Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

~12~

Nie spodziewał się takiego finału. Co prawda liczył, że uda mu się wprowadzić policję w błąd, co miało zaburzyć prawidłowy tok śledztwa, ale rozpoczęcie procesu, podczas którego to nie on zasiądzie na ławie oskarżonych, przechodziło jego najśmielsze oczekiwania.

– Kazik, słuchaj... jak nie chcesz, to nie musisz tam iść – przekonywała go żona po tym, jak usadziła go i uspokajająco złapała za ręce. Od tragedii w szkole widziała znaczne zmiany w zachowaniu męża i choć wiedziała, że już przedtem miał nerwowy okres, teraz wydawał się przypadać moment kulminacyjny. Nie chciała zostawić go z tym samego, choć miała wrażenie, że nie do końca rozumie to, przez co przechodzi. Nie mówił jej wszystkiego o tym, co działo się w pracy.

Nie mówił jej wszystkiego.

Teraz unikał jej wzroku, jakby bał się, że wyczyta mu prawdę z oczu.

– Dostałem wezwanie. Jestem porządnym obywatelem, więc pójdę – tłumaczył swoim głębokim, zachrypniętym od palenia papierosów głosem. Pani Rybnicka tylko pokręciła głową na to przesadzone poczucie obowiązku.

– Przecież jesteś tylko jednym ze świadków. To już więcej mogłaby powiedzieć któraś ze sprzątaczek albo ten chłopak, co przyszedł do Ciebie na zaliczenie. Oni coś widzieli, a Ty? Głównie siedziałeś w klasie, a wcześniej wyskoczyłeś na chwilę do auta! Nawet, jeśli sprawca przemknął się do szkoły, mógł przejść innym wejściem. Nie widziałeś go, więc co da to, co teraz powiesz? Nie dość się nastresowałeś na przesłuchaniach?

~Widziałem go~ pomyślał Rybnicki, przypominając sobie momenty, gdy przyglądał się sobie w lustrze szkolnej łazienki tamtego dnia.

Wtedy, zdecydowany na tak drastyczny ruch, był przekonany, że jest niczym bezlitośni seryjni mordercy, którym nie drgnie nawet powieka i będą grać przed światem, że nigdy niczego złego nie dokonali. Ba, nawet czują z tego pewną satysfakcję, do czego przyznają się po czasie chełpliwym tonem. Zmyślni i perfidni. Wypaczeni.

Na początku planował tylko trochę je nastraszyć. Potem jego nakręcane fantazje, uaktywnione posłyszaną pod salą od niemieckiego teorią dwóch uczennic, popchnęły go do wyjęcia siekiery pożarniczej. Nie chciał nikogo zabić, ale obie nauczycielki musiały zapamiętać, że nie powinny z nim zadzierać.

Po wyjściu z sali od francuskiego, zostawiwszy w środku niczego nieświadomego ucznia, skradał się przez korytarze niczym kot. Podsłuchując głosy zostawionej samej sobie grupy pani Czupryńskiej, zastygł w bezruchu gdy usłyszał, jak dziewczyny typują go, jako sprawcę morderstwa nauczycielek. Zbyt trafnie, zbyt podobnie do tego, co właśnie miało nadejść.

Czemu więc nie iść za ciosem i nie wykonać zbrodni w stylu książkowego Rodiona Raskolnikova?

Chciało mu się śmiać szaleńczym głosem, choć oblał go pot. Może powinien się wycofać, póki nie jest za późno. Może istnieje jeszcze jakieś pokojowe rozwiązanie. Może Fijałkowska i Czupryńska zgodzą się na jakieś ustępstwo i nie pójdą na policję...

A co, jeśli pójdą? Tego bał się okropnie. W tym małym miasteczku był szanowany i podziwiany. Jego żona była aktywną polityczką, on - specjalistą od pierwszej pomocy i BHP. Prowadził kursy i szkolenia. Miał autorytet. Gdyby jego szkolne przekręty wyszły na jaw, to wszystko zniknęłoby, zastąpione pogardą, wyszydzaniem i potępieniem. Całe jego życie straciłoby sens.

Na samą myśl o tym czuł przejmujące zimno w środku.

Nie może stchórzyć! Jest mężczyzną, na dodatek pewnie psychopatą. Tak, z pewnością ma coś z psychopaty. W końcu tyle razy wyobrażał sobie, że kogoś dusi czy zabija w inny sposób. Zwyczajni ludzie nigdy nie mają takich odchyłów. Prawda?

Od pewnego momentu siekiera zasłonięta garniturem parzyła go w klatkę piersiową samą swoją obecnością. To wrażenie było tak realne, choć nie mogło być prawdziwe, co uświadamiał sobie nerwowo dotykając zimnego metalu.

Jego paniczny strach przemienił się w złość. Złość na samego siebie, którą odpychał, złość na swoje koleżanki po fachu, że go przejrzały, złość na uczennice, które wpadły na tak idiotyczny pomysł. Przecież wcale nikogo nie zabije!

I miał wrażenie, że zaatakowane nie wydały ostatniego tchu. Nacinał ich skórę, mając nadzieję, że ból nie zdoła tak łatwo przywrócić im świadomości. Nie potrafiłby zamachnąć się na nie siekierą.

Było mu okropnie gorąco, wręcz duszno. Miał ochotę zwymiotować.

Zostaną im blizny, ale na pewno połączą fakty i zostawią go w spokoju.

Udało mu się wrócić do klasy i przywdziać maskę swojego codziennego opanowania i spokoju. Wszystko szło nad wyraz gładko. Nie zauważyła go żadna sprzątaczka, uczniowie nie wyszli z sali, a jakiekolwiek możliwe dowody zostały uprzątnięte lub zlikwidowane. Trochę uspokoiła go myśl, że już za chwilę pojawi się pomoc. Wysłał swojego ucznia po dziennik i spodziewał się, że ten zadzwoni po pogotowie.

Dźwięk karetki na sygnale pojawił się jednak za szybko... Coś poszło nie tak.

Kiedy wybiegł przed szkołę, zorientował się, że zabierają poszkodowane na noszach. Personel karetki pracował w pośpiechu, jakby życie nauczycielek jednak było zagrożone. Wskoczył za nimi do pojazdu, tłumacząc się okolicznościami i pokazując legitymację ratownika przedmedycznego.

A co, jeśli przesadził? Co, jeśli nie dadzą rady im pomóc? Musi się dowiedzieć! Wyrzuty sumienia gryzły go niczym wygłodniałe szczury.

– Nie żyją – powiedział mu jakiś obcy człowiek, który pojawił się znikąd już na szpitalnym korytarzu. Wydawał się bardzo poważny i spokojny, tak skrajnie inny od tego, co w tamtym momencie odczuwał Rybnicki.

Nie chciał mu wierzyć. Miał ochotę splunąć mu w twarz i oskarżyć o kłamstwo.

Nie mógł... nie zrobił tego. Nie odebrał im życia.

Nie powinny były stracić tyle krwi, żeby umrzeć.

W takim razie czemu stało się inaczej...?

To doświadczenie, świadomość, że zabił swoje koleżanki z powodu kilku świstków papieru - dowodów na popełnione przez niego przestępstwo, które znalazł w torebce koleżanki Fijałkowskiej - wytrąciło go z równowagi. Czuł, jakby świat zaczął zbyt szybko się kręcić, a on nie potrafił go zatrzymać.

Pierwsze dni po śmierci nauczycielek były dla niego najcięższe. Próbował udawać przed wszystkimi, że jest przygnębiony jedynie z powodu tej wstrząsającej wieści, choć wewnątrz kłębiło się tak wiele uczuć. Gardził sobą. Płakał. Rozpaczał. Często właśnie po to wychodził na samotne spacery. Przy nikim nie mógł okazać swoich prawdziwych uczuć.

Jednocześnie narastał w nim bunt. Bunt, który próbował ocalić resztki jego wewnętrznego „ja", które nie zostało rozbite. Które złapało się kurczowo tego, co wcześniej mógł stracić, gdyby Fijałkowska i Czupryńska poszły na policję.

Powodowało ono gniew, nienawiść, poczucie niesprawiedliwości, ale w inny sposób nie potrafił sobie poradzić. Popychały nim tylko skrajne emocje. Gdyby pozostał w rozpaczy, najpewniej sam zginąłby z własnej ręki.

Wmówił sobie, że ten gniew to triumf, że nienawiść to ekscytacja, niesprawiedliwość to słuszność własnych czynów. Budował siebie na nowo, niepokojąco odbiegając od swojego „ja" sprzed kilku tygodni. Patrzył w lustro, grając pewnego siebie, choć był rozbity, cynicznego, choć potrzebował rozmowy i wsparcia, gotowego na więcej, choć już miał dość.

Najlepszą obroną jest atak.

A przynajmniej tak sobie wmawiał z uporem maniaka śledząc poczynania policji, słuchając teorii i reakcji, które wywołał swoją zbrodnią. Udawał, że wcale nie ściska mu się serce na widok łez partnerów osób, których pozbawił życia. Pałał do nich sympatią, nie chciał ich skrzywdzić. Ale zrobił to. Skrzywdził i to przesadnie. Tyle, że miał poczucie, iż gdyby tego nie zrobił, one skrzywdziłyby jego.

Nie chciał nawet wyobrażać sobie, co czułby, gdyby podobna rzecz spotkała jego żonę. Mimowolnie miał ochotę zabić tego, który podniósłby na nią rękę. I wtedy uświadamiał sobie, że właśnie wymierza sprawiedliwość samemu sobie.

Konflikt wewnętrzny wyczerpywał go każdego dnia. Im bardziej próbował grać osobę wykreowaną i przekonywał siebie, że to jest to, kim tak naprawdę jest, tym mocniej próbowała się uwolnić jego wrażliwa strona i wyrzuty sumienia. Łapał się na tym, że miał ochotę opowiedzieć o wszystkim swojej żonie, aby nie czuć się tak samotnie. Ona na pewno by zrozumiała. Bolałoby ją to, co zrobił, ale przecież go kocha, znalazłaby rozwiązanie. Nawet, gdyby okropnie się na niego wkurzyła.

Nie, zabójcy to samotne wilki, rozmowa to słabość! Tak przynajmniej podpowiadał mu kontrujący głos, na powrót zamykając go w sobie.

Czas mijał, a on zaczął się niepokoić. Bezczynność wprawiała go w stan tysiąca przemyśleń o możliwych negatywnych scenariuszach. Znów pojawił się strach.

Co, jeśli jednak znajdą coś na niego? Nie istnieje zbrodnia doskonała. Musi rzucić podejrzenia na kogoś innego, bo inaczej może być krucho.

Nie chciał nikomu niszczyć życia, ale bardziej nie chciał, żeby to jego życie zostało zniszczone. Nazywał to swoistym „prawem dżungli". Uznał, że dwie licealistki są na tyle specyficzne, że mogłyby być uznane za morderczynie. W tych czasach słyszy się tyle o głupich pomysłach nastolatków... Już sobie wyobraził, jakie mogły być ich prawdziwe motywacje, w opcjach wymieniając zemstę za słabe oceny z biologii i niemieckiego, po jakieś głupie internetowe wyzwania. Pozostało rzucić na nie odpowiednie światło, które zostanie dostrzeżone przez służby...

Tym razem przezornie nie dał sobie możliwości przesadnej przemocy. Nie brał żadnego niebezpiecznego narzędzia, na miejscu zostawił jedynie linę. Odegrał swoją scenę idealnie, a zanim ktokolwiek zorientował się, jaki miał w tym cel, funkcjonariusze ujrzeli to, co chcieli zobaczyć. Może któregoś z nich nawet kiedyś uczył w szkole... Czasem trudno uwierzyć w upadek autorytetu.

Czy to, co zebrała policja, wystarczy, aby je zamknąć? Pewnie nie. Za dużo poszlak, za mało dowodów. Może dostaną wyrok w zawieszeniu. Albo postępowanie zostanie umorzone lub zawieszone. I dobrze. Nie chciał, żeby ktoś za niego siedział za kratkami. Tym bardziej ktoś tak młody. Po prostu sam nie chciał skończyć w więzieniu.

Ostatecznie dostał wezwanie na rozprawę jako świadek. Imiona i nazwiska oskarżonych nie pozostawiały złudzeń. Wkopał je mocniej niż zamierzał. Wyrzuty sumienia znów zaczęły swoje smętne nawoływania, ale Rybnicki jak mantrę powtarzał sobie, że przecież o to chodziło, uratował siebie. Skutek uboczny nie powinien go obchodzić. Przecież jest na pewno zimnokrwistym psychopatą.

– Muszę tam iść. Może uda mi się je jakoś wybronić – tłumaczył żonie i choć jego na nowo kreowana strona osobowości wmawiała mu, że to kolejne kłamstwo, właściwie naprawdę miał taką nadzieję.

– Jak chcesz. Tylko do niczego się nie forsuj. Prawda sama się wybroni. Jak się źle poczujesz, to wyjdź stamtąd i się nawet nie zastanawiaj. Masz mi tam nie zejść na zawał, rozumiesz? Zadzwoń, to Cię odbiorę – nie dawała za wygraną pani Rybnicka. Pewnie, żal jej było tych dziewczyn, również nie wierzyła, że nastolatki, które ćwiczą pewnie tylko na W-Fie, jeśli się od tego nie wymigują, potrafiłyby kogoś w taki sposób zamordować. Policja też powinna dojść do takiego wniosku. Nie rozumiała więc, po co ta cała szopka i miała nadzieję, że to nie jest proces, który ma zamknąć niewinne osoby tylko po to, żeby uspokoić opinię publiczną, jakoby niebezpieczeństwo ze strony sprawcy minęło. Może rzeczywiście Kazik powinien przemówić im do rozsądku.

Wychodząc z samochodu żony czuł, że opuszcza bezpieczne miejsce. Nie było ono konkretnym punktem na mapie, a bliskością pani Rybnickiej. Kiedy był zupełnie sam potrafił w siebie wątpić, a w jej obecności wszystko wydawało się łatwiejsze. Tyle, że tym razem nie mógłby poprosić o jej towarzystwo nawet, gdyby zdecydował się na taką propozycję. Proces był zamknięty i niejawny. Wstęp miały jedynie wybrane osoby, które otrzymały wezwania.

Mimo to media nerwowo dreptały po korytarzach i nagrywały szybkie ujęcia przed budynkiem sądu, widocznie mając nadzieję na uchwycenie czegokolwiek związanego ze sprawą. Żaden uczestnik nie powinien zdradzać tego, co zajdzie w środku, ale pieniądze podobno potrafią zdziałać cuda.

Na szczęście do opinii publicznej nie wyciekły informacje o tym, kto został zatrzymany i postawiony w stan oskarżenia. W takiej sytuacji powstałyby pewnie dwa obozy: osób, które pikietują, wierząc w niewinność licealistek oraz tych, którzy są przekonani o ich winie. Wszelkie „pomiędzy" o wiele subtelniej wybijają się na takim tle i często ludzie ich nie dostrzegają, zwracając uwagę głównie na walczące skrajności, zastanawiając się, która z nich ma słuszność.

Media nie były pewne, kto przebywał na terenie szkoły w momencie popełnienia przestępstwa. Policja i prokuratura starały się wypowiadać jak najbardziej ogólnikowo i pouczać o podobnych manewrach wszystkich w sprawę zamieszanych. Żadnych wywiadów, żadnych oświadczeń - dla dobra śledztwa i świętego spokoju. Dzięki temu Rybnicki wszedł do środka prawie niezauważony.

To sprawiło, że odczuł ulgę, a tuż obok niej dreszcz fascynacji. Zaraz się zacznie. Proces, który będzie oglądał oczami świadka. Jego proces.

W końcu zamknięto salę sądową na cztery spusty. Nadeszła godzina rozpoczęcia, więc jeśli ktoś miał zamiar się spóźnić, to zdoła jedynie pocałować klamkę lub odbić się od drzwi - jak wygodniej.

Do tej pory Rybnicki nie brał udziału w żadnej sprawie karnej. Bywał jedynie świadkiem podczas spraw cywilnych, wobec czego pojawiał się tam jedynie na chwilę. Nigdy nie widział prawdziwego, pełnego procesu. Jego wizje tego, jak mógł on wyglądać, opierały się jedynie na oglądanych czasem odcinkach „Sędzi Anny Marii Wesołowskiej" czy „Sądu rodzinnego".

Cóż, jakieś elementy wspólne się pojawiały. Póki sędzia nie usadowił się na swoim honorowym miejscu, wszyscy uczestnicy stali, okazując mu szacunek. Pod brodą widniał mu fioletowy żabot, a na jego piersi spoczywał ciężki łańcuch z orłem w koronie. Siedząca w ławie po jego lewej stronie kobieta z togą o zielonym żabocie musiała być obrońcą.

Poprosił protokolantkę o wprowadzenie oskarżonych. Wykonała telefon i nie minęły dwie minuty, kiedy boczne drzwi do sali otworzyły się, a dwóch funkcjonariuszy wprowadziło licealistki na miejsce odgrodzone szklaną ścianą, najpewniej dla bezpieczeństwa. Rybnicki zastanawiał się, czy chodzi bardziej o bezpieczeństwo reszty zgromadzonych, czy oskarżonych.

Mimo, że sędzia ze stylu bycia czy aparycji nie wydawał się bardzo poważnym człowiekiem, kiedy czytał akt oskarżenia panowała grobowa cisza, której nikt nie odważył się przerwać.

Rybnicki miał wrażenie, że słowa są kierowane do niego mimo mnogiej, żeńskiej formy odmiany stosowanej przez sędziego. Coraz mocniej uświadamiał sobie winę, słysząc to, czego dokonał, z ust obcej osoby. O mały włos, a wstałby i przyznał, że właśnie tak było.

Męczyła go irracjonalna obawa, że gdy zamknie oczy, coś się zmieni, a kiedy je otworzy, zrozumie, że tak naprawdę od początku to on siedzi na ławie oskarżonych.

Czemu jest tu tak zimno?

– ... Oskarżone chcą się jakoś do tego ustosunkować? Proszę pamiętać, że macie prawo zachować milczenie – sędzia zwrócił się do licealistek po odczytaniu aktu oskarżenia i dodatkowych formułek oraz pouczeń.

Jedna z nich wstała.

Beata. Beata Rzeczkowska.

– Wysoki Sądzie. W imieniu swoim i koleżanki chcę tylko powiedzieć, że jesteśmy niewinne.

Usiadła. To tyle? Rybnicki nie mógł wyjść ze zdziwienia. Kobieta, która najpewniej była ich obrończynią, cały czas coś notowała i nie wydawała się w ogóle zdeterminowana, żeby dodać coś od siebie. Czyżby nie wierzyła w ich niewinność? A może uważała, że same lepiej się wybronią?

Był poirytowany. Powinni im dać lepszego adwokata. Jak tak dalej pójdzie, to naprawdę wylądują w więzieniu.

Po sprawdzeniu listy obecności rozpoczęły się przesłuchania licznie zgromadzonych świadków. Na pierwszy ogień poszły pani Elżbieta i Grażyna - szkolne sprzątaczki. Obie zgodnie przyznały, że niczego nadzwyczajnego nie słyszały do momentu przyjazdu karetki. No, może że liczyć śmiechy słyszane przez panią Elżbietę po wyjściu z kącika sali od angielskiego albo bieganinę, która dotarła do uszu pani Grażyny tuż przed sygnałem alarmowym nadjeżdżającego wozu. Obie sytuacje dało się jasno wytłumaczyć, co zaznaczył prokurator i zapowiedział, że więcej szczegółów pojawi się zapewne przy wypowiedziach kolejnych świadków.

Mężczyzna ubrany w czarną togę z czerwonym, prokuratorskim żabotem, nadal nie budził w Rybnickim sympatii. Stanisław Milczyński. Może był do niego uprzedzony przez to, że to on tak niedelikatnie poinformował go o śmierci Fijałkowskiej i Czupryńskiej, co uświadomił sobie podczas pierwszego przesłuchania, ale miał wrażenie, że jest w tym coś więcej. W tej chwili przede wszystkim uważał go za idiotę, który podtrzymuje tezę policji o winie uczennic.

Przecież to jakiś absurd!

Następnie przesłuchano kolejno licznie przybyłe osoby z grupy od niemieckiego. Większość na pytania prokuratora oraz sędziego odpowiadała bardzo podobnie: niczego niepokojącego nie słyszeli, bo zachowywali się dość głośno, na zwiady po panią Czupryńską wysłano Teresę i Beatę i dopiero po ich powrocie, a więc po przyjeździe karetki, poszli do domu. Wypowiadali się o swoich koleżankach neutralnie lub nawet pochlebnie.

Tylko jedna osoba zachowała się bardzo kontrastowo. Marek rozpoczął swoją tyradę niby to profesjonalnie zdradzanymi szczegółami sprawy. Widocznie specjalnie szkolił swoje słownictwo na tą okazję, choć i tak momentami używał niewłaściwie bardziej skomplikowanych słów, więc nagminnie poprawiał go pan prokurator, żeby było jasne, co ma w ogóle na myśli. Zakończył przemówienie ukłonami, na co sędzia przewrócił oczami. Chyba nikt nie spodziewał się tak nasiąkniętej jadem wypowiedzi.

Oskarżone gromiły go wzrokiem, co chyba tylko bardziej go nakręcało, kiedy zerkał na nie z wyższością. Teraz miał głos, jego zdaniem, przełomowy. W końcu ktoś weźmie go na poważnie.

Kolejnym świadkiem okazał się być uczeń z poprawy EDB, Adrian. Kiedy podchodził w wyznaczone miejsce, Marek dopingował go, co spotkało się z upomnieniem ze strony sędziego.

Pamiętając stosunek swojego ucznia do zbrodni, Rybnicki spodziewał się ciosu w oskarżone mocniejszego niż ten zadany przez jego poprzednika. Adrian potrafił przemawiać, miał charyzmę i nierzadko przedstawiał tak swoje argumenty, że przekonywał do nich większość słuchających.

Tym razem jednak wydawał się być nader neutralny. Opowiadał rzeczowo i denerwował się tylko wspominając o samej tragedii i tym, że nie był w stanie jakoś odmienić całej sytuacji, choć był wtedy w szkole. Określił się mianem „bezużytecznego świadka".

– To, o czym teraz mówisz, różni się od Twoich wcześniejszych zeznań. Cytując: „To musiały być one" i „Gdyby nie były winne, nie próbowałyby mnie wtedy gonić, jakby chciały mnie uciszyć". Mógłbyś się do tego odnieść? – dopytywał prokurator Milczyński.

Chłopak zeznaje bardziej na korzyść koleżanek, a facet się przyczepia. No uwziął się jak nic!

– Byłem wtedy bardzo zdenerwowany. Próbowałem sobie to wszystko poukładać w głowie, ale coś mi nie pasowało. Rozwiązanie sugerujące, że to Beata i Teresa zabiły nasze nauczycielki przyszło mi szybko i było bardzo proste. Potrzebowałem tego wtedy, żeby jakoś to zrozumieć i sobie wytłumaczyć. Teraz wiem, jak mocno musiałem bać się tego, że może być inaczej. To znaczy że prawdziwym sprawcą jest ktoś inny, a ja nie mam pojęcia kto. Teraz rozumiem, że w ten sposób zaszkodziłem swoim koleżankom, za co chciałbym teraz przeprosić – wyznał, spoglądając w stronę ławy oskarżonych, pochylając głowę w geście pokory.

Wszyscy byli w szoku. Teresa i Beata nie za bardzo wiedziały, jak się zachować. W końcu jedna z nich skinęła mu głową, a druga uśmiechnęła się pocieszająco. Teraz tym bardziej nie potrafiły mieć mu niczego za złe.

Reszta zastygła na chwilę w osłupieniu. Milczyński uśmiechnął się pod nosem. Zmienił o chłopaku zdanie, bo wydawał się być teraz bardziej samoświadomy.

Kiedy ze zdziwienia otrząsnął się Marek, krzyknął do Adriana:

– Co? Co Ty gadasz w ogóle? Cykor z Ciebie i tyle w temacie. Czemu się ich tak boisz, co? Niedługo i tak zamkną je w pudle...

Za te słowa sędzia Torkowicz ukarał go karą porządkową i zagroził kolejną, jeśli jeszcze raz zabierze głos niepytany.

– Pierdolenie głupot nie jest odwagą – syknął cicho Adrian, który odwrócił się do Marka z chmurną miną.

Prokurator i sędzia podziękowali świadkowi, a kiedy usiadł, przed oblicze sądu wezwano Rybnickiego.

Przez moment zaświtała mu myśl, żeby zrezygnować z zeznań, powiedzieć coś o złym samopoczuciu i wyjść. Zapalić papierosa, trochę się przespacerować, a potem wrócić do domu, bez odgrywania tej całej szopki. Wyrzuty sumienia gnębiły go już nawet bez dokładania się do zamykania niewinnych osób w więzieniu.

Ktoś musi być winny, pamiętasz? Ale Ty masz je bronić, dla niepoznaki! Możesz zrobić prawdziwe show swoim intelektem, nie zdradzając tego, co wiesz, ale umiejętnie wodząc publikę za nos. Wypowiadasz się nie tylko jako nauczyciel, ale też fachowiec, pamiętasz? Wszyscy na Ciebie patrzą, musisz tam wyjść! Podpowiadał natrętny głos.

Podniósł się, jakby nagle poczuł ukłucie szpilką. Strach automatycznie sprawił, że podjął decyzję. Ma autorytet, powinien zabrać głos.

Czy ucieczka nie wzbudziłaby podejrzeń?

Poprawił garnitur i niespiesznie ruszył przed siebie. Powolny krok nie mógł być odebrany jako ociąganie się, bo z jego długonogą sylwetką i tak bardzo szybko znalazł się na miejscu.

Poproszony przez sędziego o przedstawienie się i nakreślenie powiązania z oskarżonymi, pokazał dowód osobisty, odpowiadając:

– Są moimi uczennicami na lekcjach Edukacji Dla Bezpieczeństwa. Uczę wszystkie klasy w tej szkole, uczniów nie znam osobiście, nie mam z nimi kontaktu poza szkołą.

– Proszę nam powiedzieć, co pamięta pan z wydarzeń dnia siedemnastego maja dwa tysiące siedemnastego roku? – Torkowicz powtórzył leniwie mówioną do wszystkich świadków regułkę. Co chwilę zerkał w akta, jakby odpowiedź Rybnickiego wcale nie miała być niczym nadzwyczajnym.

I opowiedział. Mówił autentycznie, robiąc odstępy, jakby przypominał sobie wydarzenia z tamtego dnia, choć tak naprawdę musiał zastanawiać się nad wymyśloną uprzednio wersją wydarzeń. Nie chciał niczego pomylić, by przypadkiem nie zeznać inaczej niż na przesłuchaniach.

– Wysoki Sądzie... nie wierzę, żeby oskarżone mogły być w stanie dokonać zarzucanej im zbrodni – odważył się zacząć swoją intrygę, zaznaczając to, że dba o swoich uczniów. Jednocześnie naprawdę liczył na to, że przemówi zebranym do rozsądku.

Sędzia pokiwał głową, szukając czegoś w wyłożonych przed sobą notatkach.

– Cóż, na pewno były w stanie zastawić na pana pułapkę i grozić śmiercią – przypomniał sędzia, podnosząc na niego bystry wzrok. – Myślę, że to nie kwestia wiary, panie Rybnicki. Tak było albo nie, a to, co sobie każdy z nas o tej zbrodni wyobraża, nie ma żadnego znaczenia.

– Wysoki Sądzie, za pozwoleniem – wtrącił prokurator. – Mam wrażenie, że świadek mógł chcieć wypowiedzieć się w roli specjalisty...

Nauczyciel zastygł na te słowa. Zastanawiał się, czy, mimo bagatelizacji jego słów ze strony sędziego, drążyć temat pod kątem swoich fachowych umiejętności, tymczasem Milczyński wydawał się mu to ułatwiać. Nie wiedział, co o tym myśleć. Chwilę patrzył w zdumieniu na Stanisława, który zerknął na niego, posyłając lekki uśmiech, kojarzący mu się z jakiegoś powodu z lisim. Może to przez jego specyficzną twarz...

– Ach tak... – Torkowicz na szybko rozważał udzielenie głosu świadkowi w rozszerzonej roli. – No dobrze, proszę rozwinąć tę myśl – zadecydował tonem rezygnacji, starając się nieudolnie ukryć zaciekawienie.

– Uważam, że oskarżone nie miałyby siły, aby użyć w ten sposób siekiery pożarniczej. Domyślam się, że to ona musiała być narzędziem zbrodni, bo zrobiłem przegląd środków bezpieczeństwa po tym incydencie i tylko tego przedmiotu brakowało.

– To fakt. Podziwiam zmysł dedukcji – skomentował Milczyński, nie mogąc się powstrzymać od komplementu.

Brzmiał pochlebiająco. Czemu więc Rybnicki czuł się jeszcze bardziej niepewnie, widząc szeroki uśmiech kierowany w jego stronę?

– Tyle, że do tej zbrodni nie była potrzebna wielka siła. Widział pan ich rany w karetce, prawda? – Nauczyciel pokiwał głową. – Więc na pewno rozpoznał pan ich rodzaj.

– Tak, to były rany cięte. Do czego pan zmierza? – odpowiedział Rybnicki z podenerwowaniem, choć poczuł dreszcz obawy zamiast gniewu.

– Właśnie, rany cięte, a nie cięte i tłuczone, jakich można byłoby się spodziewać po klasycznych uderzeniach siekierą. Wbrew sugerującej nam oczywiste wyobraźni, ta zbrodnia została popełniona w inny, niekonwencjonalny sposób. Zwykłe nacięcia nie wymagają aż tak dużej siły – tłumaczył Milczyński, bardziej w ramach wymiany zdań, ale i informacji widowni niż uświadamiania swojego rozmówcy. Podniósł na niego wzrok, patrząc prosto w oczy. – Domyślam się, że był pan tego świadomy, jako specjalista. Nie rozumiem, czemu chciał pan chronić osoby, które próbowały pana skrzywdzić. Myślę, że pana zmarłym koleżankom należy się sprawiedliwość.

Rybnicki był w szoku. Nie miał pojęcia, czy jego wystąpienie w oczach zebranych było pozytywne, mimo kłamstwa, czy negatywne z perspektywy jego jako fachowca. Intensywnie zastanawiał się, czy powinien coś jeszcze dodać, czy może to jeszcze pogorszy sprawę. Poczuł się niejako odkryty, rozpracowany w tak bezpośredni sposób.

Twarz Milczyńskiego nie przypominała już lisiej, ale nawet bez tego sprawiał, że Rybnicki czuł gdzieś z tyłu głowy zalążek strachu, choć zupełnie się tego nie spodziewał.

Powinien na niego uważać.

Nawet jeśli oskarżył nie te osoby, które powinien, dowody odczytuje poprawnie i nie traktuje ich pobieżnie.

– Dobrze, dziękujemy panu, proszę usiąść – zarządził sędzia po chwili ciszy, niczego nie komentując. Może jednak wcale nie poszło mu tak źle, jak uważał.

Ulga, jaką poczuł na te słowa, była tak ogromna, że nawet nie żałował braku większego pola do popisu przed ludźmi. Ugrał, ile mógł. Basta, czas odpuścić.

– Przejdźmy do podsumowania dzisiejszego posiedzenia. Panie prokuratorze? – powiedział Torkowicz, kiedy tylko ostatni świadek wrócił na swoje miejsce.

– Byłby pan niezłym obrońcą – Rybnicki usłyszał szept mężczyzny w zielonym żabocie, który, nie wiedzieć czemu, również siedział na widowni. Próbował uśmiechnąć się z powątpiewaniem w odpowiedzi, choć poczuł pewien triumf i dumę na te słowa. Całość psuł jednak dyskomfort przekraczania przestrzeni osobistej, bo adwokat pochylił się do niego tak blisko, że aż czuł jego oddech na karku. Wzdrygnął się wewnętrznie, starając się z całych sił skupić na czymś innym.

Przez tę chwilę nieuwagi zupełnie nie usłyszał pierwszych słów prokuratora. Był o to na siebie wkurzony, ale nie długo. Przecież nie musi wiedzieć wszystkiego, co zarzucają oskarżonym. Wina należy do nich.

Choć domyślał się, że mogą ich czekać kolejne posiedzenia, po tym, co mówił Milczyński, domyślał się, w którą stronę to zmierza. Nie potrafił zdjąć z nich odpowiedzialności, ale nie odczuwał w związku z tym wyrzutów sumienia. Liczyło się tylko to dziwne uczucie podobne do odtajania po powrocie z wędrówki po mrozie - niewyobrażalna ulga. Wina nie należała do niego już nigdy więcej.

– Mam! – zawołała jedna z licealistek, wstając. Ta, która jako jedyna zabrała głos na początku. Chyba miała na imię Beata. – To znaczy... stop! Proszę o udzielenie mi głosu – zwróciła się do sędziego, choć tak naprawdę śmiało mogłaby mówić, gdyby chciała, bo i tak cała sala ucichła, włącznie z anielsko cierpliwym prokuratorem. No tak, na przesłuchaniach musiał przyzwyczaić się do dziwnych wybryków...

– Tak, pani Rzeczkowska? – powiedział neutralnie sędzia, pocierając brodę, najpewniej w odruchu zniecierpliwienia. Pewnie też chce zakończyć posiedzenie. Chyba każdy miał już dość siedzenia w tym miejscu, w tej przedziwnej atmosferze. Każdy, tylko nie oskarżone.

– Znalazłam nagranie z dnia, w którym rzekomo zaatakowałyśmy pana Rybnickiego.

Sędzia westchnął.

– Proszę o przekazanie dowodu w sprawie – zarządził, wyciągając przed siebie rękę.

Beata podała telefon siedzącej obok Teresie. Sala sądowa nie była aż tak łatwa do wykonywania manewrów, tym bardziej w miejscu dla oskarżonych, dlatego wymagało to współpracy. Kurpińska próbowała wyciągnąć rękę, aby podać komórkę zbliżającemu się prokuratorowi, ale zanim to zrobiła, przechwycił ją Rybnicki.

Krew dudniła mu w uszach jak oszalała. Nie, to nie może być prawda. Nie mogły wtedy nic nagrać. Nie miały przy sobie telefonów. A jednak z taką pewnością Beata zgłosiła dowód sędziemu. Co ona knuje?

Bił się z myślami, czy reagować, a może wdziać na twarz maskę obojętności, ale za bardzo bał się tego, co będzie, jeśli dziewczyna mówi prawdę.

Udając, że chce tylko podać urządzenie z rąk uczennicy kolejnej osobie, szybko zerknął na wyświetlony plik i sprawnymi ruchami usunął go. Ten gest nie umknął uwadze wpatrzonych w niego osób.

– Czemu pan tam coś klikał!? Proszę to zostawić! – kiedy Teresa wypowiadała te słowa Rybnicki z miną niewiniątka już oddawał telefon prokuratorowi.

– Słucham? Spokojnie, tylko kliknąłem w ekran, żeby nie zgasł – tłumaczył się lekko nauczyciel, udając zdumionego oskarżeniami i bardzo spokojnego. Jednocześnie w środku śmiał się z całej sytuacji wierząc, że właśnie wygrał.

– To się jeszcze przekonamy... – wyszeptała złowróżbnie poirytowana Teresa, choć jej groźby w tym momencie jedynie bawiły prawdziwego zabójcę.

– Niestety nie widzę tu pliku z taką datą, pani Rzeczkowska...

Czysty triumf wypełnił klatkę piersiową Rybnickiego. Miał wrażenie, że jego płuca wypełnia gorące powietrze, prawie jak podczas palenia papierosów, choć aktualne uczucie, w odróżnieniu do uzależnienia, zdecydowanie nie mogło powodować negatywnych dla zdrowia skutków.

– Musiał go usunąć! – zawołała wkurzona Teresa, a Beata zmarszczyła brwi w gniewie. Rybnicki tylko patrzył na nie z rozbrajającym pobłażaniem, niczym na zwierzę w klatce. Mogły się rzucać, ile chcą i tak mu nic nie zrobią. Nie potrafił powstrzymać uśmiechu imitującego współczucie, jakby oskarżone właśnie oszalały, chcąc znów wrobić go w coś, czego się nie dopuścił. Chwytają się ostatniej deski ratunku. Tyle, że jest już za późno.

– Proszę o dopuszczenie dowodu dźwiękowego numer dwanaście – w sali, mimo pojawiających się szeptów widowni, z mocą rozbrzmiał głos pana prokuratora. Nikt nie spodziewałby się po jego skromnej posturze tak dużej siły przebicia.

Ten też zgłupiał. Chce je ośmieszyć jakimś przypadkowym dźwiękiem z telefonu czy co?

– W porządku. Proszę o odtworzenie nagrania – przyzwolił sędzia, a Rybnicki zaczął się zastanawiać, czy wszyscy nagle poszaleli, czy to on oszalał.

Z głośników rozległ się najpierw szum, a potem głosy, w których nauczyciel rozpoznał, po kontekście rozmowy, głosy Beaty i Teresy. Zamarł.

– Musimy wyjść. Już na nas czeka.

– Świetnie. Wolałabym, żeby czekał na mnie ktokolwiek inny, tylko nie on.

Potem wybrzmiał odgłos przypominający otwieranie drzwi samochodu.

Rybnicki przeklął w myślach.

Nie, nie, nie, nie! To niemożliwe! To się nie dzieje...

Oblał go pot. Przerażenie złapało go w swoje objęcia i nie chciało puścić.

Nie potrafił zareagować. Czuł, że niczego już nie jest w stanie zatrzymać.

Przegrał.

Uświadomił sobie to dobitnie, orientując się, że prokurator cały czas wbija w niego swój spokojny wzrok. Nie uśmiechał się, choć triumfował. Rybnickiego to poirytowało, bo zachowywał się, jakby wskazanie jego, jako sprawcy, było pestką. Gdyby istotnie tak było, śledztwo nie trwałoby tak długo, nie wodziłby policji za nos!

Spojrzał na niego groźnym wzrokiem, ale Milczyński nie zmienił wyrazu twarzy. Nie pokazywał po sobie, że w jakikolwiek sposób go to rusza.

On nie wygląda jak lis, on jest lisem.

Rybnicki zrozumiał, że ma do czynienia z osobą, która nie patyczkuje się z szukaniem igły w stogu siana. Osobą, która podpaliłaby suchy stóg, z cierpliwością czekając, aż spłonie, aby wyciągnąć igłę z popiołów używając magnesu.

To był moment, w którym się poddał, ale także moment, w którym docenił przeciwnika, który wcześniej wydawał mu się tylko kolejną głupią marionetką, którą łatwo manipulować.

Nie był gotowy na to, co nadeszło i wiedział, że jego żona również nie jest na to gotowa. Żałował, ach, jak bardzo teraz wszystkiego żałował, choćby ze względu na nią! Ale już nie było odwrotu.

Mógł jedynie wierzyć, że kiedyś mu wybaczy.

Nic innego okazało się nie mieć w takim momencie żadnego znaczenia. Ani opinia publiczna, ani praca.

Dopiero wtedy zrozumiał, jak bardzo się pomylił.


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro