Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Dekalog personifikacji [Wiele postaci]

[7114 słów]

Tak to ja. Żyję nadal.

A to zadziwiająco długi tekścik.

Powstały w ramach Hetaliowego konkursu "Hetalia, do boju!|Konkurs literacki".

Autorstwa tych oto serdecznych ludzi:
Zembolog
-paquerette-
_Hermicia_

Pracę zgłaszam do udziału w kategorii One Shot, bo czemu nie?

Inspiracją było przeglądanie moich rozpasłych notatek na telefonie w poszukiwaniu starych pomysłów z potencjałem.

Ostrzeżenie o treści: tradycyjnie historia i pesymizm oraz coś zakrywające o lekkie niezbyt opisowe gore. Postacie może są lekko odbiegające od normy Hetaliowej przez konteksty historyczne, ale chyba tu nikogo to nie dziwi.

.

    Czy istnienie personifikacji nie powinno zakładać tego, że będzie ona dokładnie tym, czym jest jej państwo? Jej obywatele?

    Czy nie powinno to właśnie stwierdzać ich kompletnego braku osobowości? W końcu jak można mówić o osobowości takiego tworu? Jaką osobowość można stworzyć z miliona różnych osób o różnych doświadczeniach? Ludzi o najróżniejszych, zmiennych poglądach, pozbawionych często idei czegoś odleglejszego od ich podwórka.

    Czym więc powinna być personifikacja? Tak, aby to miało, choć minimum sensu i spójności. Najprościej i najłaskawiej patrząc, musiałby być to byt skazany na ciągłe zmiany i dostosowanie się do pojedynczych chwili. Bez ani sekundy postoju na refleksję.

    Więc czy miałyby być to jedynie zbitki swojej polityki, ludzkich poglądów i odczuć dotyczących jednej kruchej chwili?

    Tak by było najwłaściwsze. Ale takie byty musiałby mieć obowiązkowy kodeks. Ich własny niełamliwy dekalog, jaki należały tak spisać:

    1. Jesteśmy krajami, nie mamy nigdy własnej osobowości.

    2. Jesteśmy krajami, nie mamy nigdy porównania przeszłości i teraźniejszości.

    3. Jesteśmy krajami, nie mamy nigdy chęci poprawy.

    4. Jesteśmy krajami, nie mamy nigdy uczuć wobec kogoś.

    5. Jesteśmy krajami, nie mamy nigdy nadziei na zmiany.

    6. Jesteśmy krajami, nie mamy nigdy dość naszych ludzi.

    7. Jesteśmy krajami, nie mamy nigdy własnej dumy.

    8. Jesteśmy krajami, nie mamy nigdy własnej zawiści.

    9. Jesteśmy krajami, nie mamy nigdy sentymentów.

    10. Jesteśmy krajami, nie mamy nigdy wątpliwości

    A teraz powtórzmy. Jeszcze raz dla pewności.

    Jesteśmy krajami, nie mamy nigdy własnej osobowości.

    Szaty zakonne dosłownie musiano z niego zerwać. I jak przez mgłę pamiętał ten zaciekły pojedynek. Największy w jego życiu pokaz niesubordynacji wobec władcy. Wił się jak zwierzę, wyrywał się, drapał i poranił blisko czterech szlachciców, gdy wydobył zza pasa któregoś z nich sztylet.

    Zachowywał się, jakby chciano go zamordować, a nie rozebrać. I to wyłącznie z płaszcza. Walczył i kopał zaciekle. W połowie na ziemi leżał już czyjś ząb, a ktoś inny miał połamany nos, Bo krew kapała na niego z góry.

    I przez cały ten czas wydzierał się, używając półsłówek i niemalże zwierzęcych ryków. Bo śmiertelnie bał się w takiej chwili obrazić Boga, jakimś nieopatrznym słowem. A wiele złych zwrotów wówczas cisnęło mu się na usta.

    A jego parszywy władca. Wtedy jeszcze tego nie wiedział, ostatni Wielki mistrz zakonu — Albrecht Hohenzollern sam zlecił zdarcie z niego stroju zakonnika. I oczywiście nie reagował na jego wrzaski, ani tym bardziej nie miał ochoty wchodzić na pole bitwy, jaka się przed nim toczyła.

    Aż do chwili, gdy Gilbert nie był pozbawiony swojego ciężkiego płaszcza i wszelkich symboli czarnego krzyża.

    Pamiętał, że wtedy był zawstydzony, tak jakby co najmniej rozebrano go do naga. Przyciskał boleśnie swoje kolana do klatki piersiowej, telepiąc się ze wściekłości i poniżenia.

    Dopiero wtedy jego władcą do niego podszedł i przycisnął mu butelkę do ust.

    — Dziś cię uwolnienie — powiedział śmiertelnie poważnie, jakby wierzył w swoje słowa.

    Alkohol również wlano mu do ust na siłę. Początkowo starał się wypluwać go. Ubrudził świeckie bogate szaty otaczających go mężczyzn i podłogę. Również pobliski stół, przy którym go po jakimś czasie usadzono.

    Potem tracił siły do oporu, tym bardziej gdy ciecz trafiała do jego ust, ktoś je zasłaniał dłonią, a inna osoba ściskała jego nos, uniemożliwiając oddychanie.

    Nie wiedział, ile mu dano alkoholu. Zapewne dużo, ale nigdy nie umiał ocenić tej nocy, bo to był pierwszy raz w życiu kiedy się upił.

    Później kazano mu mówić sprośne rzeczy i przeklinać i w tym też protestował. Nasłuchał się wtedy języka, jakiego zakonnikowi nie powinno być nigdy dane zaznać. Zmuszano go do naśladowania tych słów bełkotliwym tonem. I gdy miał załzawione oczy, wreszcie powiedziano mu, po co to wszystko.

    — To koniec zakonu — oświadczył Albrecht, patrząc na niego surowo.

    A on pamiętał swoją własną żałośnie pewnie mamrotliwą:

    — Ale przecież... Ja jestem w imię Boga.

    — Nie — stwierdził brutalnie jego rozmówca. — Jesteś krajem. Takim jak wszystkie inne. Tylko zakonnicy wlali ci do głowy swoje gówniane przekonania.

    A on wtedy chyba drgnął na słowo „gówniane” wciąż jeszcze nienawykły do takiego języka.

    — Kłamiesz — zarzucił zapewne w potoku bełkotu. — Ja powstałem na Ziemi Świętej! Jestem w imię Boga — zarzekał się, gdy jego głowa kręciła się, a jego dłonie próbowały trzymać się stołu.

    — To prawda. Byłeś zakonem. A wiesz, gdzie skończyli templariusze jako zakonnicy?

    Wiedział, ale mimo to silna dłoń złapała jego jasne głowy i przytrzymała go w górze.

    — Spalił ich król Francji. Może chciałbyś podzielić ich los? Chcesz wylądować na stosie i mieć się za bohatera? Za obrońcę wiary? Chcesz z boską mocą przekląć każdego, kto ośmieli się ciągnąć cię na stos? Chcesz wrzeszczeć w agonii i wtedy dziękować Bogu, że byłeś mu wierny?

    I wtedy się rozpłakał, jak dziecko.

    — Ale... — zaczął o wiele bardziej nerwowo niż zwykle, gdy drgał mu podbródek, a łzy lały mu się po policzkach. — Ja... wszystko to... Tylko religia. Dla niej... Po nią... Walczę...

    Mamrotał, uciekając wzrokiem. Ale jego władca był nieugięty i ten żałosny widok nie zrobił na nim wrażenia.

    — Kraje walczą i to normalne. I wiem, że jesteś przerażony, bo musisz się zmienić, by przetrwać. Ale ja ci pomogę, rozgrzeszę cię z twojej religii — powiedział pewnie.

    Po tym znowu zmuszano go do mówienia złych rzeczy. Recytował je w kompletnym przerażeniu. Powtarzał, a oni ciągle wlewali mu alkohol do ust. Nawet sprowadzono do jego świętego zamku kurtyzany. Był przerażony na widok ich nagich piersi i reszty ich gołych ciał. Zasłaniał wówczas oczy dłońmi i piszczał jak dziecko.

    Ale i tak przegrał. Niespełna tydzień później nie było już śladu po państwie zakonu.

    A on cóż, nikt go nie zapytał o zdanie. Jedynie ciągle mu powtarzali, że musi przestać zachowywać się tak jak wcześniej.

    * * *

    Jesteśmy krajami, nie mamy nigdy porównania przeszłości i teraźniejszości.

    Zimny wiatr przeszywał ledwo słaniające się na nogach postacie. Chłód uderzał ich twarze i ramiona, w międzyczasie zaplątując się w ich szyje, przenikając nędzne mundury i zbyt cienkie futra. Wpełzał nawet okrutnie pod wszelkie ciasno obwiązane warstwy szmat i dął w ich klatki piersiowe, żebra i pustawe brzuchy.

    Na pewnym etapie zapominali wszystko, gdy mróz dotykał ich twarzy, uczepiał się rzęs i zmieniał połacie skóry w zimne nieczułe płaty zamrożonego mięsa. Stawali się czymś, czego bez wzgardy pochwyciłyby się co najwyżej wynędzniałe zwierzęta, skazane na życie w wiecznej zmarzlinie.

    Ale szli. Byli zmęczeni, głodni i zmarznięci. Ostatni koń padł raptem dwa dni temu. Ale cóż to były za dni? Pozbawione nawet nadziei na skosztowanie, choć odrobiny pozostałości dawnej chwały*1*. Ostatni piękny pożar wybuchł gdzieś jeszcze blisko Dniepru. Pamiętali go doskonale. Jak wybornie suszył lodowe połacie ubrań. Zginęło w nim dziesięć osób, o które nikt nie zamartwił się ani w chwili podpalenia, ani podczas widoku ognia. Jedynie później żałowano woni palonego mięsa.

    Z mniej chwalebnych pobudek niż jakakolwiek istota ludzka chciałaby przyznać.

    Francja odłączył się dawno od Napoleona, nie mogąc już znieść ani jego głosu, ani jego rozkazów. I wędrował wśród ludzi, którzy byli na tyle niewielką częścią tej wielkie tragedii, że nie kłopotał się z ich imionami. Zresztą oni nie kłopotali się z tym, kim on jest. Po co w ogóle było im kłopotać się nawzajem?

    Jego usta i palce były sine, a policzki i nos czerwone. Nigdy w życiu nie uświadczył na sobie samym takiej gamy barwnej. Francis starał się w mrozie nie myśleć. Chciał iść, jak ci ludzie bezmyślnie błagający o powrót, kogokolwiek mogąc jeszcze błagać, po tym jak dawno wyrzekli się Boga. Jednak sam nie mógł zapaść się w szczątkowe ostatnie umizgi wiary, bo nie musiał się martwić.

    Mógł paść i leżeć w śniegu nawet do wiosny, gdy skąpany w blasku i cieple, będzie mógł wstać i ruszyć dalej na zachód. Mógł wyczekiwać Ivana, Gilberta czy Rodericha, bo był pewien, że Arthur nie fatygowałby się w poszukiwaniu go na takie rubieże.

    Ale jednak szedł jak pozostali. Badając wzrokiem to, co czuł na swoim ciele. Ich niedolę.

    Robił w zimnie rachunki. Mierzył myślami każdego, kto kiedykolwiek śmiał tytułować się jego władcą. Nie panem, jak Rzym, a władcą. Był duchem dla ludzi Chlodwiga, symbolem dla Karola Wielkiego, dumą całego rządu Kapetyngów, nawróceniem dla Burbonów*2* i czymś dla każdego z szeregu Ludwigów na jego tronie.

    Miał więcej lat niż Arthur, Gilbert czy zapewne Ivan. Istniał od dawien dawna, choć czas liczył zwykle od podboju Galii, bo do tego sięgały kalendarze. Nie wiedział, czy Szkocja był od niego starszy, może był. Antonio w każdym razie mógł być uznany za jego najbliższego rówieśnika. Jakiego pamiętał z czasów bycia nędzną, nierozumną prowincją.

    Jednak kiedyś musiał powstać na swoje nogi. I zrobił to, musząc nagle rozumieć świat i jego konsekwencje. Świadomość nie była piękna, przez lata uświadczył wielu tragedii. Pamiętał je przecież. Pamiętał klęski głodu czy zarazy. Był świadom dżumy, której ciemne ramiona oplotły go, gdzieś przed ponad czteroma wiekami. No i przeżywał żałosne wojny, gdy musiał walczyć o swoje jestestwo.

    Jakim cudem jednak nie umiał niczego ustawić przed tą klęską? Szukał usilnie w swojej rzeszy pięknych słów i ślicznych dworskich frazesów, czegoś, co mogło wytłumaczyć mu obecną niedolę. Ale język, jakiego nauczyła go bierność, był zbyt zastygły do nagłości tej chwili.

    Dawniej elokwentnie mawiano, że żył w kraju bezprawia. Przed rewolucją pamiętał swoje wieczne wystające żebra, będące dla niego często jedynym upomnieniem, że jego ludzie nie należeli jedynie do salonów. Czuł ich niezadowolenie i gniew. Wściekłość i szał. Gdy powtarzali, że gorzej nie będzie.

    Nawet z najbardziej krytycznych chwili mógł przywołać coś pocieszającego. Po cierpieniach stuletniej wojny pocieszał się wizjami Arthura przeżywającego katusze wojny domowej*3*. Po krwawym weselu czuł niechwalebną dumę duchowieństwa. Wśród nawet jakobińskiego terroru odnajdował małe radości zwykłych ludzi.

    Ale nigdy nie czuł tego, co teraz.

    Przeszklone oczy pod wpływem wiatru go zapiekły. Jego chude palce były sine. Własnej twarzy nie czuł.

    Zdławił szloch na myśl o tym, za czym szedł tutaj. Za koroną cesarską ubraną po odwołaniu na wieki monarchii.

    Parsknął śmiechem i zatęsknił za gilotyną, która tak prędko pochłaniała każdego żądnego samodzielnej władzy.

* * *

    Jesteśmy krajami, nie mamy nigdy chęci poprawy.

    Górzyste ziemie były zwykle bezużyteczne. Były fortami, trudnymi do przebycia granicami i warowniami obronnymi. Ale nigdy nie miały prawa funkcjonować jako samodzielne byty. I Vash był tego świadom. Znał przecież swoje nieurodzajne tereny. Dlatego tym bardziej wyrok Wiednia go zszokował.

    Pamiętał wtedy, jak nasłuchał się swoistych wyroków śmierci, skazujących wszystkie państwa satelickie Napoleona. Jak jedno za drugim włączano do jakiegoś kraju. Handlowano sojusznikami Francji jak zwierzętami. Rozdawano ich wedle upodobań. To jednemu, to drugiemu.

    Nasłuchał się wtedy już wiele. Włochy do Austrii, Polska i Finlandia do Rosji, a Norwegia do Szwecji, bo trzeba było mu wynagrodzić odebranie Finlandii. I tak czekał na swój własny wyrok. Zastanawiał się wtedy, komu go przyznają. Mierzył wzrokiem Austrię, stawiając na właśnie niego. W znudzeniu rozglądał się po bogatym pałacowym wnętrzu.

    Nie bał się wyroku. Wiedział, że jego ludzie i tak będą jak zwykle uciekać się do bycia najemnikami. I był pewien, że sam uda się zaraz w taką podróż. Znajdzie kolejną armię, będzie udawał człowieka, zarobi i wróci do siebie, tylko po to, by zaplanować nową podróż.

    — W imię ustaleń, Szwajcaria zostaje mianowana strefą wieczyście neutralną — powiedział zapewne jakiś monarcha z powagą w głosie.

    A Vash zmarszczył brwi, nie rozumiejąc tego.

    — Co proszę? — zapytał, oczekując puenty tego nędznego żartu.

    Nigdy go nie było. A on został skazany na wolność. Wolność na nieurodzajnej ziemi nieprzynoszącej niczego. I choć jego ludzie nadal uciekali, zaciągali się do nędznych prac gdziekolwiek poza swoimi przeklętymi górami, to on zmuszony był tu tkwić. A raczej robił to, by zachować minimum przyzwoitości wobec ludzi.

    Pamiętał, jak po Wiedniu Austria się do niego uśmiechał, jakby naprawdę wierzył, że zrobił coś dobrego. O wiele lepiej z perspektywy czasu wspominał, jak jego własna pięść zagłębiła się w ten delikatny, blady policzek. A jednak nic nie zmieniło jego losu.

    Początkowo nawet zabraniano mu umów handlowych, bo wykraczały poza neutralność. Nie miał sojuszników, bo nie mógł. I spędzał często pełne paniki noce, chodząc po granicach swojego małego państwa, prosząc w myślach, by nikt nie zechciał go zaatakować. Bo sam nie miał szans na obronę.

    Nic w jego kraju nie było chwalebne. Od samej idei jego samoistnego bytu do spraw wewnętrznych. Pamiętał niechlubne procedury. Wiedział, że z biedy istniał handel dziećmi i często gdy ze swojej obronnej mani spacerował po górach, myślał o tym. A jednak nigdy nie zrobił nic.

    Verdingkinder. Znał to określenie, dzieci zmienione w tanią siłę roboczą, gdy ich rodzice nie mieli już szans na utrzymanie siebie samych. Nigdy nie chciał wiedzieć ile i jak często dochodziło do tego. Wolał być tak z dala od swoich ludzi, jak tylko mógł, będąc skazanym na tkwienie w swoim kraju.

    Unikał jak ognia dwóch rzeczy świadomości i snu, gdy nawiedzały go paskudne widoki jego własnych obywateli. Stał się przez to wiecznie nieobecnym duchem swojego państewka i może przez to tak późno dowiedział się o ciekawości małego księstewka obok niego.

    Jego władze nie mogły go znaleźć, więc nie mógł wymigać się od polityki, pisząc zwyczajowy list. Kiedy wreszcie ściągnięto go do małej wschodniej miejscowości, z szokiem dowiedział się, że jego długoletnia sąsiadka pragnęła go wreszcie osobiście spotkać.

    I zaraz poznał Liechtenstein. Zamarł na jej dziecinny wygląd. Miała jasne blond włoski, różową uroczą sukienkę i największe zielone oczy jakiekolwiek w życiu widział.

    I wpatrywała się w niego nieśmiało. Była niziutka jak dziecko, delikatna, drobna i zdawała się być tak niewinna. Przeraziła go myśl o tym, że ta istota była skazana na los państwa. Dziecko... Na tak okropny los... I zamarł z szokiem i myślą o własnych ludziach, jakich paskudnie zaniedbywał. I jakich nigdy nie ochronił przed niczym.

    — Jestem... — zaczęła tym jeszcze piskliwym głosikiem.

    A on nie mógł skupić się na jej słowach. Może to była jego szansa na wynagrodzenie za ignorancję? Jego własny dobry anioł mający wyciągnąć go z apatii i obojętności?

    Zamarł na widok jej wyciągniętej w geście przywitania ręki i nic nie mówiąc, zamiast uścisnąć jej dłoń, przyciągnął ją do siebie i przytulił.

    Zaraz będąc zażenowany swoim zachowaniem. I natychmiast zaczął przepraszać tę przestraszoną dziewczynkę.

* * *

    Jesteśmy krajami, nie mamy nigdy uczuć wobec kogoś.

    Może było to lekkie zboczenie, ale przez swoje liczne małżeństwa Austria nabył dość niechwalebny nawyk oceniania. Nawyk ten zresztą był powszechny wówczas wśród klasy wyższej i obecny w każdym bogatym salonie.

    Często spoglądał na mijane państwa, jak na potencjalnych kandydatów do mariażu. Badał ich uważnym wzrokiem zza szkieł swoich zbędnych okularów. Robił to tak czujnie, jakby co najmniej już klękali przed nim na jedno kolano, trzymając w jednej dłoni obrączki, a w drugiej traktaty unii między ich krajami.

    Jedną z osób, do jakich najczęściej uciekał się w porównaniach, był Antonio. Może dlatego właśnie, że ślub z nim był najwcześniej i mocno ukształtował jego gust.

    Lubił po prostu niektóre cechy Hiszpanii i wszystkich potencjalnych i niepotencjalnych małżonków zawsze do niego porównywał.

    Antonio był wyższy od niego i silniejszy, miał ciemniejszą i o wiele cieplejszą skórę. Był zwykle głupkowato uśmiechnięty i irytująco beznadziejny jako rozmówca.

    Jednak imponowały mu zawsze w czasie ich małżeństwa prezenty od niego. Wybrana z gustem złota biżuteria i pamiątki z zamorskich podróży. Lubił również ich pożycie łóżkowe. Ze wszystkich jego kochanków to zawsze Hiszpania zajmował dumne pierwsze miejsce.

    Nie znosił zaś kompletnie jego gustu i niemalże obsesyjnej religijności. I te zniknięcia na rok, dwa lub więcej, bo Antonio ciągnęły morza, znacznie bardziej niż cokolwiek. I był nędznym mówcą. Kompletnie pozbawionym polotu.

    Już nawet pomijając to paskudztwo, jakim był Lovino, wiecznie uczepiony ramienia swojego opiekuna. Rozpieszczony bachor, jaki przy każdej okazji pokazywał mu język czy nawet środkowy palec. Oczywiście nigdy nie karcony, bo Hiszpania miał żałosną słabość do tego nieznośnego dzieciaka.

    I może ze względu na ilość tych wad, przyjął ich rozstanie ze względną radością.

    Niestety jego kolejne małżeństwo było jeszcze gorsze. Choć tym razem trafił na kogoś, zdawałoby się, w jego stylu. Holandia był również od niego wyższy i silniejszy, miał logiczny kalkulacyjny umysł i nie cieszył się jak idiota.

    Ale był chłodny, tak w obyciu jak i w łóżku. I choć obaj mieli podobne podejście do oszczędzania, a na jego fortepianie pojawiały się jakże urocze bukiety tulipanów, to nic nie mogło naprawić tego braku namiętności.

    W tym wypadku Roderich sam dziękował za to, że i tego małżonka często zabierało ze sobą morze. Gdzieś w odległe, nudne, pewnie pozbawione kultury krainy, których Austria nigdy nie był ciekaw.

    Ich rozstanie było zrozumiałe i chłodne. Obaj zachowali się poważnie, rozumiejąc przecież, że ich związek był wyłącznie unią.

    I przez czas swojego „kawalerstwa” właśnie Roderich najchętniej oceniał spotkane państwa.

    Zbyt szybko jego wzrok spoczął na Gilbercie, który po zrzuceniu zakonnego stroju stał się ciekawą postacią do rozpatrzenia. Miał nietypową urodę, która pociągała lekko Austrię. Odpychać go zaś powinno ich bliskie pokrewieństwo, ale po latach życia z Habsburgami, myśl o stosunku z potencjalnym kuzynem go nie zrażała. Niestety Prusy był szaleńczo irytujący.

    Jego wzrok często sięgał wschodu. Przez chwilę był niezwykle ciekaw nawet Litwy, może wtedy oczarowany wizją tego ostatniego poganina Europy w swoim łożu. Jednak szybko od tego odszedł, widząc, jak ten dureń był szaleńczo uwiązany Polski. A Feliks z kolei był dla niego połączeniem najgorszych cech Gilberta i Hiszpanii, na dodatek był od niego niższy, co już kompletnie go odrzuciło.

    Później, jak mowa o wschodzie zapatrzył się przez chwilę na Rosję. I och niebiosa był szaleńczo ciekawy. Dopóki nie dotknął niby przypadkiem dłoni Ivana. Ta była twarda, szorstka i zimna jak lód.

    Na zachodzie nie było wielce lepiej.

    Francja był dobrym kochankiem na jedną noc, ale był nie do zniesienia poza sypialnią. Anglia był nieludzką zrzędą, tak jak jego starszy brat, który na dodatek pachniał alkoholem gorzej niż moskiewska armia.

    Jego dawny kompan Szwajcaria zaś go nie cierpiał i traktował zawsze jak małe dziecko. A takie zabawy go wcale nie pociągały.

    Zaś Turcja! Och! Austrii było szaleńczo wstyd, jak podniecała go wizja bycia podbitym przez Sadika. To był zresztą jedyny przypadek, kiedy jego władcy zabronili mu flirtu.

    I ze wszystkich postaci w Europie właśnie w kontekście kochanków na nich zwykle kończył rozmyślania. Czasem rozmyślał o dorastającym Ludwigu lub o Portugalii, znacznie rzadziej o oziębłych państwach północy. A jeszcze rzadziej sięgał wzrokiem na Bałkany.

    Ale nigdy nie myślał o Węgrzech. Może dlatego, że była kobietą, a może dlatego, że go przerażała w pewien sposób.

    Była dzika i nieokiełznana. Odważna w sposób bardziej imponujący niż czyjkolwiek. Miała śliczne zielone oczy, ładne brązowe włosy. Ale posiadała duszę wojowniczki. Takiej, z jaką nie chciałby się zmierzyć twarzą w twarz*4*.

    Nie była właściwie w jego typie. Nie pochodziła z ciepłego południa, nie pachniała morzem, nie miała wybitnego obycia w dworskich obyczajach, a do wyrafinowania było jej daleko.

    Mógł ją polubić i był tego pewien, bo zdawała się po prostu w uroczy sposób opiekuńcza. Ale jednak nie była jego ideałem, nie była nawet bliska jego wzorowi łóżkowego towarzysza na jedną noc.

    A jednak z uwagi na politykę to z nią stanął na ołtarzu.

* * *

    Jesteśmy krajami, nie mamy nigdy nadziei na zmiany.

    Ciągnięto go po ziemi, jakiej nawet nie dostrzegał. Jego ciężkie buty wlekące się gdzieś za nim, rozpychały się w śniegu, tworząc płytkie koleiny. Jeszcze zima nie rozszalała się na dobre. Ale jego to nie obchodziło, mimo że ograbiono go z płaszcza gdzieś w lipcu, gdy jeszcze liczył upływ dni.

    Pamiętał gorączkę, jaka go ogarnęła zapewne w chwili gdy zabito cara. Wtedy jeszcze w miarę rozumiał, co się działo. I wtedy chyba stracił płaszcz. Ale to było nieistotne. Jego połamane palce już nie reagowały na zimno. A brudna koszula miała tyle plam, że trudno było dostrzec krew z samoistnie powstałych rozcięcięć.

    — Ten to co?! — zapytał ktoś głosem, jaki rozmył się w jego własnej poobijanej głowie.

    W tej samej chwili gdy napadł go kolejny straszny atak kaszlu. Sucho charcząc, wypluł własną skrzepłą krew. I jego podpuchnięte powieki na nowo opadły.

    — Przyjaciel rodziny carskiej! — wykrzyknął ktoś obok.

    A ledwo zapoznały sędzia, na szczerym opuszczonym przed ludzi polu, zdecydował się na wyrok. Zerknął w papiery z zamyśleniem i przyjrzał się postaci przed sobą.

    — Obiliście go, bardziej niż trzeba było — skwitował zszokowany sińcami, jakie pokrywały całe ciało skazanego.

    A dwóch mężczyzn obejrzało się po sobie.

    — My nie wiemy.

    — On taki zajechał — potwierdził drugi z nich, przyglądając się plątaninie zaschłej krwi i włosów, jakie zdobiły głowę skazanego.

    — Chuj z tym — podsumował sędzia i Zerknął krzywo na papiery. — Jakieś trefne. Nie ma daty urodzenia ani imienia ojca.

    — A co nas imię jego ojca? — skwitował jeden z podtrzymujących skazańca mężczyzn.

    Spieszył się, bo nawiasem mówiąc, nawet w wychudłej postaci człowiek, jakiego musiał podtrzymywać, ważył sporo. I najprościej był zmęczony tym. Tym bardziej że to ostatni związany z carem w ich małym więzieniu. Liczył na więcej spokoju.

    — Ekh — odchrząknął sędzia. — Ivanie Braginsky — zaczął zapatrzony na nazwisko.

    A z boku padł komentarz:

    — Jakie nazwisko! Widać, że nietutejszy!

    — Zostajecie skazany na śmierć za wspieranie caratu i ucisku ludności rosyjskiej!

    I Rosja sam we własnej nędznej skłaniającej się osobie uniósł jedną powiekę i zerknął na śnieg. Nie liczył na generała zimę ani na nikogo. Właściwie pogodził się z własnym mizernym losem.

    Nie bronił się, choć wiedział, że mógł wykrzesać z siebie resztę sił. Mógł rzucić się w próbie ucieczki. Biec przez zmarzliny, by paść, jakiś może kilometr stąd ze zmęczenia. A jednak pozwolił się rzucić na kolana. Pozwolił, by pochylono mu głowę.

    Patrzył na swoje kolana i czuł każdy okropny siniec. Szumiało mu w uszach, więc był głuchy na dźwięk przeładowania pistoletu. I na wystrzały.

    Raz w ramię. Drugi w udo.

    Boleśnie drgnął rażony tym, że jeszcze cokolwiek czuł.

    — A niechaj to chuj — warknął mężczyzna nad nim i miał znowu przeładować zacinający się pistolet, ale ten okazał się pusty.

    — To pecha nam przyniósł.

    — Może innym?

    — A niby czym!?

    Ivan nie słyszał ich. Krew wypływała z niego, a on czekał głuchy na wszystko. Rozmyślał o tym, kto powstanie zamiast niego. Upadli carowie i państwo upadło. On miał zginąć.

    Utworzył przekrwione drugie przekrwione oko. I obserwował płatki śniegu.

    Może ten, kto będzie po nim, polubi ten mróź. Może będzie radośnie biegał w śniegu. Może będzie lepszym człowiekiem. Nie zepsują go książęta i carzy.

    Zastanawiał się, czy ten po nim będzie milszy dla innych. Może pogratuluje odzyskania wolności tym, których on więził. Może przeprosi za jego winy. Może odwdzięczy się im za wszystko, co zrobili dla niego samego.

    Może ten po nim znajdzie kiedyś jego szalik, jaki został gdzieś w jego tak pustym domu, gdy go aresztowano. Może wyrzuci paskudne ślady jego grzechów. Może odświeży dom albo go zburzy i zbuduje mniejszy, ale bardziej przytulny. Może taki, który nie zachęca do sprowadzania innych lokatorów siłą.

    Może ten po nim będzie lubiany. Może będzie się szczerze uśmiechał. Może nawet jego dłonie nie będą tak odpychająco zimne, a jego oczy nie będą tak nieszczere. Będzie zmianą. Zmieni wszystko, tak jak państwo miało się zmienić, jak ludzie i jak już nie Rosja.

    Ivan wyczekiwał w spokoju śmierci, żałując, że nie zobaczy lepszego kraju, jaki powstanie na jego krwi.

    Zażyczył powodzenia przyszłości.

    Ciężka siekiera wbiła się w jego nagą szyję.

    Została wyrwana wraz z obrzydliwym dźwiękiem łamanych kości. I wbito ją ponownie, aż oderwana od ciała głowa odskoczyła.

    Mężczyźni zapatrzyli się na przekręcającą się głowę. I zamarli, a jeden wrzasnął nawet z przerażenia.

    Rosja prawdziwie się zdumiał. Mrugał, rozglądał się. I niemalże by się śmiał z własnej naiwności, ale obrąbano mu połowę krtani.

    Więc jedynie wypluwając krew, uśmiechał się, gdy jego odcięta głowa toczyła się w śniegu.

* * *

    Jesteśmy krajami, nie mamy nigdy dość naszych ludzi.

    — Bum, bum... Bum — mamrotał Feliks, patrząc w niebo.

    Leżał gdzieś, nie wiedząc nawet gdzie. Było cicho i to mu wystarczało.

    Mamrotał słabo ciche słówka, gdy gorące napady uderzały jego ciało. Dotknął trawy. Nie rozumiał, po co w ogóle rosła. Jak przez mgłę pamiętał, jak dawno, bardzo dawno temu próbował robić z niej warkocze, gdy Licia odmówił mu udostępnienia swoich włosów.

    — Bum — syknął boleśnie, gdy zapewne kolejne głębokie opatrzenie pojawiało się na jego skórze.

    Było niewielkie, ale sięgało głęboko. Jakby ktoś gasił na nim zapałki.

    — Bum — wymamrotał znowu po chwili.

    A jego zielone oczy zerknęła na niebo. Nie wiedział kiedy zrobiło się takie szare. W młodości siedział pod nim i gadał, jak opętany. Zagadywał na śmierć biednego Licię pod tym samym nieboskłonem.

    A teraz leżał, mając dość. Jego fizyczność nosiła wszelkie ślady dobiegającej końca wojny. Jasne włosy mu przerzedły. Skóra poszarzała. Ciało paskudnie schudło. Na tyle, że gdyby chciał, mógłby liczyć swoje kręgi, zebra czy cokolwiek się ciekawie liczy. Skórę przykryły mu rany i oparzenia. I te paskudne martwe segmenty.

    Mógł wymieniać przyczyny. Mógł sięgać do wszystkiego od okupacji, przez wysiedlenia do obozów i burzenia Warszawy. Ale nie było potrzeby. Nie chciał już nawet myśleć.

    A najgorsze było i tak paskudne budzące się co jakiś czasu uczucie trzeźwości. Istniejące tylko przez chwilę, gdy słyszał kroki swojej armii. Swoich ludzi zmierzających z nadzieją na coś.

    Okropny mrówczy marsz po jego skórze.

    Zamknął oczy. Pewnie coś zrobią i znowu narysują go na mapach. I będzie oficjalnie istnieć. Będzie żywy i realny. Tak jak chcieli wszyscy walczący, tak jak marzyli ci żywi i martwi bohaterowie wolności.

    Boże, jak on ich czasem nienawidził.

    Nie pozwolą mu nigdy na śmierć. Pieprzeni, nie do ugięcia. Wskrzeszą go, choćby on przywarł do trumny i zatrzasnął się w niej. A jego zwłoki rozłożyłyby się i zostałyby pożywką dla robali. I tak go zbiorą, skleją i pchną, by istniał.

    Feliks podciągnął kolana pod brodę.

    — Bum — mruknął sam do siebie, czując pieczenie gdzieś w okolicy żeber. Chyba tego siódmego.

    Dotknął dłonią, by się upewnić i pokiwał głową.

    Czuł się jak zagubione dziecko bardziej niż kiedykolwiek. Miał ponad tysiąc lat, a zdawało mu się, że nie wiedział nic o życiu, w którym nie umiał już znaleźć miejsca.

    Zawsze odnajdywał sensie w walce. Jak nie w swojej, to w cudzych. Gnał jak idiota na złamanie karku, ku wszystkiemu obiecującemu wolność. Właściwie nawet nie musiała być jego wolnością. Samo to słowo ciągnęło go jak magnes.

    Szargało i rzucało nim przez stulecie. Ale wtedy nigdy nie było tak.

    Starał się w głowie odnaleźć cel. Nawet najgorszy. Jako młodzieniec lubił samą zawiść. Często go pchała do wojen. Czy tak typowa wtedy chęć zdobycia więcej. A później spór o to, kto będzie silniejszy. I tak zaczynały się te liczne wojny.

    Walczył już chyba o wszystko i w imię wszystkiego. O co niby miał teraz?

    — Bum — wymamrotał.

    A zaraz po tym zaklął gdy poczuł kolejną małą bitewkę upadającego powstania.

    Bolało rzecz jasna. Zmrużył oczy i poczuł słowa, jakie śpiewali powstańcy „jeszcze Polska nie zginęła...”. I zaklął.

    — Nie zginąłem, bo walczycie — wymamrotał zaschłym głosem.

    Myślał coraz częściej o sensie. I tak to jedynie zmieni kogoś nad nim. Ivan nie da mu swobody ani tym bardziej wolności. Nie będzie jej na końcu tej wojny. A on nie miał ochoty, na kolejny wiek bycia fenomenem do zdumiewa tym, że jeszcze żył.

    — Walczycie — powtórzył, czując na ciele pieczenie i jakby kucie. — Żyje, bo walczycie — wymamrotał.

    Zatopił dłonie w trawie. Perfekcyjnie brzydkiej i nijakiej.

    — Boże przestańcie! — krzyknął z całych sił wyniszczonych płuc.

    Zwinął się w sobie jeszcze bardziej i zagryzł usta. Ale znowu zabolało. Ktoś pewnie ginął. W imię swojego egoistycznego, niechcącego istnieć kraju.

    — Bum — wymamrotał, czując kolejną bombę nad jego miastem.

    I nagle jakby go oświeciło. Dostrzegł gdzieś na horyzoncie odległy niemiecki samolot. Poderwał się na chude i telepiące się nogi. Zaczął machać rękami i podskakiwać.

    — Lećcie! — wykrzyknął. — Jak macie mnie zniszczyć to tak totalnie! Wtedy nie będzie już o co walczyć! Lećcie! Nikt już wtedy za mnie nie zginie! Lećcie!

    I może w odwet za to coś uderzyło mocniej. Na, tyle że go wywróciło znowu na plecy. Obiło go boleśnie i zmusiło do jęku bólu. Padł na ziemię, na jakiej leżał już długo. Zbyt zmęczony, aby wstać i podjąć kolejną walkę.

* * *

Jesteśmy krajami, nie mamy nigdy własnej dumy.


Jesteśmy krajami, nie mamy nigdy własnej zawiści.

    — Coraz lepiej się prezentujesz — zakpił Korea na jego widok.

    I choć fioletowe sińce ledwo opuściły jego twarz, uśmiechał się najszerzej, jak tylko mógł.

    Japonia uniósł brwi, a raczej jedną. Bo druga była wypalona. Podobnie jak większość jego twarzy. Mówienie sprawiało mu ból więc wolał zignorować Yonga. Usiadł na poduszce i dotknął dłonią przed sobą stołu, by wymacać na nim filiżankę herbaty.

    — Tak sobie myślałem, że właściwie nie obchodzi cię to, co mówię — stwierdził znowu Korea z tym paskudnym przenikliwym wzrokiem. — Ale mnie nie obchodzisz ty. Tak dla balansu.

    Kiku był tego akurat pewien. Gdy padł na ziemię w swoim własnym domu, przez pierwszą z bomb atomowych, Yong wyłącznie przyglądał się ze znużeniem temu, jak wił się w napadach bólu. Obserwował jego kilkunastu minutową katorgę i nie ruszył palcem, gdy przez dwa dni Japonia nie mógł wstać z podłogi.

    — Właściwie miałam nadzieję, że walnie jeszcze cię jakaś atomówka. Ale dasz wiarę, że Alfred i to spieprzył. Trzeci samolot walnął w wodę! Szkoda. Ach na darmo czekałem.

    Wśród wszelkich pytań, jakie kręciły się po głowie Kiku, to o chwilowe pozostanie Yonga, było najmniej ważne. Właściwie tak marginalne, że wolał go nie zadawać.

    Korea był. Nie pomagał mu ani go nie krzywdził. Jedynie tkwił u niego w domu, jakby nie wiedział, że już dawno jego ziemie przestały być czyjąś własnością.

    — Co zamierzasz zrobić, gdy znowu Ameryka przyjedzie? Zaszyjesz się w łóżku? Schowasz w piwnicy? Czy przebijesz się kataną? Liczę na to ostatnie. Nawet w liście do Anikiego założyłem się o to. Ale on rzecz jasna nie odpowiedział!

    Japonia dotknął dłonią swojej filiżanki i powoli uniósł ją do ust. Dla pewności dmuchając w nią, przed wzięciem łyka.

    — Aniki ignoruje wszelkie wzmianki o tobie — stwierdził Yong chyba wcale nie znudzony swym monologiem. — Wreszcie cię znielubił i mi uwierzył. Dotąd twierdził, że przesadzałem z tym, jaki jesteś.

    I rozległo się tak typowe skrzypienie. Korea przez ten niewielki czas kiedy miał prawo przebywać w jego domu, nigdy nie nauczył się zachowywać ciszy.

    — Myślał, że ja przesadzałem! — krzyknął Yong. — Bo zawsze byłem marudny. Bo zawsze narzekałem każdemu na wszystko i wszystkich. Bo niby nie rozumiem różnicy między zajęciem ziem a robieniem z moich ludzi zwierząt! Dasz wiarę? Ja przesadzałem o tym, co ty wyprawiałeś? Bo niby mógłbym wymyślić coś tak chorego jak ty!

    A Japonia tkwił niewzruszenie przy stole. Skosztował herbaty i natychmiast się skrzywił, gdy zniszczony przełyk ponownie nie był w stanie nic przełknąć. Herbata wylała mu się z ust i kapała na jego mundur. Otarł dłonią policzek pełen obrzydliwych czarnych pęcherzy.

    — Ja bym wymyślił coś takiego! Ja? Oczywiście, że nie ty, to ja przesadzałem! — kontynuował swoją męczącą mowę Korea. — Każdy miał to gdzieś! A teraz wszyscy nagle przytakują. Tak, Japonia był chujem. Tak jego ludzie to popieprzeńcy. Tak musimy zdemilitaryzować tego małego popierdoleńca, jaki zarzynał ludzi w taki sposób, jakiego nawet Konwencja Genewska by nie przewidziała!

    Kiku uniósł brwi.

    — Skończyłeś? — spytał suchym, okropnie skrzelowymi głosem, jednak równie beznamiętnym, jak zwykle.

    — Nie — odparł Yong. — Nie, bo przez czterdzieści lat traktowałeś mnie gorzej niż psa! Mam recytować to, co robiłeś moim ludziom!?

    Japonia westchnął ze znużenia.

    — Kobiety z mojego kraju zmieniano w kurwy dla żołnierzy! Moich ludzi używałeś jako testów dla bomb, zaraz i głodu! Wycinałeś...!

    — I co? — spytał Kiku, podnosząc głowę w stronę Korei.

    Spojrzał na niego tymi nadal prawie w całości przysłoniętymi dymem oczami.

    — Nic. Czekam tylko, aż będziesz musiał całować buty Ameryce wraz ze swoim cesarzem. Potem wyjeżdżam stąd.

    Japonia skinął głową obrzydzony tym, że niby miał ukorzyć się przed kimś. Nie miał na to najmniejszej ochoty.

    A jednak nie miał wyboru.

    Kłaniając się na rozkaz polityków, zagryzał zęby, zaciskał pięści i wbijał wzrok w swoje eleganckie buty. Głowa pochyliła mu się sztywno, gdy ogarniało go wszechobecne obrzydzenie. Czuł, jakby jego zmasakrowane wnętrzności spacerował po jego organizmie i podeszły mu pod samo gardło.

    Wymusił na sobie grymas, będący zasadniczo parodią miłego uśmiechu. Wbił paznokcie w skórę, by nie sięgnąć po katanę, nie mogąc znieść tego upokorzenia.

    A jednak to zrobił. Pochylił się jeszcze bardziej i powstrzymując odruch wymiotny, wypowiedział słowa, jakie brzydziły go bardziej niż cokolwiek, czego dokonał.

    — Cieszę się, że przybyłeś Alfred-san.

    Zignorował Yonga, który uśmiechał się radośnie. W pełni świadom tego, że Kiku musiał stracić w tej chwili to, co dla niego najważniejsze.

* * *

    Jesteśmy krajami nie mamy nigdy sentymentów.

    Pamiętał tę wazę. Była szaleńczo stara. Może pamiętała nawet terakotową armię cesarza. A raczej jej nudne początki

    Och! A ten czajniczek. Przypominał mu okres Szesnastu Królestw. To były pogmatwane czasy! Ale wzory były piękne. Nadal trzymały się idealnie, choć ewidentnie ktoś niedbale odmalował biedne kwiaty, nadając im paskudny niebieski kolor. Jak gdyby upodabniając je do szpetnych europejskich dziewiętnastowiecznych masowych szkarad.

    A ta włócznia! Zachwycony zamarł na widok tak znamienitej pamiątki. Nienaganna. Utrzymana w swoim pięknie od co najmniej piętnastu wieków!

    Manuskrypt. List. Dawna księga. Śliczny talerz. Złoty pierścień. Kolejna księga. Malunek drzew. Pieczęć urzędnicza. I latawiec.

    Yao zamarł, zatrzymując na nim dłoń. Obrócił go uważnie i śledził wzrokiem wzory. Uroczy, czerwony, zadziorny smok z wyłupiastymi oczami i długim ogonem. Przejechał palcami po nim. Prawie taki sam zrobił, gdy uczył tej sztuki Hongkongu.

    Uśmiechnął się delikatnie, gdy chrząknięcie z przodu go popędziło. Oddał człowiekowi przed sobą latawiec i przyglądał się dalej pudłom pełnym rzeczy, jakie postanowiono zniszczyć.

    Książka. Filiżanka. Bambusowa tyczka. Pudełko szachów. Karty. Stary śpiewnik.

    Nie mógł się powstrzymać i lekko się uśmiechnął. W głowie przypomniał sobie słowa i melodię, jaką wygrywał przed wiekami na Guzhengu. Gdy delikatnie poruszał struny palcami. Pomyślał mechanicznie o Kilku, który zawsze wtedy siedział mu na kolanach wpatrzony w dłonie swojego opiekuna.

    „Xià rì de rèqíng dǎdòng chūntiān de lǎnsǎn yángguāng zhàoyào měimǎn de jiātíng” *5*

    Zanucił w głowie i poruszył głową w rytm niemej melodii. A potem podał dalej śpiewnik, który wrzucono do wielkiego ogniska na środku placu.

    I przez dłonie przechodziły mu kolejne przedmioty. Jeden za drugim. Niektóre były mu prawie obojętne, a inne zatrzymywał jego spojrzenie na dłużej. Ale do każdej rzeczy umiał dopisać opowieść. I żałował tego.

    Ale znosił to. Bardziej nie lubił gdy palono figury wzięte ze świątyń. Nienawidził gdy wysadzali muzea i stare kapliczki, jednak pozwalał na to, widząc upór swoich ludzi.

    Nie lubił zaś najbardziej, gdy jego ludzie sami się zabijali. Na jedynie myśl wzdrygnął się, podając kolejne przedmioty.

    Tradycyjna suknia. Elegancka lalka w nienagannym stroju. Książka. Kolejny tradycyjny czajniczek. I przydomowa tabliczka.

    Teraz tabliczki wieszano na głowach zdrajców, a zdrajców zabijano. Oddał tabliczkę, myśląc o tym, ilu ludzi uznano za przeciwników rewolucji czy po prostu za burżujów.

    Nauczyciele, naukowcy i artyści. Nie chciał ich wspominać, bo czuł żal, choć nie znał tych ludzi osobiście.

    Książka. Ilustracja z jednej z legend. Kolejny latawiec. Wymalowany smok. Stary flet. Piękna spinka.

    Obrócił ją w dłoni. Kiedyś gdy uczył Tajwan wiązać włosy w tradycyjny sposób, wsuwał w jej ciemne loki takie spinki, by sterczały ozdobne koczki.

    Teraz kobiety ich nie potrzebują — pomyślał niechętnie wracając myślą do tego gdy na ulicy ścinano wszystkim włosy do ramion. Bo nawet fryzura nie miała prawa manifestować czegoś związanego z przeszłością.

    Bangzi. Okrągły wachlarzyk z wizerunkiem żurawi. Lampion do puszczania w niebo. Szyty węzeł na szczęście. Eleganckie wzory xa fa cia na aksamicie.

    Otarł por z czoła na myśl o przedmiotach.

    Wolał widzieć upadek swojej kultury w przedmiotach niż w ludziach. Choć żałował najmniejszej spinki, zgodził się brać w tym udział. Wolał to od Wuxuanu*6*. Wszystko wolał od Wuxuanu i smaku zmieszanego ludzkiego mięsa w ustach. Smaku, jakiego niczym nie można było usprawiedliwić, bo głód skończył się kilka lat temu, a oni mieli wieprzowinę, by wymieszać z nią ciało.

    Mieli też warzywa i zrobili wywar, jakim napojono ludzi stamtąd. W imię czegoś nowego.

    Wziął głęboki oddech i zapatrzył się na kolejny przedmiot.

    Szatę z dynastii Nguyen. Tak samo czerwoną i urokliwą jak zwykle. Pamiętał je najlepiej. Bo wprowadzono je zaraz po tym jak cesarzowa Minh Mang zabroniła kobietom noszenia spódnic. Całe ulice wówczas zalały te stroje, nad którymi wówczas rozpaczały staruszki.

    Pamiętał, jak jedna z nich mówiła, że wstydem jest zakazywać czegoś tradycyjnego.

    Yao uśmiechnął się smutno. I podał strój na wielki płonący stos.

    Był zawstydzony własnym przywiązaniem, do czegoś tak kruchego jak rzeczy.

* * *

    Jesteśmy krajami, nie mamy nigdy wątpliwości.

    Alfred stał przed lustrem. Miał na sobie swoje czerwone trampki, drogie jeansy i zwyczajny T-shirt z durnym nadrukiem.

    Zawsze widząc samego siebie, docierał do jakiegoś nieznanego rytuału, jaki wciąż bezmyślnie powtarzał.

    Zaczynał od tego, że przejeżdżał dłonią po sterczącym loku. Tym jednym jedynym, jaki nigdy nie umiał znaleźć miejsca w niedbale ułożonym ładzie fryzury. Spróbował go ponownie ustawić, ale ten jak idiotyczna antenka drgnął i zajął swoje zwyczajowe durne miejsce.

    Zaraz po tym Alfred ściągnął okulary. Bez nich całość jego widoku była rozmazana, ale na swoje szczęście i szczęście tego dziwnego rytuału widział dość dobrze oddalone o pół metra lustro.

    Ułożył okulary na półkę nocną i zamrugał. Spoglądał na własne oczy, te błękitne punkty. Arthur, który nigdy nie potrafił odpowiedzieć na żadne z jego dziecięcych pytań, kiedyś na to dotyczące właśnie oczu odparł:

    — A bo ja wiem dzieciaku? — odparł swoim na wpół zrzędliwym tonem, a jednak przeczesał jego włosy dłonią i zaraz po tym dodał: — Może przez niebo. Ma taki sam kolor.

    A on jako dziecko naiwnie zaakceptował tę odpowiedź.

    Później przejechał po swojej gładkiej, bladej skórze. Czasem była ciemniejsza, ale tylko podczas wyjątkowo upalnych lat. Wtedy była bliższą barwą karmelu. Takiego bladego karmelu, jaki dodaje się do tych średnio dobrych, ale bardzo ciągnących się krówek.

    Zerknął jeszcze raz na swoje włosy w barwie jasnego blondu. I na swoje dłonie. Niezbyt spracowane, delikatne z leciutko różowymi końcami palców.

    I unosił wzrok na swoją sylwetkę. Był średniego wzrostu. I mimo wątpliwej diety był w miarę szczupły. Co najwyżej na brzuchu robiła mu się delikatna fałdka podczas leniwych długich zim. A wszystkie zimy były dla niego leniwe i długie.

    Był jasnoskórym, niebieskookim blondynem. Gdyby Niemcy dawno, dawno temu wygrał wojnę, nie musiałby się bać eksterminacji. A przynajmniej gdyby był człowiekiem.

    Był krajem dla wszystkich, dla każdego nowo przybyłego, miejscem współistnienia wszelkich kultur i religii. Miejscem wielu ludzi, z różnymi historiami, różnymi krajami w papierach i wszelkimi barwami na twarzach i we włosach.

    Miał być obietnicą nowego życia, Arką Noego ludności świata. I był zawsze dumny. Niemalże w idiotyczny głupi sposób dumny z tego, że był państwem, do jakiego ludzie przybywali, a nie byli skazani na urodzenie się.

    Ale jednak całość tego nie pasowała do jego wyglądu.

    I nie wiedział, prawdę mówiąc, czy wyglądał tak od zawsze. Bo czasem miewał gdzieś daleko przebłyski chwil sprzed kolonizacji. Mętne wspomnienia z pogranicza nocnych mar, złożone z pojedynczych scen, jakie nigdy nie miały szansy, zbicia się w coś logicznego.

    Był personifikacja Stanów Zjednoczonych. Ale przecież przed koloniami też istniało tu życie.

    Znał opowieści Anglii, Hiszpanii czy nawet Francji. Oni wszyscy mieli przeszłość. Byli związani z jakimiś wpierw plemionami i mogli przywoływać te odległe chwile. Nie powstali z niczego. Czasem, ale naprawdę bardzo rzadko udawało mu się słyszeć o ich pochodzeniach. O ich początkach, o potencjalnych może przodkach, jacy już nie istnieli na mapach świata.

    A on sam nie umiał przywołać kogoś takiego.

    Znaleziono go jako maleńkie dziecko włóczące się po zaludnianej przez Europejczyków ziemi. Był wtedy już, jak kiedyś mu odpowiedział Finlandia, bladym, niebieskookim chłopczykiem o jasnej czuprynie.

    I to wszystko dla niego nie miało sensu. Bo nie był państwem Europejskim. Nie miał urody typowej ludziom naturalnie żyjących na jego terenach. W niczym nie przypominał nigdy Indian.

    Nie miał ich ciemnych lejących się włosów ani lekko podchodzącej pod czerwony kolor skóry. Nie miał ich przenikliwych ciemnych oczu ani ducha życia w zgodzie z naturą.

    Nazywano go często dla uproszczenia Ameryką. Ale nie było w nim nic dawno amerykańskiego. Był tylko dziełem kolonializmu.

    I czasami wątpił w to czy miał prawo reprezentować, nawet dziś swój kraj, kiedy nie prezentował sobą żadnej różnorodności.

    I tym przemyśleniem zawsze kończył swój rytuał. Odchodził od lustra i kładł się na swoim łóżku, na swojej pościeli ze wzorami z filmów o superbohaterach. Machał jaskrawymi czerwonymi trampkami, jakie miał na nogach i patrzył na badziewny łapacz snów, jaki dawno temu kupił na pchlim targu.

    Był nadmiernie kolorowy, plastikowy i niedbale szyty. Jaskrawo błyszczał i kręcił się, gdy otwierał okno. Był nędzną europejską interpretacją niezrozumiałej kultury.

    Zupełnie jak Alfred we własnej osobie.

* * *

    A teraz jeszcze raz.

    1. Jesteśmy krajami, nie mamy nigdy własnej osobowości.

    2. Jesteśmy krajami, nie mamy nigdy porównania przeszłości i teraźniejszości.

    3. Jesteśmy krajami, nie mamy nigdy chęci poprawy.

    4. Jesteśmy krajami, nie mamy nigdy uczuć wobec kogoś.

    5. Jesteśmy krajami, nie mamy nigdy nadziei na zmiany.

    6. Jesteśmy krajami, nie mamy nigdy dość naszych ludzi.

    7. Jesteśmy krajami, nie mamy nigdy własnej dumy.

    8. Jesteśmy krajami, nie mamy nigdy własnej zawiści.

    9. Jesteśmy krajami, nie mamy nigdy sentymentów.

    10. Jesteśmy krajami, nie mamy nigdy wątpliwości.

    A przynajmniej w to powinniśmy wierzyć. Bo bez tego nasz los mógłby wydać się zbyt okrutny.

    .

    *1* Odwrót Wielkiej Armii Napoleona był paskudny. W podanym zdaniu jest nawiązanie do kwestii tego, że ludzie z głodu często po padnięciu konia rzucali się na jego zwłoki, byle tylko zjeść odrobinę mięsa.

    *2* Nawiązanie do Henryka IV Wielkiego i jego znanego zdania „Paryż wart jest mszy ”. W największym skrócie po konfliktach religijnych mężczyzna mógł przejść koronę po zmianie wiary, co zrobił.

    *3* Po przegranej wojnie stuletniej w Anglii rozpętał się konflikt znany jako Wojna Dwóch Róż.

    *4* Dla rozwinięcia. Podczas Wiosny Ludów, gdy wybuchło powstanie na Węgrzech, tłumieniem zajęła się armia rosyjska, sprowadzona przez Habsburgów.

    *5* Fragment tradycyjnej chińskiej piosenki. W tłumaczeniu na polski (dość krzywym, bo autorskim): „Pasja lata obudziła leniwość zimy, a słońca blask padał na szczęśliwą rodzinę”.

    *6* Chyba najbrutalniejszy epizod Rewolucji Kulturowej. Podczas którego doszło do masowego aktu hierarchijnego kanibalizmu. Przywódcy zjedli wówczas posiłki zrobione z mieszaniny wieprzowiny i ludzkich organów. Resztkami nakarmiono miejscową ludność, a następnie z zabitych tam nauczycieli ugotowano wywar.

.

Napisałam naprawdę więcej niż planowałam, mogę teraz więc sobie teraz pobiadolić.

Tradycyjnie przepraszam za moje zniknięcie, ale klasa maturalna i cztery rozszerzenia na maturze trochę mi zabrały czasu.

No i w międzyczasie pisałam pierwszy tekst w pełni autorski. Liczący ponad trzysta stron i przechodzący obecnie ostateczną poprawkę przed całościową publikacją.

Po drugie i ważniejsze dla was. Mała tragedia!

Przyznam, że po dowiedzeniu się o idei konkursu hetaliowego chciałam napisać coś innego, ale czytanie adekwatnej ilości źródeł do tamtego projektu trwało zbyt długo. (Gdyż jest ich jakieś 400 stron...) A ów planowany przeze mnie tekst, wymagający tyle przygotowania, to rzecz jasna Mała Tragedia, o kim zaś nie zdradzę.

Powiem jedynie, że po ukończeniu będzie na pewno albo najdłuższym, albo drugim co do długości dziełem w tej książeczce (dla przypomnienia obecnie góruje tekst o Nankinie liczący sobie ponad 15 tysięcy słów, czyli jakieś sześćdziesiąt stron.)

Więc macie na co czekać. A ja mam co czytać...

I ostatnie. Kierowane do oznaczonych powyżej osób!

Chciałam właściwie serdecznie pogratulować naprawdę fajnej idei za organizację "Hetalia, do boju!|Konkurs literacki". I jestem szczerze szczęśliwa, że ten fandom jest tak żywy. Mam nadzieję, że sprawdzanie i ocenianie prac pójdzie wam dobrze i płynnie. Życzę też z tym powodzenia!

I dziękuję wam za zorganizowanie tego, bo gdyby nie wy nie wiem czy ten tekst by kiedykolwiek powstał.

Mam nadzieję, że spodobał się on zarówno wam jak i każdemu, kto poświęcił na niego swój czas.

Dziękuję za uwagę i życzę wam wszystkim miłego czerwca! Ja zaś wracam do edytowania "Byłem człowiekiem" i czytania źródeł do nowej "Małej Tragedii".

Pozdrawiam, Iza~

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro