Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Śpiew i śnieg

We włoskiej restauracji spędzili półtorej godziny. Shi Qingxuan był tak zadowolony, wręcz rozanielony wspaniałym smakiem herbaty, makaronu z truflami oraz, co nawet było dla niego jeszcze istotniejsze, możliwością spędzenia czasu z He Xuanem, że dał się namówić kelnerce na kieliszek białego wina. Po jej odejściu od stolika trzy razy upewniał się, czy cena nie jest wygórowana i czy nie sprawi swoim widzimisię kłopotu He Xuanowi, ale ten zapewnił, że jeśli mu smakuje, to mogą wziąć całą butelkę lub i dwie, które chłopak zabierze ze sobą do domu. Oczywiście odmówił, używając także uniesionych dłoni, którymi machał jak mucha i dawał znać, że kieliszek w zupełności wystarczy. Z jego aktualnymi zarobkami i tak cieszył się, że mógł posmakować prawdziwych trufli, które przecież są dla ludzi zamożnych! He Xuan wyglądał prawie tak, jakby rozbawiła go ta uwaga. Choć na twarzy nadal nie malowało się ani znudzenie, ani irytacja rozgadanym kompanem posiłku, to wzrok wydawał się zadowolony, nawet ciepły. Złote tęczówki utkwione były w szmaragdowych oczach, jakby słuchał z uwagą i zainteresowaniem. W spojrzeniu tym młody wokalista tonął na długie minuty, tak samo intensywnie je oddając i w pewnym momencie niemal nie zauważając, że jego talerz jest już pusty, w lampce wino zostało tylko na dnie, a herbata już od dawna rozgrzewa żołądek.

Twarz He Xuana nadal nosiła ślady pobicia, prawa dłoń była całkowicie niesprawna, lecz mężczyzna był tu, na wprost niego, dzieliła ich tylko szerokość stolika. W czarnym golfie blada skóra wydawała się jeszcze bielsza, ale i szlachetniejsza. Pianista był przystojny, szczupły, szeroki w ramionach, węższy w biodrach, bardzo męski. Roztaczał wokół siebie aurę niedostępności, lecz Shi Qingxuan zdążył mężczyznę trochę poznać, dlatego nie odbierał go jak inni. On widział opanowanie, cierpliwość i niebywałą grację w każdym ruchu. Nawet dłoń trzymająca widelec, która unosiła go do ust, przypominała grę na fortepianie, idealny nacisk na klawisze, natężenie dźwięku i tempo. To dlatego nie mógł odwrócić od niego wzroku, chłonąc każdy gest. Podziwiał go od lat, więc chyba mógł być w niego tak wpatrzony, zapatrzony, dziecinnie nim zafascynowany?

W końcu czuł do niego ogromny... szacunek!

Wyszli na zewnątrz. Powietrze stało się jeszcze ostrzejsze i zimniejsze, niż kiedy kończył pracę. Zacisnął na szyi szalik, chuchnął w dłonie i włożył je do kieszeni. Osoba obok nie pozwoliła mu zabrać gitary, trzymając ją jak poprzednio – zawieszoną na ramieniu. W przeciwieństwie do chłopaka He Xuan był bez czapki i szalika, nadal nawet nie zapiął guzików płaszcza.

Uniósł głowę w górę, zaciągając się mocno i zanim nie pierwszy już raz usłyszał, że powinien dbać o zdrowie, odezwał się:

– Wkrótce spadnie śnieg.

Shi Qingxuan otworzył usta, chcąc skarcić lekkomyślność swojego towarzysza, ale wnet podchwycił jego uwagę o pogodzie.

– Naprawdę? Po tylu deszczowych dniach miałbym nareszcie zobaczyć pierwszy tegoroczny śnieg?

– En. Czuć w powietrzu.

– Pachnie... – chłopak zrobił kilka krótkich wdechów, próbując wyczuć ten wspomniany śnieg – jedzeniem i dymem z kominów – stwierdził i ruszył powoli w prawo, dopasowując szybkość marszu do osoby obok. – Lubisz śnieg?

– En. Wszystko jest czystsze i wyraźniejsze.

– Wyraźniejsze?

– Wyostrzają się zmysły.

– Hm, tak jak u reniferów? – zapytał, a uzmysławiając sobie, jak dziwnie to zabrzmiało, wytłumaczył: – Oglądałem kiedyś program o reniferach zamieszkujących Finlandię. Im niżej spadała tam temperatura, tym ich węch stawał się czulszy. Nawet przy minus trzydziestu stopniach!

– Dla ludzi taki mróz nie jest komfortowy.

– No i ja też tak myślę – zgodził się chętnie. – Teraz jest może z minus trzy lub pięć, a mnie już szczypią końcówki palców. Wszystkie podgrzewacze do rąk zostawiłem w domu. Nie pomyślałem, że zrobi się aż taki ziąb.

Nie mówił tego, mając nadzieję na jakąś konkretną reakcję ze strony He Xuana, dlatego przystanął zdumiony, kiedy ten wyciągnął do niego dłoń.

– To nie "podgrzewacz", choć nie mam pojęcia, o jakim nowoczesnym wynalazku mówisz, ale kiedyś ludzie w taki sposób ogrzewali swoje dłonie.

Shi Qingxuan spojrzał na rękę, na twarz mężczyzna, rozejrzał się na boki i spochmurniał. Wcisnął dłonie głębiej we własne kieszenie kurtki i powiedział:

– Nie jesteśmy sami. Dużo tu ludzi i... nie wstydzę się ciebie! Nie, nie! – zaprzeczył, nim druga osoba się odezwała. – Po prostu... jesteś znany na całym świecie. Każdy cię rozpozna, wielu cię podziwia, więc co sobie pomyślą, kiedy zobaczą cię z... z kimś takim jak ja i do tego jeszcze mężczyzną...

He Xuan cicho westchnął. Powiódł dłoń wyżej i grzbietem palców pogłaskał jego rozgrzany niedawną kolacją policzek. Ciepło przenikało przez skórę, aż chłopak przymknął z przyjemności powieki. To było niezwykle komfortowe. Przysunął głowę mocniej, na chwilę zapominając o tej całej "reszcie ludzi", którą się właśnie zasłonił. Prawie się przewrócił, kiedy ręka He Xuana się odsunęła. Bezceremonialnie wyjęła jego własną dłoń z kieszeni i włożyła w obszerną wszytą w czarny płaszcz.

– Nie gadaj głupot – upomniał go. – Nadal masz o mnie zbyt wysokie mniemanie. Jestem... – na dosłownie sekundę się zawahał – tylko byłym pianistą. Nikt nie zwróciłby na mnie uwagi, nawet gdyby teraz mnie minął, a wcześniej był na moich koncertach. Pianistów rozpoznaje się po muzyce, niewiele osób zwraca uwagę na samego wykonawcę.

– Ja bym zwrócił.

Złote oczy zerknęły w bok na chłopaka, po czym wróciły do obserwowania drogi przed nimi.

– Ty jesteś inny.

Inny. Shi Qingxuan wcale nie pomyślał o sobie jako o innym, czyli gorszym, dziwnym, wyjętym z norm, czy też niepasującym do reszty społeczeństwa.

Poczuł się wyjątkowy.

Nie zapytał wprost, czy jego rozumowanie jest słuszne, ale duża dłoń ogrzewając jego własną, ich dzisiejsze spotkanie, lekkość, jaką czuł przy pianiście oraz pianista przy nim, troska, którą go otaczał i nawet to drobne skarcenie usłyszane przed chwilą "nie gadaj głupot" – udowadniało mu, jak ta osoba wiele o nim myśli i na swój sposób pociesza.

Cóż, vice versa, chociaż zupełnie w inny sposób Shi Qingxuan dbał o niego, a to, co czuł, nawet nie musiało być powiedziane na głos. Sformułowanie tego i oznajmienie wprost byłoby zbyt krępujące, więc postanowił przekazać mu to przez dotyk, czyli najzwyczajniej w świecie nie ograniczał swoich myśli, które przekładały się na silne lubienie mężczyzny.

Oczywiście także podziw.

I nieodłączny szacunek.

Krocząc chodnikiem w mrozie, mijając różnych ludzi i z różnym grymasem reagujących na ich bliskość, on głowę miał wypełnioną tylko geniuszem fortepianu oraz ciepłem, które magicznie przez dłoń przechodziło dalej, obejmując całe ciało.

– Mmm – mruknął, zadzierając głowę w górę i uśmiechając się do nieba.

Nawet gdybyś nie trzymał mnie za rękę, to magicznie sprawiasz, że zawsze przy tobie jest mi tak przyjemnie i ciepło!

*

Młody artysta zawsze wchodził do baru wejściem dla personelu. Gitara została mu zwrócona, dopiero kiedy stał przy ciemnych, odrapanych w kilku miejscach drzwiach.

– Dziękuję za pomoc, He Xuanie. – Lekko skłonił głowę. – Za kolację, za pożyczenie ciepła też. – Wyciągnął dłoń w przód, pokazując jej wnętrze. – Dzięki tobie palce rozgrzały się tak, że będę grał jak drugi Tommy Emmanuel*! Żartuję, żartuję, pamiętam, że jestem słaby, ale będę ćwiczył pod twoim okiem, więc dziś mi wybacz i jakoś wytrzymaj ten niedopracowany występ. Kolejne będą już tylko lepsze.

Tommy Emmanuel* – australijski wirtuoz gitary akustycznej

– Nigdy nie powiedziałem, że jesteś słaby.

– Och, ale to przecież jasne. – Włożył dłonie w kieszenie kurtki, zaciskając palce w pięść. – Jesteś muzycznym geniuszem z wieloletnim doświadczeniem, z setkami koncertów na koncie, z rzeszą fanów, a nawet z własnymi kompozycjami, które równają się innym sławnym kompozytorom, moim zadaniem nawet lepszym! Tymczasem ja... możesz mnie nazwać tylko podrzędnym grajkiem, który ma to szczęście, że w ogóle mógł ciebie spotkać i teraz z tobą rozmawiać.

Doskonale wiedział, że to prawda, choć zabrzmiało to żałośnie. Otworzył usta, chcąc poprosić, aby zapomniał, ale He Xuan ubiegł go, mówiąc:

– Masz cudowny głos. Tego nawet ja, ćwicząc sto lat lub dłużej, nie mógłbym tobie dorównać. Który z nas jest więc podrzędny? – Przytrzymując rękaw jego kurtki, wysunął jego prawą dłoń z kieszeni i włożył w nią kostkę gitarową. – Od zimna i uderzeń w struny mogą boleć cię palce. Użyj jej, gdyby tak się stało.

Chłopak spojrzał na złote, drewniane, pięknie wykonane piórko z wyrytym na nim symbolem liścia brzozy i ścisnął je mocno niczym talizman.

– Dziękuję.

– Jeśli nie masz swojej, to ją zatrzymaj.

– Mówisz poważnie? Jest przepiękna i wygląda na kosztowną.

– Nigdy jej nie użyłem i nie zamierzam. U mnie tylko się marnuje. – Włożył dłonie w kieszenie płaszcza. – Tam, na scenie graj i śpiewaj jak zawsze. Twoja widownia nie jest gorsza od mojej. I nie taka sztywna.

– Okej. Dam z siebie wszystko. Dziękuję jeszcze raz! To... lecę!

Rozdzielili się, obaj wchodząc do baru, choć z różnych stron. He Xuan zapłacił za wstęp i stanął na końcu pomieszczenia – tam, gdzie poprzednio, aby mieć dobry widok na nieduży podest ze sceną. Klientów było więcej niż podczas ostatniej wizyty, za to wnętrze niewiele się zmieniło. Ciemna, drewniana boazeria została odmalowana na jaśniejszy kolor, dostawiono stoliki i drewniane krzesła, ale nadal powietrze było ciężkie od papierosowego dymu, zapachu piwa i ciepła wielu ludzi.

Oparł się plecami o ścianę i założył przedramiona na piersi, ostrożnie układając prawą zabandażowaną dłoń na wierzchu.

Kilka minut później pojawił się Shi Qingxuan, którego przywitano głośnymi gwizdami i wesołymi okrzykami. Chłopak w jasnozielonej koszuli ze sztywnym kołnierzykiem i w jasnoniebieskich jeansach pomachał swojej widowni, uśmiechając się i siadając na pojedynczym stołku umieszczonym pośrodku podestu. Poprawił i włączył mikrofon na stojaku, dopiero wtedy przeczesując wzrokiem po całej sali. Znalazłszy He Xuana, skinął mu minimalnie głową – na tyle, żeby tylko on to dostrzegł. Mężczyzna odwdzięczył się tym samym.

– Dobry wieczór – przywitał się, otrzymując gromkie krzyki i kolejne gwizdy. Zaśmiał się, a jego policzki nabrały więcej kolorów. – Dzisiejszego wieczoru zagram i zaśpiewam dla was kilka piosenek, które znacie, wiecie, o miłości do... muzyki i jedną zupełnie nową, którą wymyśliłem wczoraj w nocy. Tylko nie wynieście mnie z tym stołkiem, jeśli gdzieś zafałszuję! – dodał szybko. – Nie miałem czasu, żeby ją dopracować, ale za to będziecie pierwsi, którzy ją usłyszą. Wystarczająco fair?

Odpowiedziały mu męskie, głośne, basowe wycia, które miały przypominać "tak".

He Xuan zmrużył oczy na ten nagły hałas, ale było tam tyle pozytywnej energii, tyle radości i mentalnego wsparcia dla artysty na scenie, że złapał się na wyobrażeniu sobie, jakby to było, gdyby on miał takich prostych w swojej bezpośredniości słuchaczy. To byłoby coś nowego, innego, świeżego. Pokiwał głową, gdyż ta właśnie energia idealnie pasowała do Shi Qingxuana, nie do niego.

Chłopak przesunął palcami po strunach, rozgrzewając palce, a pianista utkwił w nim wzrok, z dziwnym podekscytowaniem oczekując na słowa pierwszej piosenki.

Pozwól mi dziś posłuchać twojego występu należycie – od początku do końca.

*

Osoba w czarnym rozpiętym płaszczu stała przy wysokim murze na tyłach nocnego klubu. Dłonie trzymała luźno wzdłuż tułowia, patrząc na czarne drzwi z odchodzącą farbą. W jej uszach nadal wibrowały dźwięki gitary i przejmujący czysty jak zielony liść pływający na spokojnej tafli krystalicznego jeziora głos wokalisty, który rozchodził się delikatnie, lecz docierał głęboko w każdy zakamarek umysłu. Już przed kilku laty muzyka stała się dla niego płytka, płaska, nie wywołując w nim nawet większego zainteresowania. Tymczasem ten młody chłopak potrafił tknąć tę najwrażliwszą część jego serca, nawet nie zdając sobie z tego sprawy.

Palce zaczęły go swędzieć, ich opuszki mrowiły, pragnąc dotknąć znajomych, zimnych, gładkich klawiszy fortepianu i wydobyć z nich dźwięk, który idealnie pasowałby do tonu delikatnego męskiego głosu...

Drzwi otworzyły się i stanął w nich Shi Qingxuan, w pośpiechu owijając szyję szalikiem i poprawiając czapkę. Od razu zauważył czekającego na niego mężczyznę. Podeszli do siebie. He Xuan przejął od niego gitarę – tym razem bez słów sprzeciwu, jedynie z drobnym grymasem bezsilności widocznym u chłopaka – i ruszyli w stronę mieszkania młodego muzyka. W restauracji podczas kolacji ustalili, że He Xuan odprowadzi go i od razu zobaczy, gdzie mieszka, aby mógł trafić tam w niedzielę.

– Widziałem, że zostałeś do samego końca – zaczął rozmowę Shi Qingxuan.

– Jesteś zdziwiony? Miałem wyjść w połowie?

– Nie! Tylko... trochę się obawiałem, że jednak ci się nie spodoba. – Wsunął usta pod szalik. – Ty grasz na wielkich salach, a ja w barze, gdzie ludzie ze sobą rozmawiają, gwiżdżą i panuje zaduch. Sądziłem, że w trakcie wyjdziesz na świeże powietrze, a ty uparcie... no, stałeś i patrzyłeś na mnie.

– Słuchałem.

– Żeby wytknąć mi moje błędy i przekonać się, że wcześniej ci się przesłyszało, że śpiewam tak dobrze – mruknął w materiał.

– Słuch mam dobry od lat, bez żadnego uszczerbku, więc upływ czasu nie zmienił mojego zdania. – Lekko zetknął ich ramiona ze sobą. – Mógłbym nawet powiedzieć, że się poprawiłeś.

– Na-naprawdę? – Podniósł na niego wzrok.

– En.

Pochwała niezwykle go ucieszyła, więc mocniej oparł się o jego ramię, na chwilę kładąc na materiale płaszcza głowę i śmiejąc się spod przymrużonych powiek.

– Mówiłem już, że jesteś bardzo miły?

– Może mówiłeś – sięgnął lewą dłonią do głowy chłopaka i nasunął mu na nią kaptur z miękkim futrem na krawędziach – ale nie mnie.

– Hej! – Poprawił daszek kaptura, żeby nie spadał mu na oczy. – Co to za niespodziewany atak?

– Zaraz spadnie śnieg.

– Och, serio?

He Xuan przymknął na kilka sekund oczy. Wciągnął głęboko do płuc powietrze i wystawił otwartą dłoń przed siebie. Kiedy ponownie podniósł powieki, przed jego złotymi tęczówkami spłynął z nieba pierwszy tej zimy płatek śniegu. Zatrzymał się pośrodku dłoni i roztopił. Po pierwszym płatku zaczęły spadać kolejne, lądując na materiale płaszcza, na rozpuszczonych czarnych włosach He Xuana, na biało-zielonej kurtce Shi Qingxuana i jego rumianej po niedawnym występie i obecnym mrozie twarzy, która obrócona była w górę, spoglądając w czarne niebo oraz na śnieg.

– Wow! – krzyknął. – To niesamowite! Skąd wiedziałeś? Masz jakieś magiczne moce? Nie wierzyłem, kiedy wcześniej powiedziałeś, że będzie padać.

– Tam, gdzie się wychowywałem, często sypał śnieg.

– I było zimno.

– I było zimno – powtórzył. – Dlatego jestem przyzwyczajony do jednego, i do drugiego.

Patrząc na niego, nikt nie miałby problemu z uwierzeniem w to – rozpięty płaszcz, brak czapki, szalika, nie wspominając nawet o rękawiczkach. Mimo to jego dłonie cały czas były ciepłe, o czym Shi Qingxuan przekonał się, kiedy szli do klubu. Przechodząc obok rzeki, zaczął wiać lodowaty wiatr. Młodszy chłopak zadrżał i skulił się, jakby chciał schować głębiej w połach kurtki. Druga osoba zaoferowała mu płaszcz, ale kategorycznie odmówił, przez następne pięć minut przypominając mu, że jeszcze nie tak dawno miał gorączkę i słaniał się na nogach, więc powinien o siebie dbać. Ostatecznie, dla podkreślenia powtórzył to słowo dwukrotnie, zgodzi się pójść za rękę, ale tylko dlatego, że w domu zamierzał poćwiczyć grę na gitarze, a nie wziął rękawiczek.

Czy mówił prawdę, czy trochę było to naciągane – wiedział tylko on, a po złapaniu się za dłonie – oni obaj, lecz przez resztę drogi nie poruszali tego tematu, w zamian rozmawiając o minionym występie.

Mieszkanie Shi Qingxuana znajdowało się w trzypiętrowej kamienicy na drugim piętrze. Na klatkę schodową wchodziło się przez niewielki dziedziniec. Mężczyźni rozdzielili się na chodniku. Podziękowali sobie za mile spędzony wieczór, podali lewe dłonie na pożegnanie i Shi Qingxuan prawie pobiegł do siebie. Cieszył się z ich spotkania, nawet bardziej niż przypuszczał i dopiero przekraczając drzwi mieszkania, stanął w miejscu, uświadamiając sobie, co się stało i że powinien uderzać głową w ścianę, bo okazał się tak niegościnny, że nawet nie zaprosił swojego towarzysza na herbatę! Nie dość, że przyszedł po niego do pracy, zaprosił na kolację, cały czas nosił jego gitarę, to jeszcze odprowadził prawie pod same drzwi, a on okazał się antysocjalnym gburem i niewdzięcznikiem!

Odłożył gitarę na fotel i odsunął firankę, zaglądając przez okno, czy może jeszcze zdoła go dogonić i naprawić swój błąd. Mężczyzna nawet nie ruszył się z miejsca. Patrzył wprost na niego. I może się Shi Qingxuanowi wydawało przez padający śnieg, noc, słabe światło latarni i znaczną odległość, ale w tym spojrzeniu było coś, czego nie potrafił opisać słowami. Było przejmujące i jednocześnie niedostępne. Jakby mężczyzna chciał się upewnić, że chłopak jest bezpieczny i dlatego nadal tam czekał, lecz nic więcej. Bo, gdy go dostrzegł, skinął mu głową, obrócił się i odszedł. Jego włosy i barki były zaśnieżone, plecy wyprostowane i szerokie – silne i przyzwyczajone do radzenia sobie z trudami życia, lecz jednocześnie należące do samotnego człowieka, który musi radzić sobie ze wszystkim w pojedynkę.

I choć Shi Qingxuana bolało coś we wnętrzu piersi na ten widok, nie potrafił ruszyć się z miejsca, tylko odprowadził mężczyznę wzrokiem, aż zniknął w mroku. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro