~9~
Od momentu memoriału rzeczywistość wydawała się zadziwiająco szybko wracać do normy. Wszyscy chętnie zostawili tajemnicze, mroczne morderstwo w spokoju. Przynajmniej w teorii. Głównymi tematami głośnych rozmów stały się na powrót kartkówki i inne sprawdziany, pogoda oraz nowinki z bliższych lub dalszych części świata.
Dla Beaty i Teresy było to jednak nie do pomyślenia. Czuły się oszołomione, z jaką łatwością śmierć nauczycielek została zastąpiona jakimiś głupimi sprawdzianami z fizyki. W ich poczuciu bardziej gorszące były tylko plotki i spekulacje dotyczące nowych nauczycieli niemieckiego i biologii. Od tego tematu najmocniej wrzały klasy, które przez krwawy incydent zostały pozbawione wychowawczyń, a ich zastępcy nie potrafili jeszcze złapać z uczniami właściwego języka.
– To całe gadanie już mnie wykańcza – skomentowała z głębokim westchnieniem Beata. Co prawda czuła się dość obco na lekcjach wychowawczych z panią od kultury, jej zdaniem przydzieloną zupełnie od czapy, ale widziała, że nauczycielka stara się jak może, więc nie zamierzała narzekać. Poza tym była nastawiona dość neutralnie do zapowiadanego nauczyciela biologii. Wolała poczekać niż wdawać się w przypuszczenia. Z powodu szoku i konfliktu wewnętrznego co do zachowania innych, większość czasu spędzonego z rówieśnikami po prostu milczała, ale nawet samo słuchanie budziło u niej nieprzyjemny szum w głowie.
Owszem, po każdej tragedii należy się pozbierać, przejść do porządku dziennego i lżejszych tematów, ale nie tak gwałtownie! Dziewczyny czuły się, jakby wszystko wręcz galopowało, a one stały w miejscu. Z drugiej strony trwanie w takim nieprzyjemnym zawieszeniu, niczym w cieniu żałoby, również nie wydawało się najlepszym rozwiązaniem.
Nasze bohaterki więc próbowały radzić sobie jakoś pomiędzy, a ich rozmowy potrafiły potoczyć się od kolejnej nieobecności pani wicedyrektor na lekcji geografii, do rozpraw o ludzkiej mentalności. Większość z nich kończyła się, mimo wszelkich starań, kolejnymi podejściami do zagadki brutalnego zabójstwa.
Wobec braku możliwości prowadzenia własnego, prawdziwego śledztwa, pozostały przy rozległych teoriach, które przedstawiały co jakiś czas panu prokuratorowi podczas dokładniejszych przesłuchań. Milczyński tylko na początku łudził się, że wśród tych spekulacji znów objawi się żyłka licealistek do błyskotliwej dedukcji. Z każdym spotkaniem coraz bardziej traktował wysłuchiwanie ich treści jako swego rodzaju rozrywki i oderwania się od samego śledztwa, które w pewnych aspektach stało w miejscu i potrzeba było czasu, sprytu oraz cierpliwości, aby je ruszyć we właściwym kierunku.
Przypuszczenia dziewczyn stawały się coraz to bardziej odklejone i nieprawdopodobne. Zorientowały się o tym dopiero w momencie, kiedy na jednym z ostatnich przesłuchań przedstawiły taką teorię, która sprawiła, że pan prokurator nie mógł przestać się śmiać. Do tej pory nawet nie przypuszczały, że ich założenia mogą być w jakikolwiek sposób komiczne. Stanisław wcześniej bardzo skutecznie tłumił w sobie rozbawienie i starał się zachować powagę, ale tym razem po prostu nie wytrzymał.
Otóż zaproponowały, że mąż pani Czupryńskiej i ukochana pani Fijałkowskiej muszą mieć romans, więc za zbrodnią stoi jeden z kochanków. Nieistotne było, że te dwie osoby poznały się dopiero na memoriale, że nie pałają do siebie żadnym uczuciem, są zupełnie załamane utratą swoich partnerów, a na dodatek mają wspaniałe alibi na ten dzień, które każdemu z nich może potwierdzić co najmniej pięć osób...
– Jedźmy stąd – poprosiła Teresa, równie podminowana, co Beata. Ich bezpiecznym azylem na tamtą chwilę stało się wnętrze samochodu. Beata dopiero co odebrała prawko i zaczęła jeździć do szkoły pojazdem taty. Nie była jeszcze pewna swoich umiejętności, ale była zawzięta, aby próbować swoich sił już bez żadnych instruktorów czy innych starszych od siebie ludzi na siedzeniu obok. Teresa zaś wyraziła wielką chęć towarzyszenia jej w przejazdach. Chciała pokazać tym, że jej ufa i nie boi się, że cokolwiek złego może się wydarzyć.
Tego dnia zgrały się idealnie z godziną ostatniej lekcji, dlatego umówiły się na pierwszą wyczekiwaną wspólną przejażdżkę. Niestety obie były w dość wisielczych humorach, zbyt zmęczone zwyczajnością szkolnej rzeczywistości, kiedy tajemne morderstwo nadal nie zostało w żaden sposób wyjaśnione. Pan prokurator też nie kwapił się, aby wyjawiać im coś więcej, tylko zadawał im coraz bardziej złożone, dociekliwe pytania. Poza tym wołał je na przesłuchania o wiele rzadziej, jakby już nie mogły mu udzielić zbyt wielu nowych, znaczących informacji. Czuły się przez to nieco niepotrzebne, mimo, że do tej pory były niejako w ogniu pytań i podejrzeń zarówno policji, jak i uczniów.
Dzięki rozmowie z Adrianem dużo się zmieniło. Chłopak odwołał swoje oskarżenia i dał o tym głośno i wyraźnie znać osobom ze swojego otoczenia, odnosząc się w sposób lekceważący do opcji, że tak trudnego i wymagającego czynu mogły się dopuścić takie „słabizny" jak akurat te dziewczyny. Zdecydował się wykonać to w takim stylu, aby nikt nie nabrał podejrzeń do tego, co zmusiło go do zmiany zdania. W żaden sposób też nie wykazywał, że ma innego podejrzanego. Nie podsuwał żadnych teorii i nie odpowiadał na pytania dotyczące feralnego dnia, wymawiając się nieprzyjemnymi wspomnieniami i chęcią zapomnienia o tragedii.
Uczniowie byli co prawda bardzo zdezorientowani jego nagłą zmianą podejścia, ale w końcu wzruszali ramionami i przyjmowali jego argumenty lub po prostu nie poruszali przy nim tego tematu. Nikt nie był specjalnie mocno przywiązany do teorii o winie Beaty i Teresy, więc nie było z tym większego problemu. No, może poza Markiem, który był mocno sfrustrowany postawą Adriana, jakby co najmniej stał się podłym zdrajcą. Usunął go ze wspólnej konwersacji na Facebooku, gdy tylko ten napisał tam dziewczynom przeprosiny. Mimo to grupa je przeczytała i nikt nie został zmylony nieumiejętną cenzurą Marka.
– Ok. To dokąd jedziemy? – zapytała Beata. Nie spieszyło jej się jakoś mocno do domu, ale nie miała żadnego konkretnego pomysłu na spędzenie wspólnego czasu i liczyła na kreatywność towarzyszki w tej kwestii.
– Dokądkolwiek – stwierdziła zrezygnowana Teresa. Po prostu nie miała ochoty wychodzić poza auto. Świat za bardzo ją na ten moment irytował i przytłaczał. Potrzebowała oddechu. – Chcesz dłużej poćwiczyć, prawda? To pokręćmy się po mieście, a jak nam się znudzi, to pojedziemy przez wioski. Może na koniec wpadniemy do Herbaciarni? – nie było to zbyt precyzyjne, ale Beacie odpowiadało. Rzeczywiście wolała się bardziej wprawić niż jeździć codziennie tą samą trasą do szkoły i z powrotem. Jej tata też ją do tego namawiał. Nawet specjalnie uzupełnił bak do pełna. Nie było żadnych przeciwwskazań, aby wykonać taki luźny samochodowy objazd. Przy okazji mogły sobie porozmawiać albo razem pomilczeć, a wizja odpoczynku u celu przy herbacie i słodkim gofrze również była bardzo przyjemna. Zdecydowanie obie potrzebowały swojej obecności i takiej okazji nie można było przepuścić.
– To w drogę – powiedziała Beata co prawda cicho i nie bardzo entuzjastycznie, ale przez zmęczenie nie potrafiła zdobyć się na więcej. Na szczęście Teresa doskonale ją rozumiała. Lekko się uśmiechnęła, choć zaraz znów na jej twarzy pojawił się beznamiętny wyraz. Samochód ruszył, a w tle zaczęła lecieć muzyka, która dla Teresy była nowa, ale zdecydowanie przyjemna dla ucha. Zapowiadało się odprężające popołudnie, na które obie tak bardzo czekały.
– Szkoda, że Adaś niczego nie może powiedzieć... Tylko on widział, co tam się naprawdę stało – podjęła z melancholią Teresa, bo jej myśli mimowolnie wróciły do gnębiącej je sprawy i nie chciały odpuścić. Musiała wypowiedzieć to na głos, a Beata była akurat jedyną osobą, która tak dobrze mogła ją w tej kwestii zrozumieć.
Przynajmniej w teorii. W praktyce po wypowiedzianych przez Teresę słowach Beatę zamurowało. Naprawdę ktoś widział morderstwo na własne oczy? Dlaczego przyjaciółka nie wspominała o tym do tej pory? Skąd to wie? Masa pytań przewalała się w jej głowie, ale ostatecznie zadała to, które najbardziej się nasuwało.
– Jaki Adaś? – zapytała, marszcząc brwi, przekonana, że ktoś chyba zapomniał ją o czymś poinformować. I ten ktoś teraz siedzi na miejscu pasażera mówiąc takim tonem, jakby to wszystko było wręcz oczywiste.
Nie znała żadnego Adama, poza tym zdrobnienie sprawiało, że odruchowo wyobrażała sobie dziecko, co tym bardziej było tragiczną wizją. Chłopiec w panice kryjący się pod biurkiem lub za szafą w pokoju nauczycielskim. Jedyny naoczny świadek. Brutalna scena niechybnie wyryła mu się na psychice. Po takiej traumie raczej nikt nie miałby ochoty o tym opowiadać, tym bardziej od razu.
– Ten, co wisi w nauczycielskim – rzuciła niedbale Teresa.
Wisi?! Kolejny obraz przemknął Beacie przez głowę i był jeszcze bardziej przerażający.
Jej usilne milczenie, zamiast porozumiewawczej reakcji, jakiej spodziewała się przyjaciółka, w końcu ocknęło Teresę i skłoniło do przypuszczeń, że chyba się jednak nie zrozumiały.
– Adam Mickiewicz, polski poeta, patron naszej szkoły. Napisał „Pana Tadeusza"...
– Nie mogłaś tak od razu?! – przerwała jej oburzona Beata. Kamień spadł jej z serca, że chwilowo zwiedzony tok rozumowania wcale nie był poprawny. Żadne dziecko nie ucierpiało, wszyscy zdrowi. No, przynajmniej Adaś...
– Ech, przepraszam... Mam wrażenie, że w tym nastroju wcale nie brzmię, jakbym mówiła w punkt. Uznałam, że Adaś brzmi bardziej przystępnie. Adam jest zbyt poważny – wyjaśniła Teresa, choć to znów nie było to, co chciała dokładnie powiedzieć. Niestety i takie momenty w życiu bywają.
Na szczęście miała rację. Co prawda na początku wyszło nieporozumienie, ale Beata istotnie była osobą, która mogła w jakiś sposób ją zrozumieć i takie wpadki niczego nie zmieniały. Po prostu czasem potrzebne jest wyjaśnienie i następuje zrozumienie z opóźnieniem. Lepiej późno niż później.
– Spoko, ja też nie jestem dzisiaj w formie – dodała Beata pocieszająco.
Może nie była to długa, ani wielce konstruktywna rozmowa, ale obu dziewczynom zrobiło się jakby lżej i jakoś tak lepiej. Milcząca obecność była bardzo przyjemna i istniała opcja, że jak już zawiną kiedyś do Herbaciarni, obie będą bardziej skore do składnej rozmowy.
Na ten moment jednak przejażdżka sama w sobie była przyjemna. Beata jeździła płynnie i ostrożnie, a sam ruch uliczny był spokojny. Nie był to dzień targowy, a większość ludzi jeszcze nie zdążyło wyjść z pracy, co wiele tłumaczyło.
Przejechały obok reprezentacyjnego wejścia do parkowego zamku, przebiły się przez kilka wąskich uliczek, aby potem podjechać kasztanową aleją w stronę ratusza. Beata postanowiła poprowadzić za parkowym murem z piaskowca, mocniej w dół, więc mogła poćwiczyć spokojny, miarowy zjazd, na dodatek z manewrowaniem wymuszonym przez stojące w połowie zaparkowane na jezdni pojazdy. Cóż, ludzie chyba nadal jakimś cudem lubili sobie tutaj parkować mimo, że dookoła było sporo różnych zdecydowanie bardziej legalnych i wygodnych parkingów.
Skręciła za kościołem, a metaliczne dźwięki, ledwo słyszalne w zamkniętym samochodzie, obwieszczały, że ktoś właśnie przechodzi przez mostek łączący plebanię z kościołem. Większy ruch widać było przy tylnym zejściu z terenu gimnazjum. Widocznie nie tylko one skończyły właśnie lekcje.
W oddali zamajaczyła Herbaciarnia, ale Beata czuła, że to jeszcze nie moment na odpoczynek. Sprawnie dołączyła do ruchu na głównej ulicy miasta, starając się zignorować myśl, z jaką prędkością musiał jechać widziany przed chwilą międzymiastowy bus.
Minęły jedyną w mieście pocztę i stare, nieczynne kino. Przejechały obok tak często odwiedzanej Komendy Powiatowej Policji i pięknie zieleniącego się Parku Niepodległości. Jeszcze tylko Dom Towarowy i znów będą tuż przy liceum.
Teresa z tego błogiego stanu prawie zasnęła. Bardzo przyjemnie jej się jechało, było ciepło, muzyka koiła nerwy, a sposobowi, w jaki Beata prowadziła, zdecydowanie nie można było mieć nic do zarzucenia. Rozbudził ją dopiero gwałtowny dźwięk dzwoniącego telefonu.
Sygnał był bardzo krótki. Ktoś zaraz się rozłączył, więc nawet nie zdążyła odebrać. Pomińmy fakt, że nienawidziła odbierać od obcych numerów i pewnie by tego nie zrobiła. Zaraz jednak przyszedł SMS od tej samej osoby. Teresa ze zmarszczonymi brwiami czytała jego treść, starając się opierać senności.
/jedzcie za mna, jesli chcecie sie czegos dowiedziec. porozmawiajmy..../
Światła na jedynym skrzyżowaniu w mieście właśnie zmieniły się na czerwone dla pasa Beaty, więc zahamowała. Tylko dzięki temu miała czas, aby się rozejrzeć i zauważyć skonsternowany wyraz twarzy przyjaciółki.
– Kto to do cholery napisał...? – wymamrotała Teresa, starając się wysilić komórki mózgowe i skojarzyć ten styl pisania lub numer z jakąkolwiek znaną jej osobą.
Beata rzuciła okiem na ekran trzymanego przez towarzyszkę telefonu. Jednocześnie w zasięgu jej wzroku pojawił się ktoś, kto sprawił, że przeszedł ją dreszcz strachu. Podniosła wzrok. Bała się go spuścić, jakby ją zamroziło lub jakby bała się, że gdyby tylko odwróciła głowę, ten człowiek by zniknął, a ona nie chciałaby nie być świadoma, gdzie. Poczuła zbliżające się niebezpieczeństwo.
– Mam wrażenie, że on – odpowiedziała, a strach wyzierał z jej słów tak mocno, że Teresa szybko na nią spojrzała i zaraz powędrowała wzrokiem w tym samym kierunku, co towarzyszka. Za szybą od strony pasażera, w aucie, które stało przed światłami tuż obok nich, na miejscu kierowcy siedział Rybnicki. Patrzył się wprost na nie z lekkim, krzywym uśmiechem. Było w nim zdecydowanie coś mrocznego, choć kłóciło się to z wizją nauczyciela sprzed dnia tajemniczej zbrodni. Kiedyś pewnie uznałyby, że mogą mu zaufać. Bo czy zagrożenie może stanowić osoba, która zawodowo zajmuje się bezpieczeństwem innych ludzi?
– Szlag by to... – wyszeptała Teresa.
– Skąd on ma Twój numer? – zapytała Beata. Przemknęło jej przez myśl, że może Rybnicki szperał w ich dokumentach, ale nie przypominała sobie, kiedy ostatnim razem musiała podawać swój numer, zamiast numeru rodzica.
Światło zmieniło się na zielone. Rybnicki pewnie ruszył przed siebie, a Beata, mimo nieprzyjemnych przeczuć, musiała szybko podjąć decyzję. Przecież jeśli zmienią zdanie, to mogą skręcić gdziekolwiek i zatrzymać się w najmniej oczekiwanym, ukrytym miejscu, aby go zgubić. Prawda...? W ostateczności można pojechać do domu, bo tam raczej nie chciałby być zauważony przez domowników. Tym bardziej, że nie kojarzyły, aby mieszkał w ich okolicach.
– Nie wiem, czy to jest dobry pomysł... – zasugerowała strachliwie Teresa.
– Wolę go mieć przed sobą niż na ogonie... – wysunęła argument Beata, na co przyjaciółka z ociąganiem pokiwała, musząc przyznać jej rację.
– Zbierałam pieniądze klasowe – oznajmiła Teresa, a domyślając się, jak te słowa brzmią sucho bez kontekstu, kontynuowała: – Nie wiem, jak było u Was, ale jako, że jestem skarbnikiem, zbierałam pieniądze na te legitymacje ratownika przedmedycznego. No i amerykańskie podręczniki, ale nigdy ich na oczy nie widziałam...
– My też ich nie dostaliśmy. Zresztą cały czas zastanawia mnie, czy to wszystko serio szło ze Stanów... Trochę zbyt poważnie, jak na kontakty zwykłego nauczyciela EDB z jakąś organizacją...
– Teraz to raczej nie ma znaczenia – urwała Teresa, przytomnie starając się skupić na głównym temacie. Rybnicki właśnie skręcił w ulicę prowadzącą przez osiedla, przy której znajdowało się boisko miejskiego klubu piłki nożnej. Cały czas zastanawiała się, gdzie nauczyciel może ich prowadzić, a wobec tego ile mają czasu na decyzję i ewentualne naradzenie się. – Po prostu pamiętam, że wtedy prosił o kontakt do siebie, gdybyśmy skończyli szkołę, a on jeszcze musiałby to załatwiać.
– To wszystko jasne...
– Nie do końca. Ja mam zapisany jego numer, ale ten jest inny.
Cóż, dziewczyny nie miały już złudzeń, że zachowanie nauczyciela było co najmniej podejrzane. Jasne, mógł w międzyczasie zmienić numer albo tamten był jego służbowym, ale takie zagranie za bardzo skojarzyło im się z zacieraniem własnych śladów. Taką kartę zawsze można potem zniszczyć albo wyrzucić i z głowy.
– Myślisz, że powinniśmy z nim porozmawiać? – zapytała niepewnie Teresa.
– Pan Milczyński prosił, żebyśmy znów nie pakowały się w nic bez jego wiedzy – przypomniała Beata, dalej w dużym skupieniu prowadząc samochód. Minęli dom Czupryńskich i znów zrobiło jej się jakoś nieswojo. Tragedia mocno podkreślała, że lepiej nie zadzierać z taką osobą, jak morderca. Z drugiej strony czuła, że rodzinom należy się prawda i osądzenie winnego. Mimo własnych słów też była w rozterce, dlatego nadal jechała posłusznie za samochodem Rybnickiego. Mężczyzna już od przecięcia ostatniej ulicy wcisnął mocno gaz, więc również musiała przyspieszyć.
– No dobrze, ale może to jest jedyna szansa na to, żebyśmy się czegoś dowiedziały? Może wcale nie jest mordercą, tylko świadkiem, ale boi się sprawcy i dlatego chce nam coś powiedzieć na osobności? – rzucała możliwość Teresa, choć wcale nie była do niej przekonana. Chciała to jednak sobie zracjonalizować. Nadal miała nadzieję, że wcale nie pakują się w nic niebezpiecznego, a przede wszystkim, że może wcale nie wymyśliły tej całej zbrodni, gdyby zabójcą okazał się ktoś inny... – Jeśli zdobędziemy te informacje, odkupimy tę skuchę z siekierą.
– Mam wrażenie, że pchamy się w gips... – podsumowała Beata, cytując słowa księdza uczącego w ich liceum. I choć dalej dyskutowały, nie opuszczały ich obawy, pomieszane ze zdecydowaniem podjęcia próby odkrycia, o co w tym wszystkim chodzi.
Trudno było jednak całkowicie skupić się na rozmowie. Widmo konfrontacji z Rybnickim skutecznie napawało niepewnością i strachem. Poza tym nauczyciel zaczął się zachowywać na drodze coraz niebezpieczniej. Jeszcze bardziej przyspieszył i w ostatniej chwili włączał kierunkowskazy, przez co Beata czuła się jak podczas prawdziwego pościgu.
Próbowała przewidzieć jego ruchy, ale nie zawsze było to takie proste. Zgadła, że nie skręci przed figurką Świętego Wawrzyńca, bo tamta ulica była w strasznym stanie, więc raczej nie ryzykowałby wjechaniem na nią z taką prędkością. Na jedynym w mieście rondzie pojechał w stronę, po której kończyło się miasto i Beata była coraz bardziej skonsternowana. Czy chciał je wywieźć do lasu?
W końcu skręcił przy zakładzie kamieniarskim i tym razem na mniej widocznym rozstaju dróg wybrał tę, na której już nie było asfaltu. Była to zresztą bardzo niekorzystna droga, bo poza wyżłobionymi w ziemi śladami opon na jej strukturę składały się jeszcze resztki kamiennych płyt i żwir. Beata miała wrażenie, że droga zaraz się skończy, zupełnie jak ogrodzenie ostatniego przy tej ulicy domu.
– Co jest? Gdzie my jesteśmy? – zapytała, czując się nieswojo, kiedy Rybnicki skręcił w prawo, na jakąś bardziej zarośniętą drogę, o ile to jeszcze można było nazwać drogą. Słychać było, jak trawa ociera się o spód samochodu, a bardziej sztywne, wysokie rośliny polne obijają się o drzwi i okna pojazdu.
– Co do jasnej...? – wymamrotała zaskoczona Teresa. Te pola uprawne, chaszcze, lasy... Tutaj praktycznie codziennie przechodziła z psami podczas spaceru. Niedaleko znajdował się jej dom.
– Kojarzysz to miejsce? – dopytywała Beata, zdziwiona jej reakcją. Nie spodziewała się, że Teresa będzie orientowała się w takich miastowych peryferiach.
– Tak. Znam je jak własną kieszeń. Jakbyśmy wcześniej skręciły w lewo, dojechałybyśmy do gołębnika. Dalej prosto i w prawo byłoby schronisko obok dawnego wysypiska śmieci. Ale gdybyśmy pojechały całkiem prosto, dojechałybyśmy na moją ulicę – wyjaśniła.
– Jak to? Od tej strony? – dziwiła się Beata, która co prawda pewnie uwierzyłaby w to, że ulica ma dwa końce, ale jej konsternacja bardziej się wiązała z tym, iż nie mogła uwierzyć w zupełny przypadek wybranego przez Rybnickiego miejsca.
– Moja ulica z drugiej strony nie kończy się wcale tam, gdzie uklepana szeroko ziemia. Dalej zamienia się w drogę ledwo przejezdną dla aut, a potem już w zupełnie polną drogę tylko dla pieszych – tłumaczyła Teresa, niekoniecznie dla informacji, a bardziej po to, aby cokolwiek mówić. Cisza w tym momencie wydawała się jeszcze bardziej niepokojąca.
W końcu Rybnicki zaparkował obok głębokich dziur w ziemi, z których wystawały najróżniejsze śmieci, na czele z resztkami z placów budowy. Ponure składowisko było tylko kawałkiem zaśmieconych terenów, które zawsze przyprawiały Teresę o ból istnienia. Nie pojmowała, jak ludzie mogą spać spokojnie w nocy po wywiezieniu śmieci do lasu czy na pola. Cóż, może jednak wcale spokojnie nie śpią, kto wie. Czasem miała nadzieję, że często nawiedzają ich koszmary.
Beata zaparkowała w oddaleniu od Rybnickiego. Jakoś nie miała ochoty podjeżdżać za blisko, nawet, jeśli i tak miały wysiąść i z nim porozmawiać. Wzięła głęboki oddech. Za późno na odwrót. Musiały stawić czoła nauczycielowi od Edukacji Dla Bezpieczeństwa, pierwszy raz nie podczas jakiegoś zaliczenia z pomocy osobie zakrztuszonej czy przeprowadzania resuscytacji.
– Nie to, żeby coś, ale jeśli serio jest mordercą, powinien zacząć uczyć Edukacji Dla Niebezpieczeństwa – zażartowała Teresa z poważną miną.
Beata lekko się uśmiechnęła. Na żarty w tej sytuacji mogło się zebrać tylko Teresce, ale to w jakiś sposób rozluźniło atmosferę.
– No. Zdecydowanie – przytaknęła Beata, choć po chwili znów spoważniała i zrobiła błagalne oczy. – Naprawdę musimy do niego wychodzić? Może jednak tu zostaniemy, zamkniemy się od środka i zobaczymy, co zrobi? Jak będzie agresywny, to szybko odjedziemy i nie było tematu. Albo zadzwonimy na policję... – kusiła, podając bezpieczniejsze opcje. To jednak nie przekonywało Teresy. Wiedziała, że nie po to tu przyjechały i gdyby podjęły się którejkolwiek z wymienionych przez przyjaciółkę opcji, niczego przełomowego by się nie dowiedziały. Pokręciła głową.
– Brzmisz zupełnie, jakbyś mnie chciała przekonać do wagarów – skomentowała z rozbrajającym uśmiechem Teresa. Zdecydowanie doceniała pomysłowość Beaty, mimo, że czuła, iż powinny się trzymać planu. – Musimy wyjść. Już na nas czeka – poinformowała, patrząc przez okno. Obie dziewczyny przeszedł dreszcz.
– Świetnie – skwitowała gorzko Beata. – Wolałabym, żeby czekał na mnie ktokolwiek inny, tylko nie on.
Nacisnęła klamkę, po czym zwróciła się do Teresy ostatni raz przed wyjściem z samochodu:
– Pamiętaj o tym, że miałyśmy jechać jeszcze dzisiaj do Herbaciarni.
Uśmiechnęły się do siebie porozumiewawczo. Żadna z nich nie miała ochoty specjalnie się narażać, a jednak miały wątpliwości, czy rzeczywiście są w tym miejscu bezpieczne. Myśl o ciepłym napoju i słodkich przekąskach miały skupić ich uwagę na tym, aby na siebie uważać i wrócić do auta całym i zdrowym.
– Dzień dobry. Kto by się spodziewał, że w takich miejscach uczennice spędzają czas po lekcjach... – zaczął Rybnicki, patrząc to na dziewczyny, to na okolicę. Zachowywał się bardzo spokojnie, opanowanie i nieco wyniośle, w nauczycielski sposób. Wydawało się, że czuje, iż ma je w garści.
– To Pan nas tutaj sprowadził. Wcale nie mamy ochoty tutaj być – odważyła się odpowiedzieć Beata, którą nieco irytowało takie gadanie. Poza tym po raz pierwszy nie czuła takiej blokady przed mówieniem podobnych stwierdzeń bezpośrednio do nauczyciela. Jeśli rzeczywiście jest mordercą, to nie zasługuje na jej szacunek, a w tej chwili wierzyła w to najmocniej.
Rybnicki się zaśmiał.
– Doprawdy? Nikt Was do tego nie zmuszał. Same za mną pojechałyście – stwierdził fakt, co nieco ubodło nasze bohaterki. A co, jeśli tylko sobie z nimi pogrywa i niczego się nie dowiedzą? – Chcecie znać prawdę? Zabiłem je. Nie zdążyły nawet porządnie krzyknąć. Ale one też miały swoje za uszami. Po śmierci niepotrzebnie się ludzi gloryfikuje. Was też czasem denerwowały, prawda?
Jego słowa były tak szybkie i niespodziewane, że dziewczyny zamarły. Przyznał się, a one nie potrafiły wypowiedzieć ani słowa. Odwaga Beaty w mówieniu właśnie wyparowała, zastąpiona zalążkiem paniki. Znajdowały się właśnie w obecności zabójcy dokładnie pośrodku niczego. Ich krzyków nie usłyszałyby pewnie osoby teoretycznie mieszkające najbliżej, czyli co najmniej piętnaście minut pieszo, a nawet gdyby usłyszały, to nie wiadomo, czy zdecydowałyby się sprawdzić, skąd owe krzyki dobiegają, a jeśli tak, to czy by je w ogóle znalazły. Jedno było pewne: nikt nie zdążyłby na czas, żeby uratować ich przed ciosami mordercy. Ba, najpewniej udałoby mu się już uciec, uprzednio tuszując ślady swojej działalności. Nie zapowiadało się kolorowo, a jeśli już, to w kolorach burgundzkiego wina.
– Szczęk pękających kości, zapach krwi, błagalny wzrok – wymieniał, powoli ruszając z miejsca, kierując wzrok obojętnie pod nogi. Dziewczyny oddalały się od niego wprost proporcjonalnie do liczby kroków, jakie postawił, może nawet z nadwyżką, bo nauczyciel miał długie nogi, a one bardzo nie chciały się znaleźć w jego zasięgu. – Może trochę mnie poniosło, ale nie dały mi innego wyjścia. Zresztą Wy też mi go nie dajecie – wyznał ze smutkiem, podnosząc wzrok na wystraszone licealistki. – Ta Wasza głupia historyjka... Bóg jeden wie, czemu akurat to sobie wyobraziłyście. Wiem, że mnie podejrzewacie. Myślałem, że w końcu odpuścicie, ale Wasze spojrzenia... mówiły same za siebie.
Zatrzymał się, na co one również stanęły w bezruchu. Ich mięśnie były gotowe do ucieczki.
– Boicie się mnie. I słusznie. Teraz już wiecie, co zrobiłem. Ale niestety nie będziecie miały okazji nikomu o tym powiedzieć – wyznał z udawanym smutkiem.
Teresa drżącą ręką wyciągnęła z kieszeni telefon i już chciała zadzwonić na policję na numer, który wpisała jeszcze przed wyjściem z auta, kiedy Rybnicki doskoczył do niej i ścisnął ją mocno za nadgarstek, aż zabolało. Miała wrażenie, że usłyszała chrupnięcie, ale nie czuła bólu i nie miała odwagi krzyczeć. Może nawet udało jej się kliknąć zielony przycisk, ale nie mogła tego sprawdzić.
– Wydaje mi się, że i tak nie ma tutaj zasięgu. Przykro mi – powiedział, a Teresa, mimo silnej woli trzymania mocno swojej własności, telefon w końcu wypadł jej z ręki. Kiedy tylko upadł na ziemię. Rybnicki podniósł go i z całej siły wyrzucił gdzieś w nieprzeniknione chaszcze.
W tym czasie Beata nie próżnowała. Ruszyła biegiem w stronę samochodu, jakby od tego zależało jej życie. Niestety kiedy tylko Rybnicki pozbył się telefonu Teresy, zauważył jej manewry i z niebywałą szybkością ruszył w jej kierunku.
– Naprawdę musiałaś zostawić telefon w samochodzie? – krzyknęła do niej z nutą rozgoryczenia Teresa. Beata jednak nie miała głowy do tego, żeby przejmować się jej słowami. Już otwierała drzwi, kiedy wyskoczył Rybnicki, zamykając je z impetem i odgradzając jej drogę od auta. Uśmiechnął się gorzko.
– Nie radziłbym.
Dziewczyna wyczuła, że zaraz się na nią rzuci, niewiele myśląc więc odwróciła się na pięcie i pognała w stronę Teresy. Ta jednak z paniką w oczach pokazała jej rękami, żeby nie biegła w jej stronę. Miała wrażenie, że powinny się rozdzielić, bo będą mieć większe szanse na wyjście z opresji cało. Dlatego gdy tylko w rozbiegu Beata odbiła od niej w prawo, ona umknęła w lewą stronę.
Wydawało im się, że Rybnicki, wyrwany przez ich manewry i własny rozpęd ze skutecznej akcji, na moment przystanął pochylony przy cementowym pierścieniu. Chwilę później jednak przekonały się, że musiało być to przez niego całkowicie zaplanowane, bo pobiegł dalej za Beatą z solidnym, długim zwitkiem grubego sznura w ręku.
Teresa oglądała tę akcję ze strachem w oczach. Przeklinała w głowie, że nie podjechali w okolice, w których natknąć się można co najwyżej na stary telewizor. Poza tym była przekonana, że sam musiał sobie ten sznur tutaj przynieść, bo wcale go nie kojarzyła. Przecież on ją zwiąże, unieruchomi! Nie ważne, czy zabije od razu czy potem, jeśli i tak nie będzie mogła się praktycznie bronić. Zebrała w sobie całą odwagę, jaką posiadała, po czym puściła się pędem w stronę szamoczących się osób.
– Zostaw ją w spokoju! – zawołała, porzucając wszelkie uprzejmości. Nie widziała już w tym człowieku nauczyciela, widziała w nim kata.
Pociągnęła mocno za linę, starając się ją mu wyrwać. Dzięki temu trochę ją poluzowała i Beacie udało się wyplątać z tego, czym już zdołał ją opleść Rybnicki. Obie dziewczyny z dziką furią złapały linę, na ile mogły i obiegały nauczyciela, wplątując go w jego własną sieć. Miały wrażenie, że unieruchomiły jego niebezpieczne ręce, więc na koniec zawiązały kilka porządnych supłów, tak na w razie czego.
Kiedy już tak stały, dysząc jak smoki, a ich emocje powoli opadały, zdały sobie sprawę, że coś jest nie tak.
– Jakoś zbyt łatwo poszło... – wyraziła swoje wątpliwości Teresa. Na dłuższą rozmowę jednak nie było czasu, bo z daleka usłyszały syreny policyjne i zaraz niebieski blask kogutów zaczął przebijać się przez zielony zaułek. Dziewczyny stały jak oniemiałe.
– Udało Ci się wezwać policję...? – zapytała niemrawo Beata, patrząc w oszołomieniu na funkcjonariuszy, którzy właśnie się do nich przedzierali.
– Nie – odpowiedziała cicho skonsternowana Teresa.
– To mają niezłe wyczucie czasu, trzeba im przyznać.
Teresa już chciała coś zasugerować, kiedy usłyszały głos Rybnickiego:
– Pomocy! Tu jestem! – wołał głosem silnym, choć zdartym od palenia papierosów. Dziewczyny wpadły w jeszcze większy szok. Czy to nie one powinny teraz wołać o pomoc? Czy komuś pomyliły się role?
Zanim zdążyły jakkolwiek zareagować, nauczyciel nieudolnie kierował się w stronę policjantów, na ile pozwalał mu pętający ciało sznur. Trzech policjantów szło w jego kierunku i już myślały, że się nim zajmą, kiedy to dwóch minęło go. Stanęli przed nimi z kajdankami w rękach.
– Proszę się nie opierać i udać z nami do radiowozu. Żadnych głupich ruchów – powiedział beznamiętnie jeden z funkcjonariuszy w akompaniamencie metalicznego szczęku małych zamków. Dziewczyny wymieniły zaskoczone spojrzenia. Szok odebrał im mowę i zdolność ruchu.
Wyglądało na to, że wypad do Herbaciarni nieco odwlecze się w czasie.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro