Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

~13~ Epilog

— O matko... Tam zrobiło się tak duszno czy tylko mi się wydawało? — zapytała Teresa, z ulgą głośno wdychając świeże powietrze i wachlując twarz dłonią.

Wyszli z sądu tak samo jak, jako oskarżone, zostały do niego przyprowadzone, to jest tylnymi drzwiami. Media nie miały o nich pojęcia z tego prostego powodu, że zasłaniały je gęste krzaki, poza tym wejście wyglądało dość niepozornie, o wiele mniej elegancko i oficjalnie niż to frontowe. Zdecydowanie słabiej prezentowałoby się na nagraniach, a przecież mogło prowadzić do składziku na miotły, więc nikt nie wyłamał się, aby przy nim czatować.

I prawidłowo. Dzięki temu stali tam teraz we trójkę: Beata, Teresa i Milczyński, swobodnie, nie martwiąc się o grad pytań i podstawianie pod sam nos mikrofonu.

No dobrze, może nie aż tak swobodnie, ale inne były tego powody. Żadne z nich nie mogło pozbierać się po tym, co zaszło. Nie dowierzali, że to już koniec, Stanisław, że osiągnął sukces, dziewczyny, że mogą sobie tak po prostu wrócić do domu i nikt ich nie zakuje w kajdanki.

— Nie wierzę, że to mówię, ale zrobiło mi się go szkoda... Jeśli mówił prawdę... Wyglądał, jakby bardzo tego żałował... — powiedziała Beata ze współczuciem, zupełnie poważnie. Według niej Rybnicki pod koniec udawanej rozprawy miał minę przypominającą zbitego psa. Wzdrygnęła się, napotykając w kontrze bojowy wzrok przyjaciółki.

— I co nam po tym? Zabił je, tego nie da się odwrócić! Mógł pomyśleć wcześniej... — wyrzuciła z siebie ze złością Teresa. W jej oczach pojawiły się łzy. Przed koszmarnym incydentem nie spodziewałaby się, że śmierć tych nauczycielek wywołałaby w niej takie emocje. Na dodatek ogólnie miała dość niesprawiedliwości świata. Na szczęście kiedy wypowiedziała to na głos, jej gniew zelżał, a wzrok złagodniał. — Bardzo dobrze, że żałuje, ale i tak pewnie odsiedzi swoje w więzieniu, takie są konsekwencje. Czeka go dożywocie czy kilkadziesiąt lat odsiadki, proszę pana? — zagaiła, starając się zwrócić uwagę Milczyńskiego, który wydawał się zawiesić. Pustym, zamyślonym wzrokiem wpatrywał się w jakiś przypadkowy punkt chropowatej ściany budynku.

Gwałtownie wciągnął powietrze, kiedy powrócił do rzeczywistości z lekkim opóźnieniem, jakby jego mózg prawidłowo przeprocesował wszystkie posłyszane słowa i go wybudził, a sam Stanisław nie był ich świadomy, zakopując się w myślach.

— To zależy... ale myślę, że nie będzie to dożywocie... Trudno powiedzieć, czy sąd uzna to za usiłowanie zabójstwa, czy...

— Usiłowanie?! Jak to? — gniew znów zapłonął w oczach Teresy.

— Czy to dlatego, że nie umarły od razu, tylko dopiero w karetce albo w szpitalu? — zapytała Beata, starając się zrozumieć, co prokurator chciał w ten sposób przekazać.

— No nie, naprawdę? Zabił je i tyle, a nie usiłował! Co to za prawo głupie?!

Stanisław odczekał chwilę, aż zapadnie cisza. Nie chciał się z nikim przekrzykiwać. Potarł dłonią usta, zastanawiając się, co dokładnie odpowiedzieć.

— Właściwie mają to ujawnić góra za kilka godzin, więc chyba mogę o tym powiedzieć... Coś Wam się należy w zamian za tak duże zaangażowanie...

— Ma pan na myśli siedzenie za kratkami? — dopytała uprzejmie Beata.

— Nie, nie, na pewno chodziło mu o to, że musiałyśmy wyjść do Rybnickiego tam na polach! — rzuciła z wielkim przekonaniem Teresa, dorzucając swoje pięć groszy.

Milczyński potraktował je karcącym spojrzeniem, bo denerwowało go, że przerwały mu, robiąc sobie żarty. Przypomniał sobie, jak dobre warunki stworzyli im w celach, o przywiezionych materacach i poduszkach i właściwie wszystkim, o co tylko poprosiły. Po kilku dniach czuły się tam chyba trochę, jakby po prostu obok siebie zamieszkały. Na spokojnie sobie gawędziły przez kraty, czasem poważnie kontemplując życie, innym razem mając odpały niczym na lekcjach niemieckiego. Doceniały ten przymusowy „odpoczynek", bo przynajmniej nie musiały chodzić do szkoły czy wypełniać domowych obowiązków. Właściwie nie tyle nie musiały, ile nie mogły, jak zresztą bardzo wielu rzeczy, ale to szczegół.

— Czy mam wystosować oficjalny list z podziękowaniami, żeby pokazać, jak doceniam Wasze starania?

— Najlepiej taki z podpisem prezydenta! — w najlepsze żartowała Teresa, niewiele sobie robiąc ze zdenerwowanej miny prokuratora. Jej emocje przechodziły całe spektrum, a wszystko przez tę stresującą sytuację! Smutek i złość już były, nadeszła kolej na te nieco przyjemniejsze.

Beata spojrzała na nią i Stanisław miał nadzieję, że chociaż ona wykaże się rozsądkiem i nieco uspokoi swoją towarzyszkę. Na próżno.

— No już bez przesady... Ale taki, dajmy na to, medal, już prędzej by się przydał. Można z nim pójść do szkoły, niby tak dla niepoznaki, ale nikt nie mógłby wyskoczyć z teoriami à la przemkowymi, bo miałybyśmy od razu kontrę — spojrzała na Milczyńskiego i już wiedziała, że znowu przesadzają. Zakrył dłonią twarz, wzdychając głęboko. Może już nie miał na to siły. — Pan ma nas pewnie już dość, prawda? Będziemy cicho. Chciał pan nam o czymś powiedzieć.

Teresa otwierała usta, najpewniej z kolejnym wymyślnym żartem na końcu języka, ale od razu się powstrzymała, kiedy przyjaciółka potraktowała ją ogromnie poważnym, ustawiającym na miejscu spojrzeniem. Może miała rację, nie powinny przeginać. Chyba po prostu trochę obawiały się wieści pana prokuratora. Niby nie brzmiał, jakby miał na myśli takie złe, ale on zawsze wydaje się być tak ponury, że w sumie wszystkiego można się było po nim spodziewać.

— Mam nadzieję, że to nie będzie dla Was aż tak wielki szok... — wypowiedział na głos swoje wątpliwości, bo jednak miał przeczucie, że powinien z nimi na ten temat porozmawiać psycholog. Wkopał się, nie ma co. Zresztą nie był pewien, czy w tej mieścinie zwrócili uwagę na tak delikatny aspekt, czy nie uznali go za osobę przewrażliwioną i nikt taki się nie pojawi. Trudno, musi spróbować sam to załatwić. — Wasze nauczycielki przeżyły. Pani Czupryńska i pani Fijałkowska są pod specjalistyczną opieką. To będzie długi proces, ale na pewno za jakiś czas dojdą do siebie.

Przypomniał sobie moment, kiedy czekał na korytarzu szpitala, a lekarze walczyli o ich życie. Kiedy spotkał po raz pierwszy Rybnickiego i zmysł śledczy podpowiedział mu, żeby skłamać w sprawie ich stanu. To wtedy podjął decyzję o wycofaniu ofiar z całego zamieszania. Wykonał kilka bardzo ważnych i trudnych telefonów, wyjaśniając swój nietuzinkowy punkt widzenia, dzięki czemu udało mu się uzyskać zgodę na to, co dla osób „z góry" wydawało się czystym szaleństwem.

Kobiety zostały po cichu przetransportowane do specjalistycznego ośrodka, w którym mogły regenerować się pod względem fizycznym, ale także psychicznym. Świadomość ataku ze strony osoby, którą znały i w jakiś sposób jej ufały, stan skrajnego osłabienia, oswojenie się ze swoim wizerunkiem pełnym blizn, które mogły ciągle przypominać o tym, co zaszło, wszystko to wymagało przepracowania i regeneracji.

Nikt nie mógł się nawet domyślać, że przeżyły, na tym polegał plan. Żaden policjant, żadna osoba zaplątana w sprawę. Nawet bliscy ofiar musieli na początku trwać w prawdziwej żałobie, żeby wszystko odbyło się zgodnie z planem. Miał to sobie za złe, widząc smutek i nerwy trawiące wszystkich dookoła, ale musiał się powstrzymać dla dobra śledztwa.

To co zastał na miejscu zdarzenia, a także przede wszystkim raporty z obdukcji sprawiały, że miał przeczucie, iż sprawca nie przyszedł z zamiarem zabicia. Że najpewniej uderzy go wiadomość o ich śmierci i zachwieje jego światem. Milczyński nie był sadystą, ale czuł, że nie wywabi „małomiasteczkowego Raskolnikova", jak go zaczęli nazywać policjanci, nie używając podstępu. Musiał zaryzykować.

Ostatecznie było warto. W końcu lepszy wilk w garści niż owca na dachu, prawda?

W każdym razie nauczycielki przeżyły i były bezpieczne w ukryciu, więc Stanisław nie martwił się żadnymi atakami, które potencjalnie mogły wpaść do głowy sprawcy, gdyby jednak spanikował i chciał je uciszyć na amen, a Rybnicki ostatecznie pękł i przyznał się do winy. Sprawa zamknięta.

— Co...?! — zapytała słabnącym głosem Teresa. Czuła, jakby zaraz miała zemdleć.

Beata zmarszczyła brwi. Obudziła się w niej złość. Nie potrafiła uwierzyć w słowa prokuratora. Kłamał wcześniej czy teraz? A może prawda jest jeszcze inna? W porządku, może rzeczywiście wydawało jej się dziwne, że tak długo zwleka się z pogrzebem, ale... czy to możliwe? Przecież sprawdzała im puls!

— Przed wezwaniem karetki, ja... Nie wiedziałyśmy co zrobić, ale one były martwe już wtedy!

— Jeśli sprawdzałyście im tętno i oddech, to muszę przyznać, że były bardzo osłabione i wszystkie parametry były ledwo wyczuwalne, tak mi przekazano. W stresowej sytuacji mogłyście tego nie zauważyć. Zresztą tak makabryczny widok nasuwa na myśl same najgorsze scenariusze...

Beata chciała jeszcze o czymś powiedzieć, ale coś ścisnęło ją za gardło. Oczy zaczęły ją szczypać od napływających łez.

— Czemu pan nam wcześniej nie powiedział!? Po co... — urwała Teresa, ledwo powstrzymując się od płaczu. Gdyby dowiedziały się, że nauczycielki przeżyły, najpewniej nie miałyby ochoty angażować się w całe śledztwo. Chęć wymierzenia sprawiedliwości wobec tak okrutnego czynu tylko wzmagała ich ryzykowne decyzje.

Mimo wszystko podobno lepiej późno niż później i słowa Milczyńskiego sprawiły obu dziewczynom ogromną ulgę. Jakby coś ciężkiego spadło z ich karków, jakby coś przestało skręcać ich wnętrzności. Poczuły się bardziej wolne i lekkie niż po ogłoszeniu ich niewinności przez sędziego na fałszywym posiedzeniu. Smutek powoli ustępował miejsca szczęściu.

------------------

— Na mnie już pora... Do widzenia wszystkim!

Stanisław nie był zbyt dobry w pożegnaniach. Tym bardziej w takich okolicznościach.

Z większością zespołu współpracowało mu się nie najgorzej, ale nic ponad to. Nikt nie okazywał mu jako takiej sympatii, zachowania były dość oficjalne, czysto zawodowe.

Zdążył już wygłosić oficjalne podziękowania, bo chciał wszystkich docenić. Widział uśmiech na twarzy policjantów, ale... właściwie żaden z nich nie skomentował jego pracy. Czuł ukłucie gdzieś wewnątrz siebie. Chyba nie powinien niczego od nikogo wymagać. Mimo to było mu trochę przykro. No, może bardziej niż trochę.

A teraz po cichu się spakował i gdy powiedział głośno słowa na odchodne, może jedna osoba podniosła na niego wzrok zza biurka. Usłyszał kilka grzecznych „Cześć!" i „Do widzenia!", z których powodu było mu miło, ale reszta wydawała się go ignorować, zajęta pracą lub rozmowami.

Nieprzyjemne doznania potęgował fakt nieobecności sierżant Zdun. Nie miał pojęcia, gdzie ją wcięło. Nie pojawiła się, choć wybiła już godzina, o której wcześniej poinformował wszystkich, że orientacyjnie będzie się zbierał.

Większość rzeczy spakował już wcześniej do auta. Właściwie teraz niósł ze sobą tylko małą torbę, w której trzymał najprzydatniejsze podręczne przedmioty. Nic go więc nie spowalniało fizycznie, a jednak nie potrafił zdobyć się na szybszy krok, idąc w stronę stojącego kawałek od wejścia na komendę samochodu.

~Może nie lubi pożegnań? Albo coś ważnego ją zatrzymało? A może ma mi za złe, że wcześniej nie wyjawiłem jej prawdy na temat ofiar?~ zastanawiał się, prawie drobiąc w miejscu. ~Jezusmaria, w jakim celu nad tym rozmyślać? Przecież to naturalne, że nam się dobrze współpracowało. Tak powinno być w pracy. Zachowała się profesjonalnie, ja też. Może przesadziłem z tym ptasim mleczkiem...?~

Poklepał w zadumie torbę, jakby miał w dłoni rentgena i wykrywał nim słodki przysmak. Raz ich rozmowa przypadkiem zeszła na luźny temat i wtedy dowiedział się, że lubi te oryginalne, wedlowe pianki w czekoladzie. Z przykrością pomyślał, że będzie je musiał zjeść samemu. To brzmiało jak jakaś smutna scena z taniego romansu. Nie lubił tanich romansów, zresztą drogich też niekoniecznie.

Trudno powiedzieć, na co liczył, ale w sumie ostatecznie tak dobrze mu się z nią rozmawiało, że miał ochotę robić to częściej. Zawsze mogli zostać koleżeństwem i ten układ pasowałby mu idealnie. Zastanawiał się jednak, czy za dużo sobie nie wyobrażał. To pewnie była znajomość czysto zawodowa. Nie znał się aż tak dobrze na takich relacjach, bo bardzo często pracował w pojedynkę, a jeśli współpracował, to ze znajomymi, czyli osobami, z którymi nie miał zbyt dużego kontaktu.

Widocznie niektórzy z natury są przyjaźni. Chciał uznać tę tezę za fakt, choć coś w jego głowie krzyczało, że przecież sierżant Zdun od początku nie zachowywała się do niego zbyt uprzejmie. Ba, negowała jego strategie i pomysły, strofowała i powątpiewała. No i wydawała się być wkurzona jego stylem bycia.

To było tak odległe, jakby zdarzyło się co najmniej rok, a nie kilka tygodni wcześniej.

Westchnął głęboko, zebrał się w sobie i już zdecydowanie przyspieszał kroku, godząc się z rzeczywistością, kiedy zatrzymał go znajomy głos.

— Staszek! Poczekaj!

Stanął skonsternowany, przez ułamek sekundy wątpiąc w realność tej sytuacji, zaraz jednak odwrócił się, żeby sprawdzić swoją poczytalność. Otworzył szerzej oczy ze zdumienia. Pani policjant nie wydawała się być halucynacją.

Podbiegła do niego jak najszybciej mogła. Wyhamowała już będąc na parkingu i starała się wyrównać oddech, podchodząc w jego stronę. Czuła rozpierające ją dumę i ulgę, że udało jej się go jeszcze złapać.

— Wybacz spóźnienie, ale była kolejka... — oznajmiła, wyciągając w jego stronę papierową torbę. Kiedy on zdumiony nie do końca wiedział, co ze sobą zrobić, dodała żartobliwie: — Ale Tobie się chyba nie spieszyło z odjazdem, co?

Zastanawiała się, czy nie spowodowała u niego zbyt dużej konsternacji, bo wydawał się dziwnie szamotać. Nie wiedział, czy najpierw włożyć otrzymany prezent do własnej torby, czy może wyjąć i podarować ten dla niej. Jego zmiany decyzji wyrażane urywanymi ruchami wyglądały dość osobliwie.

W końcu udało mu się wydobyć z wnętrza bagażu charakterystyczne pudełko. Teraz to pani sierżant zdawała się być zdziwiona. Przecież nie musiał... Jej zaskoczoną minę zaraz zastąpił szeroki uśmiech, kiedy już trzymała przy sobie podarek.

— Myślisz, że dodadzą mi skrzydeł do awansu? — zapytała ze śmiechem, ważąc w dłoniach ptasie mleczko, jakby sprawdzała, czy słodkie chmurki potrafią się unosić.

— Tak, zdecydowanie — odparł Milczyński, z delikatnym uśmiechem, patrząc gdzieś w bok. Jego słowa zabrzmiały dość melancholijnie. Policjantka pokręciła głową z pobłażaniem.

— Dobra, nie będę Cię dłużej zatrzymywać. Też muszę już wracać do pracy. Do następnego, szerokiej drogi! — powiedziała, po czym szybko skierowała swoje kroki w stronę wejścia na komendę. Miała nadzieję, że nikt ich nie zobaczył przez okno, bo zaraz rozniosłyby się plotki. Według stereotypu to kobiety zajmują się świeżymi nowinkami, ale w jej pracy to koledzy często lubili sobie o takich sprawach pogadać, trochę powymyślać i podkoloryzować. Okropnie tego nie lubiła, dlatego unikała potencjalnie ciekawych dla otoczenia sytuacji jak ognia.

— Monika! — zawołał prokurator, głośniej niż zamierzał. Czuł, że chyba powinien jej o tym powiedzieć. — W pudełku jest kartka z moim prywatnym numerem telefonu. Gdybyś kiedyś potrzebowała... czegokolwiek. Pomocy w sprawie, jakiejś przysługi...

— Dzięki! Jak nie zapomnę, to wyślę Ci SMSa, żebyś też... — pokazała ręką, nie mogąc się na poczekaniu wysłowić, na co kiwnął jej porozumiewawczo. Cieszył się, że nie uznała tej sytuacji za dziwną. A ona zrozumiała, czemu opakowanie ze słodkościami nie ma folijki i ucieszyła się, że wewnątrz czekają na nią wszystkie ptasie mleczka.

Miała nadzieję, że jej prezent również mu się spodoba. Pomachała mu na odchodne i zniknęła wewnątrz budynku.

Monika Zdun również nie była dobra w pożegnaniach. Odmachał mimo świadomości, że już tego nie zobaczy.

Uśmiech nie schodził mu z twarzy. Z dręczącej go ciekawości zajrzał do wnętrza papierowej torby. Uderzył go apetyczny zapach ciasta i jagód. W środku leżały dwie najlepsze jagodzianki w Polsce.

------------------

— Wiesz, Adrian, nie musiałeś. Ale dzięki — powiedziała Beata, zanim zabrała się za swój lodowy deser.

— No, no, właśnie! — dodała Teresa, kiedy tylko skończyła oblizywać gałkę o smaku mango. Dzień był bardzo ciepły, a w powietrzu czuć było, oprócz samochodowych spalin, zbliżające się wakacje.

Chłopak pokręcił głową.

— Wierzcie mi, że musiałem. Śni mi się po nocach to, że przeze mnie prawie trafiłyście do więzienia — wyznał, a na jego twarzy malowała się szczera skrucha.

Dziewczyny spojrzały na siebie porozumiewawczo.

— To prędzej przez pana prokuratora... — odparła Beata, na co Adrian szczerze się zdumiał i już chciał zapytać, czy ma po prostu na myśli kontrę, jaką musi przybrać oskarżyciel publiczny, ale zanim otworzył usta, odezwała się również Teresa i przerwała mu ciąg myślowy.

— I kupienie nam porcji lodów uciszy Twoje sumienie? — zapytała trochę uszczypliwie. W normalnych warunkach odpowiedziałby nie gorszą odzwyką, ale naprawdę czuł się podle i chciał zrekompensować swoją chybioną ocenę sytuacji.

— To nie zmieni przeszłości, ale nic innego też jej nie zmieni, więc tak, uciszy. Tak mi się wydaje... Warto spróbować. Chyba nie macie teraz nic przeciwko, jeśli wcześniej się zgodziłyście?

— Zupełnie nie! — zarzekała się Teresa. — Nie miałabym nic przeciwko nawet całej górze smakołyków!

— Już nie dręcz Adriana... — Beata stanęła w obronie kolegi. — Myślę, że to Marek napsuł nam najwięcej krwi. Ty przynajmniej zmieniłeś swoje zachowanie, kiedy nas wysłuchałeś do końca. Nawet bez lodowych deserów od tamtej pory nie miałyśmy Ci niczego za złe. To jakby wymazuje to, co było wcześniej.

Teresa już chciała zaprzeczyć, ale akurat wgryzała się w wafelek.

— Wbrew pozorom on też w końcu zobaczył wszystko z innej strony, przez to, co się wydarzyło na rozprawie... — zauważył Adrian.

— Hmm... W sumie masz rację. Od tamtej pory nie usłyszałam od niego żadnej dziwnej odzywki.

— Ech, mogłem go namówić, żeby też z nami wyszedł, to pewnie wszystko byście sobie wyjaśnili i inaczej byście na niego spojrzały...

— Nie! — zawołała Teresa. — To znaczy... Po co go dodatkowo stresować? Jeśli nie wchodzimy sobie w drogę, to jest ok. Przed tym wszystkim też nie mieliśmy zbyt dobrych, ekhem, relacji... — wyjaśniła. Adrian tylko pokiwał głową ze zrozumieniem.

— Prędzej mogłybyśmy zaprosić na spotkanie Ulę i Natalię — zaproponowała Beata. Chciała jakoś podziękować dziewczynom, że stały po ich stronie nawet, jeśli nie zgadzały się z angażowaniem się w śledztwo.

— Jestem za!

— Ale ja już nie stawiam? — upewnił się Adrian.

— Nie, no bez przesady! Każdy za siebie zapłaci, bez obaw.

— Ja mogę stawiać, a co! Stypendium dostałam, więc mogę szaleć — zadeklarowała żartobliwie Teresa. Rzeczywiście przyznana kwota była dla niej bogactwem wobec kieszonkowego.

— Tylko ciekawe, kiedy dziewczyny będą miały czas... Podobno pracują nad jakimś prezentem dla Czupryńskiej — przypomniała Beata.

— Powiedziały Wam, co konkretnie planują? Kminimy nad jakimś podarunkiem dla pani Fijałkowskiej, ale jeszcze nie jesteśmy pewni, co by ją ucieszyło — dopytywał Adrian.

— To tajemnica, nie chcą uchylić nawet jej rąbka! — żaliła się Teresa.

Beata westchnęła.

— Też chciałabym, żebyśmy coś dla nich przygotowały... — powiedziała.

— Tylko co? — Teresa nieco posmutniała. Nie miała pojęcia, co mogłyby zrobić. Jakiś kupny upominek wydawał się zbyt zwyczajny, ale co innego im pozostało?

— Myślę, że najlepszym prezentem, jaki możecie im sprawić, to pilna nauka i odpowiednie zachowanie na lekcjach — pouczająco wtrącił się Adrian. Dziewczyny zamarły. Na biologii i tak właśnie to robiły, tylko na tym nieszczęsnym niemieckim...! No, trochę je ponosiło. To był jedyny przedmiot, na którym mogły siedzieć razem, więc nigdy nie miały czasu wystarczająco się nagadać. Czy byłyby w stanie z tego zrezygnować?

— Cóż... Ostatecznie możemy rozmawiać poza lekcjami... Od czego jest Herbaciarnia?

— Jeśli nie ma zbyt dużo zadane, ani nie ma niczego trudnego do nauczenia, żadnych rodzinnych wyjazdów, lekarzy... — wymieniała ponuro Teresa.

— Jakoś damy radę. Nie ma co o tym teraz myśleć, bo i tak zaraz zaczynają się wakacje.

— Ty, i mamy nie wymyślać na niemieckim żadnych historii?! — dotarło do Teresy, co wyraziła w pełnym dramatyzmie pytaniu.

— To by się przydało w przedstawieniach szkolnych... — zauważył Adrian, na którego głowie często spoczywał proces ogarniania wydarzeń, bo nikt za bardzo nie chciał się tym zajmować. Kreatywność kogoś innego zdecydowanie ułatwiłaby mu sprawę.

— O tak, kryminał na scenie! Zróbmy to! — uniosła się entuzjazmem Teresa, na co Beata szeroko się uśmiechnęła. W sumie mogło być ciekawie.

Adrianowi włosy stanęły dęba. Ich krwawe historie nieodłącznie kojarzyły mu się z tym, co zaszło. Dziwił się, że nadal chciało im się coś takiego wymyślać.

— Może coś mniej drastycznego...? — zasugerował delikatnie.

— Hmm... Może tym razem wymyślimy kryminał, ale komediowy, co Ty na to? — zaproponowała Beata, co przyjaciółka przyjęła z wielkim entuzjazmem. Jej oczy błyszczały.

— Tak! Już to sobie wyobrażam! Nawet postacie mogą być takie... dziwnie, przesadnie komediowe! Na przykład... będzie taki wandal...

— Ha, ha, może lepiej Wanda L.! — Beata wpadła w wir twórczy jak śliwka w kompot. — Tylko nie przesadźmy z jej osobowością, żeby nie wyszedł z tego taki koszmarek, zamiast komedii...

— Marek Kosz! To jest to! — śmiała się Teresa. Obie z fascynacją w głosie uzupełniały swoje pomysły. Humor im dopisywał. Słychać było wiele ich nieudanych i udanych prób wymyślania śmiesznych imion i nazwisk. Wśród nich znalazły się postacie takie jak Roman S. czy pan Terka.

Adrian pokręcił głową z niedowierzaniem. Teraz już rozumiał to, co o lekcjach niemieckiego opowiadał mu Marek. O dziwo w tym aspekcie wcale aż tak bardzo nie przesadzał.

~One są niereformowalne...~ pomyślał.

I chyba miał rację.


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro