ROZDZIAŁ 9- Droga do Point duLac
Deszcz lał niemiłosiernie, gdy wychodziłam z domu, z torbą i duszą na ramieniu. Chociaż ojciec próbował mnie zatrzymać i mówił o tym, że jako jego córka "mogę" mieć rację w tej trudnej sprawie i że wszystko z pewnością da się wyjaśnić, ale ja go odepchnęłam i wysyczałam:
– Już tobie nie wierzę.
Z tymi słowy zniknęłam za bramą naszego domu. Zanim oddaliłam się na tyle, by nie słyszeć jego słów, z całym przekonaniem mogłam przysiąc, iż do moich uszu wdziera się płacz ojca. Jednakże w danej chwili jakoś nie przejmowałam sie jego uczuciami. Chciał, to ma!
Nie potrafiłam mu wybaczyć, że stanął po stronie pospolitego złodzieja, którym był "nasz James".
– Chrzań się, człowieku – mruknełam, odcinając się tym samym od dawnego życia.
Zaklęłam siarczyście, bo właśnie uświadomiłam sobie, że nie zabrałam ze sobą swojego smartfona, a na nową, nawet najtańszą jego wersję, modelem sprezentowanym mi przez Williama- zwyczajnie nie było mnie już stać.
Uznałam, że będę musiała jakos sobie poradzić bez tego wynalazku.
Nie wiedziałam, co zrobię po dotarciu do Nowego Orleanu. Siedziałam w dalekobieżnym autobusie, nie mając pomysłu na dalsze życie. Jeśli Eduardo duLac już przeniósł się gdzieś indziej albo gdyby wyrzucił mnie za drzwi swojego domostwa....
Byłam "w kropce".
Spaliłam za sobą wszystkie mosty i nie mogę wrócić do Williama al - Rashida z podkulonym ogonem!
Został mi więc jedynie Eduardo duLac, młody człowiek, którego niegdyś Angelo Ramirez przeznaczył mi na męża. Czy chłopak, a właściwie już mężczyzna, wie, iż tak właśnie miało być?
Czy mnie rozpozna, gdy stanę w progu jego domu? Jak zareaguje na mój widok i czy ogóle wpuści do środka? A jeśli mój brat się pomylił?
Te i inne pytania, kłębiły się w mojej głowie niczym tabuny dzikich koni, które pędzą przed siebie w pełnym galopie.
Nowy Orlean okazał się miastem zupełnie innym niż oczekiwałam. Większym, bardziej kolorowym i bardziej hałaśliwym. Gdy zapytałam pewną Cygankę w niezwykle barwnym stroju - długiej spódnicy, białej bluzce i czerwonej chuście na głowie - gdzie najszybciej znajdę Eduarda duLac, dziwnie na mnie spojrzała i powiedziała:
– Pan Eduardo mieszka w Point duLac, ale nikt go nie odwiedza.
– Dlaczego? – nie mogłam się powstrzymać od zadania pytania.
– On jest inny niż zwykli ludzie – Cyganka wydawała sie pewna tego, co mówi. – Na pewno panienka chce znać drogę do jego rezydencji?
– Nie mam wyjścia. Muszę – odparłam zgodnie z prawdą, błogosławiąc niebiosa, że on nie zmienił adresu i nadal przebywa w Nowym Orleanie.
– Skoro panienka się upiera, to powiem, ale proszę potem nie mieć pretensji... Ja ostrzegłam – Cyganka pokręciła głowa z dezaprobatą, wyjaśniła, któredy dotrę do Point duLac.
Gdy szłam wyznaczoną trasą, niemal czułam na swoich plecach palące spojrzenia tubylców. Raz czy dwa, usłyszałam jakieś cudze szepty - szkoda, że słów nie dało się rozróżnić, ludzie bacznie mnie obserwowali. Śledzili każdy mój krok i ruch.
Czy zastanawiali się, jak długo wytrzymam u Eduarda duLac?
Zapewne. Nie trzeba było być uczonym, żeby się tego domyśleć.
Point duLac okazało się dużą rezydencją, wręcz pałacem, w stylu kolonialnym. Nie umiem opisać tego budynku. Zachwycił mnie i tyle, ale wyczuwałam spowijający go smutek i rozpacz, niczym kokon opatulający motyla.
Intuicja podpowiadała mi ucieczkę, dopóki mogłam uciec, lecz... Dokąd i na jak długo mogłam pójść z sześćdziesięcioma dolarami w kieszeni i bez większego wykształcenia?
Wiedziona impulsem, uniosłam nieco głowę i kontemplowałam ogólny zarys głównego budynku. W jednym z okien na piętrze dostrzegłam jakąś postać. Ten "ktoś" najwyraźniej mnie obserwował!
Mosiężna kołatka w kształcie łapy lwa, wydała z siebie głuchy pogłos, gdy zastukałam nią do drzwi.
– Czego? – drzwi nieznacznie się uchyliły, po zaledwie kilku minutach oczekiwania na odpowiedź.
– Szukam pana Eduarda duLac – odrzekłam spokojnie, choć serce waliło mi w piersi niczym oszalałe ze starchu, co będzie dalej.
Drzwi otworzyły się jeszcze szerzej i wówczas zauważyłam, że przede mną stoi on sam we własnej osobie. Młody gospodarz Point duLac.
– To ja – jakby czytał w moich myślach. – To właśnie mnie szukasz.
Miał niesamowicie ciemne włosy, jego oczy... Były pełne tajemnic. Swą barwą przypominały letnie niebo tuż przed burzą. Opalenizna przydała Eduardowi uroku, a umięśniona, lecz bez przesady, sylwetka dowodziła, iż pan duLac nie stroni od ciężkiej pracy na świeżym powietrzu.
Dowodem mojego tchórzostwa była ucieczka z domu, a on wyglądał jakby niczego się nie bał.
– Wejdź do środka – poprosił mnie Eduardo. – O ile nie boisz takiego dziwaka ja! Co sądzisz o Point duLac?
Mówią, że pierwsze wrażenie jest najważniejsze.
– Czuję smutek i cierpienie – postawiłam na szczerość. – Jakby czas zatrzymał się tu w miejscu i nie chciał pójść dalej.
– Jak tobie na imię? – Eduardo zręcznie zmienił temat, chociaż, jak odnosiłam wrażenie, nie potrzebował mojej odpowiedzi.
Zdawał się czytać w moich myślach.
– Jestem Americus – odparłam cicho.
Dosłyszał. Uśmiechnął się łagodnie i powiedział równie cicho:
– Zawrzyjmy umowę.
– Jaką umowę? – zapytałam go ze zdziwieniem.
– Ty mi pomożesz, a ja pomogę tobie, Americus. Ludzkie opinie się dla mnie nie liczą – pochylił się nade mną.
Był o dobre pół głowy wyższy ode mnie. Jego usta musnęły delikatnie moje usta. Cofnął się i obserwował moją reakcję.
– Urodzisz mi dziecko, niczego wam obojgu nie zabraknie – powiedział spokojnie. – Potrzebuję dziedzica całego tego ustrojstwa – machnął niedbale ręką , nie wskazując nią konkretnego kierunku. – Na ślub jednak nie licz, bo nigdy do niego nie dojdzie.
– Sprawa jest jasna – stwierdziłam cichutko, nieco zażenowana niemoralną propozycją.
– Dziecko w zamian za milczenie oraz schronienie. Pomyśl, zanim odrzucisz moją propozycję. Dokąd pójdziesz, gdy skończą się tobie dolary? Za co i gdzie będziesz żyć? Jak długo wytrzymasz pod gołym niebem?
– Ale żeby od razu dziecko? – powoli zaczynalam rozumieć, dlaczego nikt Eduarda nie odwiedza.
– Nie musisz mi odpowiadać juz teraz – duLac uśmiechnął się niczym właściciel czterolistnej koniczyny. – Zastanów się dobrze, masz czas do rana. Do tej pory możesz być moim gościem i nie myśl o niczym przykrym. Co ty na to?
– Zgoda. Mogę być... twoim gościem – odparłam po momencie zastanowienia.
Eduardo zaprowadził mnie do kuchni, razem zjedliśmy lekki posiłek, tocząc lekką pogawędkę o wszystkim i o niczym. Dziwne, ale nikt nam nie przeszkadzał, zupełnie inaczej niż u mego ojca w jego "chacie"- gdzie służba zawsze znalazła pretekst, by podsłuchiwać.
Tutaj było inaczej. Służący i służące, widząc, że Eduardo jest zajęty, dyskretnie trzymali się z daleka.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro