Złoto i czerń
Spędzili bardzo przyjemne popołudnie – najpierw wspólnie grali, później zjedli kluseczki i prawie godzinę debatowali o jakości instrumentów muzycznych. He Xuan zdradził, że były w jego życiu takie okresy czasu, kiedy dodatkowo uczył się grać na skrzypcach oraz spędzał tygodnie u zaprzyjaźnionego lutnika specjalizującego się w budowie gitar, dlatego dziś mógł udzielić chłopakowi kilku rad.
Tego dnia dużo rozmawiali, siedzieli blisko siebie, patrzyli w swoje oczy i Shi Qingxuanowi wydawało się, że pianista coraz bardziej się przed nim otwiera. Żałował, że w następnym tygodniu nie będą mogli się zobaczyć. Może wyjedzie lub ma inne plany – Shi Qingxuan to rozumiał. W końcu obaj mieli swoje życia i obowiązki.
– Będziesz o siebie dbał przez ten tydzień? – zapytał, kiedy He Xuan ubrał buty oraz płaszcz i stanął w malutkim przedsionku przy drzwiach wyjściowych.
– Pytasz, czy będę jadł regularnie?
Spojrzał na niego oczami mieniącymi się złotem i ulotnym rozbawieniem, takim, które pojawia się i nawet nie możemy tego kontrolować.
– Pytam ogólnie. – Potarł nos i wziął w swoje dłonie zabandażowaną prawą dłoń drugiej osoby, patrząc na nią znacząco. – Czy będziesz uważał w ciemnych uliczkach, czy nie będziesz się przeciążał, wychodził tak lekko ubrany, kiedy mróz się zwiększy i...
– Będę – odpowiedział. Końcówki jego palców nie były owinięte materiałem i teraz przesunął nimi po szczupłym nadgarstku chłopaka.
– Na pewno?
– En – potwierdził.
He Xuan czuł pod dotykaną skórą pulsującą krew. Czuł ciepło ciała, a wraz z nim troskę, ale też obawy. Widział, jakimi oczami na niego patrzy oraz był świadomy, że to dużo więcej niż podziw i szacunek, choć tych także nie brakowało.
Przysunął się do niego i pochylił głowę. Na chwilę serce Shi Qingxuana się zatrzymało, bo myślał, że zostanie pocałowany, ale He Xuan zanurzył nos w jego włosach, mówiąc:
– A ty w taką pogodę nie wychodź więcej z domu bez czapki i szalika. – Zrobił głęboki wdech i wypuścił przez nos powietrze. – Lubię ten zapach. Jest słodki jak ty.
Shi Qingxuan stał w jednym miejscu z galopującym sercem i językami ognia liżącymi jego policzki jeszcze długie minuty po wyjściu gościa. Sprzątając naczynia ze stołu, a potem myjąc je, było mu gorąco, choć i tak brakowało mu ciepła ciała He Xuana opierającego się o jego plecy, czy przedramienia obejmującego brzuch – kiedy go do siebie przyciągnął, a potem lekko przytrzymywał. Chciałby dłużej z nim rozmawiać, wymieniać się informacjami o kompozytorach minionych wieków, mimo że to He Xuan miał z tej dziedziny większą wiedzę. Za to on mógł podpowiedzieć coś o muzyce nowoczesnej i wtedy był słuchany z uwagą. Podobało mu się, kiedy wspólnie grali, a na koniec nawet odważył się zaśpiewać swoją ulubioną piosenkę, otrzymując po niej kolejne słowa pochwały dla jego talentu, skompresowane w hexuanowy sposób prostym "pięknie".
To było dla chłopaka więcej niż wystarczające.
Tej nocy nie mógł zmrużyć oka. Patrzył za okno na padający śnieg, na szare niebo, na własny ciemny sufit i uśmiechał się promiennie, wyobrażając sobie, że wkrótce znów się spotkają, porozmawiają, może nawet zagrają. A kiedy to się stanie, czy odważy się powiedzieć głośno, że bardzo mężczyznę lubi? Wiedzieć o czymś, a usłyszeć to z czyichś ust, jest zawsze inaczej. I nawet jeśli He Xuan wiedział, co skrywa jego serce, to jak zareaguje, kiedy powie mu o tym, patrząc prosto w oczy i trzymając go za dłoń?
Nakrył się kołdrą po uszy i zwinął w kulkę, walcząc z ogarniającą go euforią, gdyż wydawało się to być wspaniałym snem, a mogło się okazać największą kompromitacją.
Na szczęście był optymistą i postanowił przyjąć, że zachowanie mężczyzny, dotykanie go, chęć spotykania się, wspólnego jedzenia, a nawet udzielenia lekcji i gry jeden przy drugim było cichą odpowiedzią na jego nadal milczące "coś więcej niż szacunek".
* * *
Kolejne dni mijały mu spokojnie. Chodził do pracy, wieczorami grał, śpiewał, słuchał muzyki, czytał poradniki dotyczące gry na gitarze i w każdej wolnej chwili myślał o He Xuanie. To było silniejsze od niego. W pracy licząc pieniądze, w domu kąpiąc się, myjąc zęby, odkurzając, jedząc śniadanie, leżąc na łóżku i próbując zasnąć. Zastanawiał się, czy wyjechał i jego mieszkanie jest jeszcze zimniejsze i całkiem puste, co teraz robi, jak się czuje, czy nic go nie boli, jest mu ciepło, czy ktoś pomaga mu zdejmować płaszcz...
Czy choć przez chwilę pomyślał o nim?
Nie liczył na to, aby cały czas pozostawać w umyśle pianisty, ale może raz na dzień przypomniał sobie o pewnym chłopaku, który podobno pięknie śpiewa? Miał cichą nadzieję, że tak.
W poniedziałek śnieg przestał padać, a w środę mróz osiągnął –15⁰C.
Shi Qingxuan wyszedł z pracy, zarzucając na głowę kaptur i ubierając wełniane rękawiczki. Niebo było czarne, z kilkoma pojedynczymi chmurkami, powietrze ostre, ale nie wiało, więc nie odczuwało się przejmującego chłodu. Ruszył w przeciwną stronę niż jego mieszkanie. Miał ochotę na spacer, przewietrzenie umysłu. Nie chodziło o zapomnienie o ulubionym pianiście, ale poukładanie sobie wszystkiego w głowie. Od lat młodości, kiedy pierwszy raz usłyszał jego grę i się nią zauroczył, później tańcząc z nim, pomagając, gdy został pobity, aż po spędzenie ze sobą wielu godzin rozmów – przypomniał sobie każdą minutę w jego towarzystwie. To było magiczne, bajkowe, pozostające w sferze jego bujnych marzeń, które się ziściły.
Pojawienie się między nimi muzycznej więzi i stopniowe jej zaciskanie.
Wcześniej nie znal He Xuana osobiście, więc miał o nim mgliste wyobrażenie wykreowane dzięki znalezionym w mediach informacjom oraz widząc go na koncertach. Sądził, że jest mrukliwy, bardzo poważny i całkowicie zdystansowany do ludzi. Gdzieś wyczytał nawet, że uważano go za aroganckiego gbura. Ten obraz uległ całkowitej zmianie po spotkaniu go osobiście i spędzeniu w jego towarzystwie zaledwie kilku godzin.
Samotny, spokojny, racjonalny, troskliwy, odrobinę uparty i lubiący postawić na swoim, a w przeciwieństwie do zimnej i wilgotnej kamienicy, w której mieszkał, posiadający ciepłe serce. Wcale nie mówił mało, choć zazwyczaj nie wychodził pierwszy z inicjatywą rozmowy. Zawsze odpowiadał na zadane pytania, był szczery, pomocny i interesował się innymi, a na pewno nim – jakimś nieznajomym chłopakiem.
Wiadomo, że sam podziwiał go od dawna, więc cieszył się z każdego spotkania, ale wydawało się mu, że mężczyzna też się cieszy. Gdyby tak nie było, to nie nosiłby jego gitary, nie brałby jego dłoni, żeby ochronić przed zimnem i w niedzielę nie trzymałby go w ramionach...? Może niezupełnie było to "trzymanie w ramionach" jako romantyczny gest, ale który światowej sławy pianista grałby z nim na jednej gitarze, otulając ramionami, nogami, z piersią przyciśniętą do pleców "jakiegoś przypadkowego gościa" i od czasu do czasu zachwalając jego grę, mówiąc mu to z ustami prawie przyciśniętymi do ucha?
Poklepał się rękami odzianymi w grube rękawiczki po policzkach i z rumieńcami uśmiechnął jak zakochana nastolatka.
Najlepszym dowodem na to, coś do niego czuł, była przedziwna zdolność odczytywania emocji dotykiem, a dotykali się całkiem sporo i He Xuan nigdy nie był nim zniesmaczony, nie odsunął się, nie skarcił, że "ma być przyzwoity" lub coś podobnego, co każda osoba "niechętna" mogłaby powiedzieć.
I to pożegnanie. Ten prawie pocałunek, ta bliskość... Nadal pamiętał zapach mężczyzny, wzrok wpatrzony w jego usta i gorące palce dotykające jego dłoni.
Tyle o nim myślał, że niezamierzenie znalazł się na chodniku prowadzącym do kamienicy, gdzie mieszkał pianista. Nawet nie wiedział, kiedy tu dotarł i którędy szedł. Ulica była ciemna, tylko co któraś lampa działała, a przy drodze znajdowały się nieliczne zabudowania. Miał ochotę iść dalej, bo w połowie ulicy stał dość dobrze już mu znany zimny budynek z mężczyzną o ciepłym sercu. Jego jednak prawdopodobnie nie było, a nawet jakby nigdzie nie wyjechał, to nie chciał mu przeszkadzać.
Wytrzyma tydzień, to w końcu tylko siedem dni!
Popatrzył jeszcze tęsknie w tamtą stronę, jakby miał nadzieję dostrzec wyczekiwaną osobę, ale pokręcił tylko głową. Wieczór, przejmujący chłód, zmęczenie po całym dniu pracy kazały podjąć racjonalny wybór.
Odwrócił się, by wrócić do domu. Przed sobą zobaczył idących w odległości niecałych pięćdziesięciu metrów pięciu mężczyzn. Kierowali się wprost na niego. Shi Qingxuan nie chciał zwracać na siebie uwagę, więc spuścił głowę i przeszedł na chodnik po drugiej stronie ulicy. Stawanie na drodze osób, które mieszkały na jej końcu, czyli na osiedlu domków bezczynszowych w większości zajmowanych przez byłych skazańców, nie było najmądrzejszym pomysłem. Nie miał nic do nich, bo każdy chciał zarabiać i godnie żyć, ale niedawno nawet na dyskotece trafił na niebezpiecznych typów, więc po co miał po raz kolejny sprawdzać swoje szczęście?
Szybko się okazało, że szczęście tym razem mu nie sprzyjało. Mężczyźni nieśpiesznym krokiem zaczęli skręcać w jego stronę.
Shi Qingxuan wziął głębszy oddech, myśląc, ile ma przy sobie pieniędzy. Niedużo. Nikogo nie było w pobliżu, więc szykował się na oddanie im wszystkiego co ma. Jeśli zobaczą telefon, to na pewno się nim nie zainteresują, bo był stary i obdrapany, ale czy drobne wystarczą, żeby zostawili go w spokoju? Oby. Nie miał nic cenniejszego.
Oczywiście poza życiem.
– Cześć – odezwał się jeden z nich, przystając przed Shi Qingxuanem i zagradzając mu drogę. Pozostali stanęli w półkolu. Nawet gdyby chciał przejść, nie miał jak, mógł tylko się cofnąć. Mężczyzna uśmiechał się w nieprzyjemny sposób, aż ze stresu w skroniach poczuł pulsowanie krwi.
– Dobry wieczór. – Shi Qingxuan odpowiedział grzecznie. Przeszło mu przez myśl, żeby poprosić o pozwolenie mu na przejście, ale chciwy wzrok i nieszczere uśmiechy dobitnie zwiastowały kłopoty i chęć zaczepki.
– Zgubiłeś się?
– Nie. Odwiedzałem przyjaciela.
– Przyjaciela? Na naszej ulicy? – podkreślił głośniej "naszej", więc już wiedział, że tu mieszkają i szybko nie odpuszczą.
– Pierwszy raz cię tu widzę – odezwał się stojący obok niego kolejny mężczyzna.
Każdy był wyższy od Shi Qingxuana, bez czapek i szalików, ale w skórzanych kurtkach. Jeden podobny do drugiego, bo tak samo ostrzyżeni na łyso i z tatuażami na szyi i rękach. Nie miał pojęcia, czy mają przy sobie broń, ale poradziliby sobie z nim nawet i bez broni. Czuć było od nich alkohol, a ciemne oczy wydawały się ogromne, jakby patrzyli na zdobycz.
Zdecydowana nie chciał zostać ich zdobyczą.
– En. Mój przyjaciel mieszka tu od jakiegoś czasu i już nie raz u niego byłem. – Próbował grać na zwłokę. Czasami jeśli ktoś był obcy, ale znał kogoś na danej "dzielni", to mu odpuszczano.
Cóż, nie tym razem i nie te osoby.
– Jak nazywa się ten twój ziom? – padło pytanie. Nawet nie wiedział, który z nich się odezwał.
– You Xiao – skłamał. Nie mógł ryzykować, że wciągnie He Xuana w jakieś kłopoty, a był pewny, że pianista się z nimi nie zadaje.
– Nie kojarzę... A wy, znacie typa? – Mężczyzna, który pierwszy się do niego odezwał, zapytał kolegów.
– Nie.
– Pierwsze słyszę.
– Ja też.
– Nasz XiaoXiao chyba nie nazywa się You.
– Nie.
Jeszcze przez chwilę rozmawiali między sobą, a w tym czasie Shi Qingxuan postanowił skorzystać z sytuacji i dyskretnie ich wyminąć. Jednak gdy tylko zrobił krok w bok, został złapany za ramię.
– A ty gdzie?
– Chciałbym wrócić do domu. Już późno...
– Jakie późno. Nie było nawet dobranocki.
Ten, który go trzymał, zsunął mu szalik z twarzy i przysunął głowę, dokładnie się przyglądając.
– No no no, ładną masz buźkę. Sprzedajesz się?
– Co? – wymknęło się Shi Qingxuanowi. Skamieniał. Nie spodziewał się, że zapytają go o... o prostytucję!
– Z taką twarzą na pewno masz branie.
– Pokaż, pokaż.
Długie palce z szorstką skórą śmierdzącą papierosami złapały go za policzki i przekręciły twarz w bok, a kolejny napastnik oglądał go z prawej i lewej strony.
– Faktycznie, niewinna i całkiem przyjemna w dotyku. Prawie kobieca. – Shi Qingxuan ze strachu spróbował się wyrwać, ale palce tylko mocniej się zacisnęły. – Spokojnie, chłopczyku, przecież cię nie zjemy. – Oblizał usta i przysunął do jego ucha. – Trochę wyliżemy, bo słodko pachniesz, i zrobimy jeszcze kilka przyjemniejszych rzeczy.
Puścił go, odsuwając się i śmiejąc głośno.
– Patrzcie, jaki przestraszony.
– Gra niewiniątko.
– A w łóżku na pewno miauczy jak kotka w rui.
Otoczyli go, dotykając po szyi, udach, zdejmując czapkę i wsuwając palce w miękkie włosy.
– Bierzemy go.
Shi Qingxuan chyba pierwszy raz w życiu był tak przerażony. Jego nogi były ciężkie i ledwo je wlókł za sobą. Iść pomagali mu mężczyźni, którzy z jednej strony go ciągnęli, z drugiej popychali, wymieniając się między sobą i obejmując go. Śmiejąc się, obłapiając i mówiąc coraz większe sprośności, od których chłopakowi robiło się aż niedoborze. Ich było pięciu, on jeden. Nigdy się nie bił, ale ten pomysł co chwilę pojawiał się w jego głowie. Co innego mógł zrobić? Im dłużej szli ciemną, opustoszałą ulicą, tym mniejsze miał szanse na ucieczkę. Niedługo dotrą do kamienicy He Xuana, ale nawet nie mógł zawołać o pomoc. Co, jeśli usłyszałby go i przez to naraził na niebezpieczeństwo? Nie, ta opcja opadała.
Sytuacja była tragiczna, bo jeśli szybko czegoś nie zrobi, domyślał się, że zostanie – nie potrafił o tym myśleć, nie trzęsąc się ze strachu – zgwałcony. Był przygotowany na pobicie, zabranie mu pieniędzy i wszystkiego, co nadawałoby się do sprzedanie w lombardzie, nawet ubrań, ale to wykraczało daleko więcej niż strach.
To, co miało nadejść, napawało go prawdziwym przerażeniem.
– Ja-ja...ja jestem mężczyzną... – Próbował jeszcze jakoś ich zniechęcić. Mogli być nafaszerowani narkotykami i zapomnieli jak wygląda ciało mężczyzny?
– To jakaś różnica? – Zaśmiał się ten, który akurat obejmował go w talii.
– O-ogomna!
– W więzieniu nikt nie uważał tego za problem. – Ścisnął go mocniej i dodał: – Każda dziura się nada.
Zimny pot spłynął po plecach Shi Qingxuan, aż zadrżał.
To się nie dzieje... To się nie dzieje naprawdę. To...
Mijali ciemną kamienicę, kiedy do ich uszu doleciał huk. Wokół było cicho, bo oddalili się od centrum miasta i nawet samochody przejeżdżały to jeden na godzinę, dlatego w tej ciszy, którą zagłuszała jedynie ich rozmowa, hałas wydawał się nadzwyczaj głośny.
Zwolnili, patrząc na okna kamienicy, w których nie świeciło się żadne światło. Budynek był czarny, mroczny i wydawał się przeklęty – taki, do którego lepiej się nie zbliżać, a najlepiej nawet nie patrzeć w jego kierunku.
Dziwny dźwięk się powtórzył i Shi Qingxuan przełknął. Gardło miał już tak zaciśnięte ze strachu, że ledwo oddychał.
– Spadamy stąd – zarządził jeden z opryszków. – Podobno mieszka tu jakiś popierdolony typ. Mówią, że świr i czasami mu odwala.
– Nigdy go nie spotkałem – dodał drugi.
– Kiedyś widziałem światło na piętrze, ale budynek zazwyczaj jest cichy i chyba opuszczony.
– Może jest nawiedzony?
– Cholera wie, zawijamy się stąd i zabawmy z naszym nowym przyjacielem.
Zielone oczy Shi Qingxuan nie odrywały się od znajomej kamienicy. "Nie mieszka tu żaden świr" – chciał powiedzieć, ale nim wszedł z nimi w kolejną zbędną, bo niczego w obecnej sytuacji zmienić nie mogła, dyskusję, wszyscy stanęli w miejscu.
W mroźnym, grudniowym powietrzu rozniosło się wycie.
Kilka chmur, które jeszcze przed chwilą leniwie sunęły po niebie, rozmyły się, jakby ktoś je stamtąd ściągnął, pozostawiając ponad ich głowami atramentową przestrzeń z jasnymi gwiazdami i okrągłym, srebrnym księżycem w pełni. Wiatr przestał wiać, ale zrobiło się jeszcze zimnej. Twarze mężczyzn zwrócone były w stronę kamienicy, z której usłyszeli kolejne, tym razem jeszcze głośniejsze, bardziej zwierzęce, jakby ostrzegawcze wycie dzikiego zwierzęcia.
Cofnęli się o krok, mając wrażenie, że w środku jest jakaś krwiożercza bestia, która wyciem rozpoczyna polowanie.
– Spierdalamy.
Jeden z nich chwycił za kaptur Shi Qingxuana i pociągnął, idąc za pozostałymi w stronę osiedla.
Wtem coś trzasnęło i wyleciało z budynku. Byłych kryminalistów obleciał blady strach, kiedy przed ich stopami wylądowały duże, masywne drzwi, sunąc po śniegu i zatrzymując się dopiero na pniu nagiego drzewa.
Shi Qingxuan pierwszy otrząsnął się z szoku, obracając głową i dostrzegając dziurę w miejscu, gdzie przed kilkoma sekundami były jeszcze drzwi wejściowe. Teraz z mrocznego wnętrza wysunęła się pokryta w całości czarnym futrem łapa, pysk i druga łapa. Spomiędzy białych, ostrych kłów wydostawały się obłoczki pary i warczenie, które wibrowało nawet głęboko w umyśle. Jednak nie to sparaliżowało mężczyzn, a złote, żądne krwi, patrzące na ludzi jak na swoją zdobycz ślepia. Nie odwracały się ani na chwilę od pięciu byłych skazańców, kiedy potężne, nieporównywalnie większe niż zwyczajne, umięśnione ciało wilka kroczyło ku nim, a puszysty ogon opuszczonym w śnieg poruszał się niespokojnie.
Te drapieżne, zwierzęce oczy przypomniały Shi Qingxuanowie o koszmarze sprzed tygodnia, a na jego wspomnienie czuł, że krew odpływa z jego kończyn, napełniając je zimniejszym nawet niż śnieg strachem.
Osoba, która go trzymała, zwolniła chwyt, robiąc kilka chwiejnych kroków w tył. Potknęła się o własne nogi i przewróciła na pośladki, ale szybko obróciła się na czworaka, potykając się i prawie kwiląc ze strachu. Dopadła do swoich kolegów, pchając ich i ledwo mówiąc:
– U-uciekamy! Ru-ruszcie się! To-to-to coś nie jest n-normalne! Kurwa! J-ja pierdolę...
Czarny wilk nie zwracał uwagi na Shi Qingxuana. Minął go, stawiając łapy powoli. Zapadał się w miękkim, białym puchu, pozostawiając tam ślady wielkości rozpostartych ludzkich dłoni. Nie odrywał morderczego wzroku od pięciu mężczyzn. Ciągle warczał, ukazując zęby i pomimo wyważonych, zdawałoby się nieśpiesznych ruchów, cały wrzał z wściekłości. Gdyby byli więźniowie umieli czytać w jego myślach, modliliby się o szybką śmierć.
Najbliżej potężnego zwierzęcia jeden z niedoszłych gwałcicieli upadł na plecy, drżąc na całym ciele i prawie nie mogąc oddychać. Zwierzę stanęło ciężką łapą na jego klatkę piersiową, jakby go sobie przytrzymując, i pochyliło pysk nad głową. Uszy miało opuszczone na głowie, a z pyska ślina kapała na twarz mężczyzny. Gorący oddech zatrzymywał się na gołej skórze. Jedyne co człowiek czuł to zapach dzikiej bestii: mocny, przytłaczający, piżmowy, z delikatną świeżością lasu. W tym momencie uwierzył, że tak właśnie pachnie śmierć. Przestał oddychać, przestał myśleć, widząc jedynie czerń gęstej sierści pokrywającej dużą głowę oraz złote oczy. Dzikie i rozszalałe z wściekłości.
Nagle warczenie stało się głośniejsze. Skóra na czarnym pysku zmarszczyła się, obnażając zęby. Jak w zwolnionym tempie leżący widział zbliżającą się do jego twarzy wilczą głowę i otwierający się pysk. Wiedział, że to ostatnie sekundy, zanim jego własna głowa zostanie odgryziona. Nawet jakby jego gardła i płuc nie wypełniał strach, to nie mógłby krzyczeć. Na to było za późno. Cicho pisnął, czując ostry kieł na policzku, a pół sekundy później pysk zamknął się niemal z metalicznymi, ciężkim odgłosem.
Kryminalista zaciskał oczy i każdy mięsień na ciele... poza zwieraczem. Popuścił, bardzo niemęsko łkając piskliwym głosem. Nie docierało do niego, co się dzieje, co się stało, ile czasu drży, czy żyje, czy umarł, gdzie jest i kim jest.
Kiedy odważył się odtworzyć oczy, nikogo już przy nim nie było. Ani chłopaka, z którym chciał się zabawić, ani jego kolegów, ani monstrualnego wilka.
Tylko on leżący w śniegu, zapłakany, z mokrymi w kroku spodniami i pierwszy raz dziękując Bogu, że żyje.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro