25. Wszystko to jest na porządku dziennym
Na klatce schodowej gdańskiej kamienicy kurz tańczył z promieniami słońca, które próbowało odepchnąć chmury, strzelając swoimi promieniami jak z karabinu. Słońce to istny rebeliant. Niekiedy można było usłyszeć dzięki zamykanych drzwi i rozmów, które roznosiły się echem po schodach. Hiacynt Czerwinski przekręcił klucz w drzwiach mieszkania numer piętnaście, aby nikt, choć szanse były znikome, przypadkiem nie włamał się do jego skromnego dobytku. Przezorny zawsze ubezpieczony – jak to powtarzał jego tata. Choć pewnie i tak większość ludzi zamyka drzwi na klucz. Hiacynt spojrzał na sąsiednie drzwi numer czternaście, nie wiedząc do końca dlaczego. Jednak czasem spodziewamy się czegoś, nie do końca wiedząc, czego tak właściwie. Bo przecież świat lubi zaskakiwać.
Hiacynt wsiadł do swojego niebieskiego auta, które swoją drogą miało już parę lat. Zbierał na nie jeszcze przed wyjazdem na studia do Gdańska. Rodzice chcieli oczywiście dołożyć mu się do zakupu, ale chłopak odmówił. Hiacynt Czerwinski nie lubił pomocy innych, wolał sam na wszystko zapracować i samodzielne wszystko zrobić. W radiu leciały akurat wiadomości. Nic ciekawego, ale jakoś przyjemniej kiedyś coś gra. Każdy potrzebuje, chociaż cichutkiej muzyki, aby wypełnić w sobie ciszę.
W rodzinnym domu chłopaka zawsze było głośno, czy to za sprawą krzyków braci, których Hiacynt chcąc nie chcąc jako przykładny brat musiał pilnować, czy grającego radia. Jak chyba każdego dziecko, Hiacynt, kiedy był mały, miał swojego ulubionego wujka. Ulubiony wujek Hiacynta miał akordeon. Mały czarnowłosy chłopiec uwielbiał odwiedzać wujka z akordeonem, bo ten zawsze coś zagrał, mimo narzekań cioci, że nawet spokojnie porozmawiać nie można. Później, kiedy Hiacynt był już większy i fachowo nazywał się młodzieżą, poprosił rodziców, aby ci zapisali go do szkoły muzycznej. Państwo Czerwinscy nie byli z początku zbytnio przekonani do tego pomysłu, ale skoro chłopak chciał to, dlaczego nie. Wylądował w klasie gitary, którą pamiętał jak dziś. Znajdowała się na samej górze i zawsze musiał pokonywać schody z gitarą w futerale. Hiacynt czasami, choć w zasadzie to rzadko, myślał przed snem, kiedy akurat nie nawiedzała go nocna wena, że przecież, zamiast pracować w sklepie muzycznym mógł zostać jakimś wielkim muzykiem. Później te myśli uciekały. Na razie jednak nie chciał zmieniać pracy w sklepie muzycznym na nic innego. Cóż, może nie jest to wymarzona kariera, ale jednak coś mu się w tej pracy podobało. Przeróżne twarze ludzi, na których maluje się szczęście za każdym razem, kiedy ktoś kupi swój wymarzony instrument. Niekiedy mamy z dzieciakami przychodziły do sklepu, aby chociaż popatrzeć na muzyczne różności, czy zabiegani muzycy, którzy w pośpiechu kupują stroik. To wszystko było tam na porządku dziennym.
Hiacynt zaparkował na niewielkim parkingu swój niebieski samochód. Kiedy wszedł do sklepu już na starcie powitał go fikuśny dzwonek zawieszony nad drzwiami, który jego szef przywiózł bodajże z jakichś wakacji. Denerwujący dźwięk, kiedy słyszy się go kilkanaście, jak nie kilkadziesiąt razy dziennie.
– Siemano, Hiacynt! – powitał go kolega, który akurat miał z nim zmianę. – Wciąż jestem zdania, że praca, w jakiej byłbyś doskonały to byłaby praca w kwiaciarni, mówię ci. Spokojnie mógłbyś robić nawet za asortyment – zaśmiał się chłopak o blond włosach, na których końcach majaczył się niebieski kolor. – No, naprawdę – dodał jeszcze widząc minę Hiacynta. Chłopak z niebieskimi końcówkami bardzo lubił dokuczać swojemu koledze z pracy. Zawsze to jakieś urozmaicenie.
Hiacynt mruknął coś niemrawo pod nosem i zawiesił kurtkę, czarną oczywiście, na zapleczu. Nie miał dziś nastroju na rozmowy. Kiedyś bardzo nie lubił swojego imienia. W szkole przezywano go chwastem lub innymi nazwami kwiatów. Męczące. Jakby rodzice nie mogli wybrać jakiegoś normalnego imienia. Czasami miał wrażenie, że jego rodzice, kiedy nazywali go Hiacyntem, chcieli sprawdzić jak żyje się z kwiatowym imieniem lub czy idzie za tym jakaś dobra aura. Często się nad tym zastanawiał. Najwidoczniej proroctwo dobrej aury nie podziałało, bo jego bracia mają już normalniejsze, w mniemaniu chłopaka imiona. Co śmieszne wszyscy bracia mają imiona na „H”. Hiacynt od zawsze wiedział, że albo jego rodzice lubią śmiać się ze swoich dzieci, albo po prostu jest z nimi coś nie halo. Nie, żeby narzekał, bo bardzo ich kochał. Zawsze go wspierają. Jego bracia do dziś śmieją się, kiedy tylko gdzieś zobaczą kwitnącego hiacynta i mówią „Zobacz, to ty!”. Po jakimś czasie to przestaje być śmieszne.
Zaparzył sobie kawę, przy okazji pytając chłopaka z niebieskimi końcówkami, czy ten też chce. Nie chciał. Z rana mało ludzi odwiedzało sklep. Współpracownik Hiacynta chyba grał w coś na telefonie, bo jego palce sprawnie klikały coś na ekranie. Tamburyny i grzechotki, które trzeba rozpakować, leżą w kartonach. To nic. W sklepie muzycznym, w którym pracował Hiacynt nikt się za bardzo nie spieszył. Czas płynął jakby wolniej, w rytmie walca albo ballady.
Hiacynt przyglądał się fusom po kawie w swoim kubku. Do głowy przychodziły mu coraz to dziwniejsze myśli i zaczął się zastanawiać w co powinien się ubrać na spotkanie w piątek. Może wypadałoby kupić kwiaty? A co jeśli sąsiadka ma uczulenie na kwiaty? Powinien dużo mówić, czy może nie? To może być trudne. Czy później powinni iść gdzieś jeszcze? A może Anastazja w ogóle odwoła spotkanie i Hiacynt jedynie się ośmieszy? Może w ogóle zgodziła się jedynie, aby nie było mu smutno i w ogóle, w ogóle to sąsiadka może przecież mieć jakiegoś chłopaka, czy wzdychać do kogoś innego. Wśród tych wszystkich głupich i mniej głupich myśli nasunęła się myśl z rodzaju tych myśli, które uświadamiają, że się o czymś zapomniało. Nawet myśli mają kategorie. Oddzielne szufladki w bibliotece. Hiacynta tknęło, że przecież nie ustalili godziny spotkania. Od razu zrobiło mu się dziwnie gorąco, jakby to była sprawa najwyższej wagi. Może była? Chłopak przeanalizował w głowie ostatnią rozmowę. Niezbyt mu to pomogło, bo nie pamiętał każdego zdania słowo w słowo. Początkowo chciał zadzwonić do Idy, bo nie miał numeru Anastazji. Szybko odłożył ten pomysł na bok, bo może się to wydać nachalne i nieprofesjonalne, a no to nie mógł pozwolić.
Nie dokończył swoich rozmyślań i nie rozwiązał zaistniałego problemu, bo do sklepu wpadł starszy mężczyzna. Dosłownie wpadł. Cały mokry.
– Dzień dobry. Ależ teraz pada, a jeszcze niedawno świeciło słońce. Ja poproszę stroiki do saksofonu. – Zdjął okulary, wycierając je z deszczowych kropel i przy okazji podając rodzaj stroiku.
Reszta godzin minęła szybko. Czas z rytmu walca przeskoczył na co najmniej rytm krakowiaka. Możliwe, że ścigał się z deszczem spływającym po szybach, bo ten wciąż padał. W drodze do domu Hiacynt zastanawiał się jak rozpracować całe zdarzenie z godziną. Miał nadzieję, że przy odrobinie szczęścia spotka sąsiadkę wchodzącą do kamienicy w tym samym czasie, co on. Niestety wszystkie nadzieje na takie przypadkowe spotkanie wyparowały szybciej niż deszcz, bo nic takiego się nie zdarzyło. Coś się wymyśli.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro