Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Nasze winy: sumienie [USA]

[2765 słów]

Inspiracją był fakt, że przypadkiem na liście obrzydliwych książek natrafiłam na tytuł poświęcony Hiroszimie. No i zaintrygował mnie fakt, jak czuł się z tym wieczny bohater. Po za tym dzięki tej liście niedługo pojawi się coś o Chinach (chyba...).

Ostrzeżenie o treści: na wpół historyczne podejście do psychiki postaci.

Opowiadanie w pewnym minimalnym sensie jest powiązane z innym tekstem „Nikt nie wie [Japonia, Chiny]". Ale zbyt dużego związku między dwoma opowiadaniami nie ma.

Alfred siedział w starym samolocie, który nie wystartował od dawna. Chłopak dotykał dłońmi obszytą skórą kurtkę. Rozglądał się po ciasnej przestrzeni, szukając wzrokiem czegokolwiek, co dało by mu szansę, na zmienienie biegu myśli.

Zauważył kątem oka zardzewiały śrubokręt. Musiał jakoś odwrócić swoją uwagę. Rozważał wbicie go sobie w ramię. Choć może lepiej w twarz. Zrezygnował z tego jednak, równie szybko co na to wpadł.

Jones odliczał minuty, zerkając na swój zegarek.

Błagał Boga, by tym razem jego samoloty spadły do oceanu. Niech ktoś zatopi w nieskończonej głębinie wszelkie zło, jakie ze sobą niosły.

Ameryka załkał żałośnie. Czuł, że jego prośby nikt nie wysłucha.

Nikt nie słuchał go. Jego ludzie, piloci, politycy, twórcy tego diabelstwa i Kiku.

Japonia. Gdyby go posłuchał, teraz nie leciałby te cholerne samoloty.

Honda nie spojrzy mu nigdy w oczy za to. Alfred był pewien, że on sam nie będzie miał na to odwagi.

Tak niewiele zostało według planu do pierwszej w historii użytej bomby atomowej.

Utopcie się szaleńcy... - powtarzał jak mantrę. Nikt go nie wysłuchał.

Alfred nie musiał patrzeć na zegarek, już wiedział, że to właśnie się stało.

Wrzaski Ameryki słychać było wszędzie dookoła. Oczami wyobraźni chłopak był tam. Widział spanikowanych ludzi, którzy jeszcze nie wiedzieli, że nie mają szans.

Jones chciał, naprawdę chciał nie czuć dumy. Przez swoich ludzi ją odczuwał. Jako kraj był zadowolony, usatysfakcjonowany. A jako człowiek chciał płakać i przepraszać na kolanach.

Nikogo nie obchodził smutek chłopaka, wszyscy byli zadowoleni z efektów swojej pracy.

Jesteśmy lepsi od Boga - słyszał w głowie. Nie byli - tak twierdził chłopak.

Jak można było łączyć hańbę z dumą?

Jones nie miał pojęcia, ale zrozumiał wreszcie, o czym mówił Ivan. Braginsky był od niego starszy i zapewne czuł coś takiego. Zupełnie niezgodnego z wszelką moralnością, a zarazem tak upragnionego przez twoich ludzi.

- Wtedy poczujesz, że jesteś nikim - jedyny, myśląc wśród szaleńców - zacytował go Alfred.

Pamiętał to cholerne zdanie co do słowa. Czy każdy kraj musiał to poczuć?

Ale on nie chciał.

Tak bardzo nie chciał. Ameryka otarł łzy z policzków.

- Przepraszam Japon... Przepraszam Kiku.

* * *

Sumienie jest najgorszą formą wstydu. Jego ciągłe wrzaski niszczą gorzej niż cokolwiek. Zostawiają większe spustoszenie niż bomba atomowa.

Alfred czuł się jak potwór. Czy inni o nim też tak myślą?

Nie. Jego ludzie nazywają go bohaterem.

Kiedyś tego pragnął. Teraz pragnął, by się zamknęli wszyscy z sumieniem włącznie. Bo to ciągle wrzeszczało okrutne słowa.

Spotkanie międzynarodowe wcale nie uspokoiło go, było wręcz przeciwnie. Wszyscy byli smutni, wyglądali źle i zdawali się tkwić we własnych koszmarach.

Nosili po sobie ślady wojny. Rany, blizny, oparzenia, wychudzenie. Tylko nie on.

Alfred czuł się okropnie. On nie cierpiał tak jak reszta.

Anglia zdawał się cierpieć przez złamaną rękę, ale był dumny. I zły? Na niego?

Polska przypominał trupa, choć może bardziej to, co znajdowano w obozach. (Ameryka bał się setki ciał zbyt mocno, by odważyć się mówić o ludziach). Czy był zły na niego?

Rosja miał bandaż owinięty wokół głowy i nędzny, sztuczny uśmiech. Był zły na niego?

Jones przestał się rozglądać. Wydawało mu się, że wszyscy go oskarżają. Kpią z niego, drwią, wyzywają... Chłopak miał dość. Wziął swoją torbę, chciał uciec.

Gdy miał już przekroczyć drzwi, prawie na kogoś wpadł. Jedno spojrzenie wystarczyłoby napatrzeć się na oparzoną połowę twarzy, martwe jak popiół oczy i skórę, która zdawała się emanować śmiercią.

Alfred płakał w swoim pokoju długie godziny, mając przed oczami Kiku. Żałował wszystkiego. Chciał raz na zawsze pozbyć się poczucia winy.

Wiedział jednak, że to niemożliwe.

Ale usilnie marzył o uciszeniu swojego sumienia.

* * *

- Mój szef mówi, że dostaniecie wszystkie wyniki badań, jeśli to nigdy nie ujrzy światła dziennego - mówił Japonia swoim naturalnie pozbawionym emocji głosem.

Alfred nie chciał otwierać teczki od Hondy. Nie mógł spać po ostatnich zdjęciach z tego piekła.

Mógł skrzywdzić albo Japonię, albo Chiny. Obaj cierpieli podczas wojny.

To, co było w teczce, nie było normalne. Żadne badania nie powinny wyglądać tak. Żaden człowiek nie powinien stworzyć czegoś takiego dla innych ludzi. Nawet na wojnie coś takiego jest niedopuszczalne.

Alfred znienawidził siebie w tej chwili jeszcze bardziej.

Mógł wybrać sprawiedliwość albo zatajenie prawdy.

Wybrał to drugie z egoistycznych przyczyn: chciał uciszyć sumienie.

Błagam, Chiny zrozum. Błagam, wybacz. Błagam, nie znienawidź mnie - powtarzał w myślach Jones.

- Nikt nigdy nie dowie się o Jednostce 731. Dziękujemy za wyniki badań - mówił, Ameryka podając dłoń Kiku.

Następnego dnia Alfred rozmawiał ze swoim szefem, wmawiając mu, że te badania są więcej warte od prawdy. Wmawiał to również sobie.

W myślach stracił szacunek do samego siebie. Stracił jego ostatnie krople. Dużą jego część wyrzucił wcześniej wraz z bombą atomową.

* * *

Sprawiedliwość. Ona nie istnieje. Tego był pewien Alfred. Nie potrafił patrzeć na wiele osób. Głównie na Chiny.

Kolejna epidemia dżumy *1*. Trzy osoby wiedziały, czym była spowodowana. Yao, Kiku i Ameryka.

Nikt więcej nie wiedział, że laboratoryjne bakterie sprzed kilku lat pustoszą kraj. Wang zakrywał, czym mógł czarne plamy na skórze. Inni mogli się tylko domyślać, o co chodzi.

Jones oddałby wszystko by nie wiedzieć. A tym bardziej nie czuć na sobie wzroku Yao.

Jestem potworem? - pytał się w myślach Ameryka. Każda jego decyzja nie robiła nic dobrego. Niszczyła go od środka.

Widział, jak Chiny wychodzi ze spotkania, a Japonia za nim.

Alfred udawał, że wcale nie wiedział czemu jedno słowo po japońsku, powoduje Wangowi większy ból niż cokolwiek na świecie.

Czy wszyscy go nienawidzą? Tego bał się Ameryka.

* * *

Alfred siedział w bezpiecznym pomieszczeniu na południu Półwyspu Koreańskiego. Jego armia udzieliła poparcia przeciwnikom komunizmowi. Był pewien, że dla jego szefa wcale nie było ważne, jak rozwiąże się sytuacja militarna tego państwa. Chodziło, oto by nowopowstały kraj nie przyjął polityki takiej jak rząd chiński.

Jones obserwował Yonga, który niepewnie zerkał na niego. Chłopak udawał, że wcale nie dotykały go toczone bitwy, ani liczby ofiary, które już od dawna podawano w zaokrągleniu.

- Panie Ameryko - mówił niepewnie Korea. - Myślę, że powinniśmy zakończyć tę wojnę.

Alfred nie wiedział, czy słowa, które użył, wybrał on czy jego ludzie.

- Zrozum, nie pozwolimy tym pieprzonym komunistom zająć kolejnych ziem. Twój brat nie ma prawa iść dalej na południe. A Chiny nie ma prawa go wspierać.

- Yao zawsze i mimo wszystko chce dla mnie tego, co najlepsze, wątpię za to, czy ty chcesz.

Chłopak wydawał się uparty przy swoim stwierdzeniem. Niewiele brakowało, a zakończyłby zdaniem swoim wojowniczym „bo tak". Jones nie widział, dlaczego wypowiedź tak bardzo go zirytowała, nie miał pojęcia, który fragment sprawił, że chwilę później jego pięść uderzyła Koreę w twarz.

Chłopak szybko wyszedł, rzucając przy tym kilkoma przekleństwami w swoim języku. A Ameryka był wściekły. Chciał pomóc, dlaczego Yong mu nie ufał?

Nie minęło wiele czasu, gdy emocje w nim przestały buzować. Wtedy Alfred zrozumiał, że zrobił znowu coś złego. Przez niego znowu ktoś cierpi, to on wmieszał się w tę wojnę.

Jego sumienie odrzucało od niego głos rozsądku mówiący o tym, że przecież ONZ musiał interweniować w tej sprawie.

Jones zadręczał się niesłuszną winą, czując się przy tym coraz gorzej. Ignorował wszystko na około.

Skupiał się na tym, że Korea mu nie ufa. Bał się tego, że powodem ów braku zaufania była dawna sprawa z bombą atomową.

Dawna była dla niego tylko w kalendarzu.

* * *

Podczas spotkania z dowódcami planując dalsze ruchy na półwyspie koreańskim, Alfred usłyszał słowa brzmiące jak z koszmaru.

- Najlepszym rozwiązaniem byłoby użycie bomby atomowej na Chinach*2*.

Ameryka oczami wyobraźni tkwił w koszmarze sprzed kilku lat. Nie chciał tego po raz kolejny przeżywać. Nie wybaczyłby sobie tego.

Spojrzał błagalnie na swojego szefa, chciał rzucić się na ziemię i całując mu buty prosić, o to by bomba nie spadła. Nie musiał jednak tego robić.

- Nie użyjemy bomby atomowej.

Alfred odetchnął z ulgą. Jego sumienie było ciche przez kilka sekund. Po chwili jednak wróciło i zaczęło dręczyć go pytaniem: dlaczego te same słowa nie padły w przypadku Japonii?

* * *

Koniec jakiejkolwiek wojny zawsze przynosi ulgę. Tym razem jednak Jones tego nie odczuwał. Nie czuł wcale ulgi, widząc uścisk dłoni między Koreą Północną, a Południową. Nie czuł jej, również stojąc naprzeciw Chin. Tym bardziej nie wtedy, gdy obok Wanga stanął ZSRR.

Ameryka patrząc, na nich nie mógł uwierzyć, że zaledwie osiem lat temu byli sojusznikami. Przyjaciółmi...

Jego ludzie ich nienawidzili w końcu to pieprzeni komuniści - to słyszał w swojej głowie. Ale również w zakamarkach jego umysł mieli tytuł przyjaciół. Alfred naprawdę nie wiedział, które określenie jest bardziej prawdziwe.

Ale i tak jego sumienie krzyczało na niego za każdym razem, gdy bez słowa mijał Chiny i ZSRR. Już od dawna nie Yao i Ivana.

USA nie potrafił rozdzielić w swojej głowie państwa i osoby. Dlatego też sam nie wiedział, które myśli podrzucali mu jego obywatele, a które były jego własne.

* * *

Zimna wojna była specyficzna. USA nie potrafił jej opisać, to była ciągła walka ustrojowa i gospodarcza. Nie rozumiał jej celu. Ale był tylko krajem, którego obywatele zachęcali do rywalizacji. Alfred najbardziej z tego wszystkiego lubił jednak loty kosmiczne.

Dzięki przywilejom personifikacji mógł wchodzić do laboratorium i oglądać budowę rakiet.

Wczuwał się równie jak jego ludzie w wyścig kosmiczny.

Po za tym uwielbiał zajmować myśli czymś innym niż swoimi błędami. Dzięki odgłosom spawania i tworzenia nowych rakiet nie słyszał wrzasków sumienia.

* * *

Ile musiało być wojen? Za ile on miał być odpowiedzialny? Ameryka w myślach wyliczał: Afganistan, Irak, Korea, Wietnam... Boże zakończ tę chorą wyliczankę.

Alfred przymknął oczy, siedział w swoim mieszkaniu, niedawno wrócił ze spotkania ze swoim szefem. Rozmowa go wykończyła, wszyscy na około byli tak pewni, że robią dobrze. Chyba tylko on nie był. Czy ze wszystkich ludzi tylko on nadal miał swoje sumienie?

- Czy tylko ja jestem człowiekiem? - pytał sam siebie, obejmując kolana ramionami i wtulając głowę z poduszkę.

W nocy męczył go kolejny sen. Twarze wszystkich, których skrzywdził. Jones nie potrafił sobie wybaczyć. Chyba przez to, co noc nawiedzała go zniszczona bombą atomową twarz Japonii. Tylko USA nie rozumiał jednego, dlaczego z dnia na dzień żałował coraz więcej decyzji. Nawet te z odległej przeszłości zaczynały go dręczyć.

- A może to tylko ja nie wiem, czym jest człowieczeństwo - wyszeptał.

* * *

- Wygrałeś.

Ameryka nie czuł nic. Jedno słowo z ust Rosji, już nie ZSRR. To w pewnym sensie powinno sprawić mu dumę, radość, cokolwiek. A obchodziło go, to tak jakby ktoś właśnie mówił o nudnym filmie.

Jednak mimo obojętności Alfred nie potrafił się powstrzymać przed zatrzymaniem Braginsky'ego przed wyjściem.

Kilkanaście minut później siedzieli naprzeciw siebie w ciszy. Patrzyli sobie w oczy, żaden nie odwrócił wzroku. Jakby znowu była zimna wojna.

Ale tym razem coś się zmieniło, żaden z nich nie miał siły na uśmiech. Nawet na taki najbardziej drwiący i sztuczny.

Ameryka zaczął myśleć, ile osób prócz niego codziennie udaje. Chyba teraz Jones zauważył, jak bardzo starał się udowodnić światu, że niczego nie żałował. A może chciał udowodnić to sobie?

* * *

Jesteśmy wszyscy cholernie sztuczni - stwierdził w myślach Alfred.

Spotkanie międzynarodowe było okropne. Jak każde. Właściwie Ameryka nie rozumiał, po co one w ogóle były, w końcu i tak byli tylko państwami. Ich słowa są nic niewarte.

Dlaczego jego sumienie znów szeptało mu o bombie atomowej? Minęło prawie sześćdziesiąt lat, a ten dzień jako jedyny nie może zatrzeć się w pamięci.

Spotkanie nie miało celu. Chyba robili to tylko by udawać, że mogą się dogadać.

Przyjaźń między krajami była ciężka. W końcu, kiedy wybuchnie wojna, nikt nie zapyta czy lubisz personifikacje najechanego państwa. To zawsze kończy przyjaźnie. Dla nich przyjaźń nie ma prawa istnieć. Tym bardziej miłość.

W myślach Jones przypominał sobie czasy, gdy przyjaźnił się z Japonią, Anglią lub Rosją. Teraz czuł, że nie łączy ich nic.

Czemu sumienie nadal wrzeszczało? Nie zrobił nic złego ostatnio.

* * *

- Po co istniejemy? - zapytał Ameryka podczas kolejnego spotkania międzynarodowego.

Przerwał jakąś dyskusję o projekcje, który namiętnie tłumaczył Ludwik.

- Cicho gówniarzu dorośli... - Anglia zaczął swoją typową tyradę, którą przerwał nagle, gdy doleciał do niego sens pytania.

Wszyscy zamilkli. Chyba nikt z nich nie miał pojęcia.

- Czemu jesteśmy prawie nieśmiertelni?

Na to pytanie również nikt nie chciał odpowiadać. Każdy z nich w końcu kiedyś miał okres zainteresowania tym. Ale to szybko mijało. Dręczenie się tym pytaniem nigdy im nie pomagało.

- Po co jesteśmy ludzcy? - padło z ust Alfreda kolejne pytanie bez odpowiedzi. - Czy jest sens naszego istnienia?

Cisza była okropna. W tej chwili Ameryka chciałby słyszeć choćby i sumienie. Ale i ono parszywie milczało.

Jones wstał z miejsca i wyszedł z sali. Miał dość.

* * *

Ten dzień Ameryka spędził, włócząc się po mieście. Porównywał, to co pamiętał z tym, co jest.

W myślach stwierdził, że musi być już naprawdę stary. Bo zamiast wielkich bloków pamiętał drewniane domy. Zamiast samochodów - wozy. To wszystko przelatywało mu przez głowę. Jak dwa skrajnie różne obrazy, które postawiono obok siebie.

Miał w końcu tylko dwieście pięćdziesiąt lat. Tylko. Dla krajów to mało. Ale te liczby wystarczałyby, spostrzec wielkie różnice. W końcu ludzie żyją zbyt krótko by poznać wszystkie różnice między przeszłością a teraźniejszością. A dla nich były one oczywiste.

Alfred wrócił do domu i ze smutkiem zaczął rozmyślać nad tym, jakby to było być człowiekiem. Nie musiałby wtedy martwić się przeszłością, nie dręczyłyby go krzyki sumienia. Nie żałowałby dziesiątek lat wstecz. A przynajmniej on tak to postrzegał.

Jego myśli przerwało zauważenie listu na stoliku. Nie spostrzegł go wcześniej, więc niepewnie go otworzył.

Zwykła biała kartka, jedna z tych używanych do drukarki. Została prawie całkiem zapisana krzywym tekstem. Większość zdań wyróżniała się czymś charakterystycznym. W jednym zamiast kropki nad „i" były narysowane serduszka. W kolejnym litery były wyjątkowo wąskie.

Najzwyczajniej w świecie list napisanło kilka osób. Każdy po swojemu.

Ameryka czytając, zaczął się uśmiechać. A treść była taka:

Gówniarzu! Przestań mieć durne humorki. Zacząłeś zachowywać się zbyt dorośle jak na ciebie. Przestań tyle myśleć, bo to ci nie wychodzi i mózg ci wykipi. Po prostu nałóż ten irytujący uśmiech i nie baw się w filozofa.

Jak zwykle kulturalny (strzałka w górę). Nie zwracaj uwagi na tego idiotę. Cieszę się, że dorosłeś i zaczynasz być inteligentną osobą. To znaczy, że nie wydałeś się w Anglię. W każdym razie uśmiechnij się, bo z uśmiechem najłatwiej podrywać.

Nie przejmuj się takimi myślami i rozważaniem! Narzekać będziesz, jak będziesz mieć tyle lat co ja. Ciesz się młodością i nie przejmuj niczym. Całe życie przed tobą. A ty za bardzo się przejmujesz, nie rób tego, bo skończysz jak dinozaury!

Dinozaury - rówieśnicy Yao.

W każdym razie powinieneś przestać myśleć nad tym. Ciesz się nieśmiertelnością. A jeśli się czymś przejmujesz, to mogę ci przywieść wódkę. W każdym razie nie martw się, twoje problemy w końcu znikną, bo i tak wszyscy będziecie ze mną jednością.

Ameryka-san uważam, że nie powinieneś się przejmować czymś takim. Łatwiej byłoby ci nie rozważać tego. W końcu chyba my - kraje powinniśmy już do tego przywyknąć. Dobrze, że stajesz się poważniejszy mentalnie. Ale chyba wolę cię jak jesteś sobą.

Właśnie! Bądź sobą! (Kartka ubrudzona sosem do makaronu). A jak będziesz smutny, to nie przejmuj się tym! Zjedz sobie pastę! Albo hamburgery. Bo ostatnio zacząłem źle się czuć, że jako jedyny jem na spotkaniach. Więc na drugi raz towarzysz mi w tym!

Nie znam się na pocieszaniu. Nie zrobili poradnika jak pomagać krajom. Więc sądzę, że Włochy ma rację, zostań po prostu sobą. Myślę, że dorosłość pasuje każdemu, ale nikt nie każe Ci dorastać. Możesz być dziecinny, ile chcesz. Masz na to całe wieki.

Po prostu nie przejmuj się tego typu rozważaniami. A w razie problemów masz nas.

Twoi przyjaciele
Po wsze czasy

Jones otarł łezki, które zaczęły wypływać mu z oczu.

Po raz pierwszy od bardzo dawna w jego głowie było cicho. Tak jakby ten sztorm wreszcie się zakończył i zza chmur wyjrzało słońce.

Sumienie umilkło, ale tym razem cisza nie była czymś złym.

*1* Specjalizacja Jednostki 731 były bakterie, głównie dżumy. Przy pomocy szczurów zarażanie nią całe miasta. Te bakterie mogą przetrwać wiele lat. Ostatnia epidemia miała miejsce zaledwie trzydzieści lat temu, ponad pięćdziesiąt lat od zlikwidowania jednostki.

*2* Podczas tej wojny jeden z dowódców naprawdę chciał użyć tej broni. Przepłacił tę chęć stanowiskiem.

Dawno temu deklarowałam się, że nie będę pisać rozlazłych historycznie tekstów. A co tam... Wyszło tylko jakieś prawie osiemdziesiątych lat historii. Cóż i tak nie było to dokładne.

Zakończenie miało być inne. (Miałam dwa niewykorzystane pomysły na nie). Jak zwykle nie wiem co myśleć o tekście.

Śmierdzi mi on fluffem...

W ramach rekompensaty zarzekam się stworzyć krwawy i brutalny tekst następnym razem. Będzie mocno historyczny, bo w ramach przygotowania do niego przeczytałam całą książkę temu poświęconą.

A i muszę poinformować, że przez ten miesiąc moja aktywność może być nędzna. Ale postaram się, by nikt tego zbytnio nie odczuł.

Dziękuję jak zwykle za przeczytanie.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro