi moją koszulkę.
Próbuję wstać, ale się chwieje. Mama mnie łapie- Mamusiu, co się dzieje?
-Nie wiem. Twój wilk, mówi coś?- kręcę głową na nie- Michael chodź pomóż nam. Logan zajmij się Alice i Justin'em.
-Everett, co się dzieje?- pyta tata.
-Nie wiem- płaczę. Co się dzieje? Dlaczego mam wrażenie, że Ariel tam jest, ale jej nie słyszę?
-Jej wilk nie odpowiada- mówi mama. Cały mój ciężar opieram na rodzicach- Sądzę, że potrzebuje krwi Bryson'a.
Rodzice prowadzą mnie korytarzem, moje ramie płonie, a łzy spływają po policzku.
-Everett!- krzyczy Bryson podbiegając do nas.- Co się stało? Co ci jest?- dotyka dłońmi moich policzków, ścierając łzy.
-Bryson, jej wilk nie odpowiada, a rana podeszła ropą. Sądzimy, że jedynym sposoby aby ją uzdrowić, jest twoja krew.- mama płacze.
-Bryson, proszę pomóż jej- mówi tata.
-Oczywiście, że jej pomogę. Jest moją mate. Wiem co robić. Musimy być sami. Powiadomię was tak szybko jak będę wiedział czy zadziałało. - podnosi mnie przyciskając mocno do siebie.
Bryson pędzi do naszego pokoju. Trzymam się go mocno, płacząc w jego pierś. Nie chce puszczać. Gdy dotykam Bryson'a, ból odrobinę łagodnieje, ale wciąż jest.
-Bryson, co zamierzasz zrobić?- pytam jak sadza mnie na łóżku, rozrywając moją koszulkę na ramieniu.
Swoją również rozrywa- Wgryziesz się w moje ramie i napijesz krwi.
-Nie mogę. To cię zaboli. Nie mogę cię zranić- próbuję się odsunąć.
-Nie, Everett napijesz się mojej krwi aby się uleczyć. Nie chcesz ze mną dzielić życia? Mieć dzieci? Nie chcesz żebyśmy się sparowali?- Bryson przyciąga mnie bliżej. Przyciska moją głowę do miejsca gdzie jego ramie spotyka się z szyją.
-Oczywiście, że chce- odpowiadam.
-Więc weź moją krew i żyj. Możemy mieć to wszystko. Musisz się tylko napić mojej krwi. A teraz gryź i pozwól mi pomóc się uleczyć.
I właśnie to robię. Wbijam moje wysunięte kły w delikatną skórę Bryson'a. Jego esencja dociera do moich ust i muszę przyznać, że nic nigdy nie smakowało lepiej.
***
Kom i *** są mile widziane.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro