Błędy [US2p!UK]
[3088 słów]
Inspiracja - znalazłam stary tekst. Na wpół napisany, na wpół nie. Pochodzi z okolic końca sierpnia. Skończyłam go. Więc po ponad siedmiu miesiącach trafia tutaj.
Ostrzeżenia o treści morderstwo.
AU!Human
.
Głuchy odgłos uderzenia.
Czarny plastikowy worek wpadł do rzeki Deschutes. Niesiony jej żwawym, górskim nurtem jutro wpłynie do Columbi, a stamtąd szybko dopłynie do Pacyfiku. A tam nikt go nie znajdzie. Nikt nie wyłowi podejrzanie dużego worka na śmieci, nikt go nie otworzy. Nikt nie wrzaśnie z przerażenia i skrajnego strachu. Nikt nie wyjmie ciała i nikt nie połączy go z zaginionym tydzień temu Billym Brownem.
Alfred patrzył na to z niedowierzaniem. Myślał, że to coś w rodzaju snu. A jednak obudził się i zorientował, że to prawda. Zabili człowieka.
Ciało ośmioletniego chłopca, które przed chwilą uderzyło o kamieniste dno rzeki, już powoli płynęło. Worek raz po raz zahaczał o gałęzie, obijał się o kamienie na płytkim dnie, ale płynął. Ciągle coraz bardziej oddalał się od nich. Aż do stanu, gdy był tylko czarną plamą na linii wody.
Jones z trudem łapał oddech. Rozpłakał się jak dziecko. Wczepił dłonie w jasne włosy i zaczął nimi wręcz maniakalnie szarpać. Jakby chciał wyrwać je wszystkie na raz jednym ruchem. Opadł na kolana przy krawędzi niskiego wąwozu, który wyznaczał nurt Deschutes.
Oni zabili człowieka... Oni zabili go. To nikt inny, ale oni. Zabili... Zabili... Zabili. Alfred nie był w stanie myśleć o czymkolwiek innym.
Świadomość tego wszystkiego rozrywała go od środka. Czuł się, jakby przez ostatnie kilka miesięcy nie był świadomy, jakby każdy jego czyn był gdzieś na pograniczu snu i jawy. A teraz widział wyraźnie tego konsekwencje.
Czarny worek już był niewidoczny na horyzoncie. Z pewnym oporem płynął i coraz bardziej oddalał się na północ.
Oliver zaś po prostu uśmiechał się.
- Ładnie wygląda zachód słońca. Nie sądzisz, że świat o tej porze jest bardziej kolorowy?
Jego przefarbowane na truskawkowy blond włosy w tym świetle lśniły różem.
Alfred nie odpowiedział nic. Wciąż nie mógł uwierzyć w to wszystko. Oni zabili człowieka... Zabili... Z najwyższym trudem łapał oddech. Oni o boże... Oni zabili człowieka! Jakim prawem Oliver mógł myśleć o czymś tak trywialnym, jak zachód słońca!?
- Kochanie - rzucił Kirkland, siadając obok niego. - Czemu jesteś smutny?
Przekręcił głowę i z dziecięcym uśmiechem patrzył na Alfreda z prawdziwą fascynacją.
- My zabiliśmy... - Jones mówiąc, jeszcze bardziej zaczął drżeć z przerażenia.
Nie wierzył. Nie mógł pojąć, że to się stało. Czemu? Jak skończył w taki sposób?
Oliver jednak nie przejął się tym i objął go ramionami. Cały czas się uśmiechał i patrzył z zaciekawieniem na zachodzące słońce. Nachylił się nad swoim chłopakiem i wyszeptał ku do ucha:
- I co, skarbie?
Alfred nie wiedział, jak na to odpowiedzieć. Przecież oni... Czemu Kirkland zachowuje się jakby, to nie było nic ważnego!? Jakby zamordowanie kogoś było błahe. Oni zabili... Pociągnął nosem i spojrzał niepewnie na Olivera.
- My zabiliśmy...
- Cicho, kochanie. Spójrz jak tu pięknie. Nie sądzisz, że świat jest kolorowy?
Jones pokręcił głową tak gwałtownie, że okulary zsunęły mu się, teraz tkwiły na samym końcu nosa.
To było chore. To było szalone...
Tkwili nad rzeką jeszcze kilka minut. Gdy zaczęło robić się ciemno, Oliver nadal uśmiechając się szeroko, wciągnął rozhisteryzowanego Alfreda do samochodu.
Jeszcze nigdy dziesięciokilometrowa dróżka do Grass Valley nie była tak długa, a piętnastoletni przemalowany na fiolet Ford Capri nie zdawał się stać w miejscu.
- Nie martw się, kochanie - powiedział, uśmiechając się Oliver.
Przed jazdą już wyciągnął ze schowka lizaka, którego teraz miał w ustach. Stara się być uwodzicielski i prowokacyjny? Nie - stwierdził w myślach Jones. Jego chłopak dostał wszystko, co chciał. Teraz po prostu był sobą i zachowywał się jak niewinne dziecko. Tak jakby w bagażniku auta nie spoczywały jeszcze pół godziny temu zwłoki.
- Jak mam się nie martwić? - zapytał roztrzęsionym głosem Alfred, czując drżenie własnego ciała.
Kirkland nie odrywał wzroku od drogi. Wyciągnął na chwilę lizaka z ust i patrząc przed siebie, rzucił wyjątkowo paskudnym tonem:
- Nie wyłowią ciała. A jeśli nawet, to nie ma na nim nic, co wskazywałoby na nas. Więc przestań do cholery panikować. Im bardziej histeryzujesz, tym bardziej zwracasz na nas uwagę.
Wtedy dopiero Oliver odwrócił głowę i spojrzał mu prosto w oczy. Ten wzrok był straszny. Cała mimika w niczym nie przypominała uroczego chłopaka, jakiego znał Alfred.
- Jeśli wydasz, to co się stało, to sprawię, że cała wina pójdzie na twoje konto - jego głos brzmiał pewnie i przerażająco chłodno.
Nie żartował. Był w stanie to zrobić. Mógł zmanipulować wielu ludzi. Jones poczuł paskudny dreszcz. To on zrobił więcej. To jego pociągną do odpowiedzialności.
Kirkland ponownie skupił wzrok na polnej drodze i włożył do ust lizaka.
Przez całą drogę nie odezwali się do siebie ani słowem. Oliver podwiózł swojego chłopaka tuż pod dom i na pożegnanie pocałował głęboko.
- Do zobaczenia, kochanie. I pamiętaj to nasz słodki sekret.
Po tym Ford Capri ruszył z wolna w stronę północnej dzielnicy Grass Valley - wedle wielu mieszkańców najnudniejszego miasta w Oregonie. A przynajmniej aż do poprzedniego tygodnia.
Alfred objął się ramionami i stał kilka chwil na podjeździe, patrząc pustym wzrokiem na oddalający i znikający na linii horyzontu samochód. Plama fioletu malała z każdą chwilą. Tak jak plastikowy worek płynący rzeką.
* * *
„Nazywam się Alfred Jones. Mieszkam w Grass Valley. Dziś jest 18 czerwca. Za pół miesiąca miałbym całe siedemnaście lat, ale nigdy nie poświętuję ukończenia ich.
To mój list pożegnalny. Moja jedyna linia obrony i zarazem przyznania się do winy.
Zapewne osoba, która to czyta, już wie, co się stało tydzień temu. Albo się dowie z tego listu. Kilka błędów doprowadziło mnie do momentu życia, gdy nie miałem wyboru. Tkwiłem między ścianami, które się do siebie zbliżały, jak w filmie o przygodach Indiany Jonesa. Tyle że ja tkwię w pułapce, której nie dało się rozbroić. Im bardziej próbowałem, tym bardziej przyspieszałem ten proces.
Zrozumcie mnie. Ja naprawdę dotarłem, do miejsca, gdzie nie było nic innego. Żadnej opcji. Żadnego rozwiązania. Nikt nie przybył mi na pomoc i nie uratował, a nawet, gdyby spróbował, nic by to nie dało. Byłem ślepy i głuchy na logikę. Byłem... Nie mam usprawiedliwienia.
Oto błędy, które sprawiły, że tak się to skończyło.
Błąd pierwszy nie był z mojej winy. To paskudny przypadek zdawał się zacząć to wszystko. Los pchnął pierwszą z kości domina.
Błąd pierwszy - Oliver Kirkland wszedł do mojej klasy.
Wtedy nie miałem prawa nic zrozumieć. Nie mogłem w magiczny sposób doznać wizji, że ten dziwak zmieniający szkole w środku października zmieni coś we mnie.
Dużo mówi się o miłości od pierwszego wejrzenia. Z nami tak nie było. Nie poczułem nic.
Tego samego dnia jeszcze doleciały do mnie plotki na temat Olivera. Został uznany za ciotę od pierwszej chwili. Nosił kolorowe cichy i różowe swetry. On z resztą już pierwszego dnia podczas kłótni z jednym z futbolistów oświadczył, że woli mężczyzn. Następnego dnia nie przyszedł do szkoły, bo został pobity, do stanu, gdy ledwo chodził.
I przez to nastąpił błąd drugi. Mój własny.
Błąd drugi - zacząłem mu współczuć.
Po prostu najzwyczajniej w świecie było mi żal chłopaka, na którego szafce wyryto paskudne homofobiczne hasła. Źle mi było, gdy widziałem jego ławkę z wyrytymi w blacie słowami „śmierć ciotom". Nic dziwnego, że tak reagowano. Byliśmy w małym miasteczku pośrodku niczego, w starodawnym Oregonie, pośrodku wielkiej fali informacji o epidemii AIDS.
Nie wiem, jak wielu ludziom było żal Olivera. Wiem jedynie, że to ja pewnego dnia po lekcjach dopisałem na dole jego szafki głupie i nieznaczące „Nie patrz w górę, miłego dnia". Idiotyczne? Może czułem się, robiąc to jak bohater komiksu, który pomaga wszystkim? Nie wiem. Po prostu chciałem pomóc.
Kolejnego dnia stałem po przeciwnej stronie korytarza i obserwowałem relacje Olivera na to wszystko. On się uśmiechnął. Cały dzień się uśmiechał. Tylko kilka głupich słów poprawiło mu humor.
Wtedy zauważyłem, że ma śliczny uśmiech.
Błąd trzeci - porozmawiałem z nim.
Może chciałem zgrywać bohatera z komiksów, jakich stos spoczywał pod moim łóżkiem. Większość młodych ludzi powoli zastępuje komiksy magazynami Playboya, ale ja nigdy tego nie zrobiłem. Spoczywał tam Supermen, Kapitan Ameryka, Wonder Women, Spiderman i inni. Nigdy nie było tam roznegliżowanych prawdziwych kobiet. Po co miałby być?
Ale ja sam nie byłem postacią z komiksu, nie byłem też samotnikiem. Miałem przyjaciół, przynajmniej do czasu. Czemu więc podczas jednej z długich przerw nie bacząc, na dziwne spojrzenia wstałem z ławki, obok ludzi, których lubiłem i podszedłem do czytającego książkę samotnie Olivera?
Nie wiem, czemu w ogóle odezwał się do mnie. Byłem jedną z osób, które miały miejsce gdzieś w środku szkolnej hierarchii. Jego zdaniem mogłem być przecież na równi ze wszystkimi. A jednak zaczęliśmy rozmawiać. To głupie, ale fascynujące, bo oboje lubiliśmy podobne książki. Choć on gardził komiksami, to lubiliśmy horrory w stylu choćby tych Stephena Kinga, które zajmowały półkę na moim regale. Powiedział mi wtedy, że pochodzi z Nowej Anglii, a tutaj przeprowadził się przez problemy w starej szkole.
To zabawne, ale wtedy zauważyłem, jak ciekawie chłopak opowiada. Choćby najprostszy opis codzienności brzmiał w jego wykonaniu ciekawie. Lubiłem te rozmowy i doszło do tego, że rozmawiałem z nim kilka razy dziennie na wielu przerwach. A przyjaciół powoli zacząłem tracić przez własne działania.
Błąd czwarty - odpowiedziałem na pytanie, na które nie znałem odpowiedzi.
Ten punkt brzmi głupio. I taki właśnie jest. Jak często zdarza się, że nie chcąc wyjść na idiotę, odpowiadamy na temat, o którym nic nie wiemy? Ja właśnie to zrobiłem.
Ale nie wiedziałem, że jedno „nie” pchnie kości domina.
Pytanie brzmiało: „czy sądzisz, że Oscar Wilde został słusznie skazany?".
Było mi wstyd, że nie wiedziałem nic o jednym z najbardziej znanych twórców. Nie chciałem wyjść na idiotę czytającego wyłącznie horrory. Wybrałem więc bliższą mi opcję. Nie wyobrażałem sobie, co mógłby zrobić pisarz, że skazano go na więzienie. Powiedziałem nie. Oliver uśmiechnął się w odpowiedzi, ale nie odpowiedział nic.
Dopiero później zaabsorbowany osobą Angielskiego powieściopisarza dowiedziałem się, że ten został skazany na więzienie za sodomię. Po naszemu homoseksualizm.
Błąd piąty - pozwoliłem się pocałować.
Uczucie romantyczne jest dziwne. Do teraz nie rozumiem samego siebie. Nie rozumiem, czemu siedząc na dachu szkoły, nie mogłem oderwać wzroku od Olivera. Nie było w nim nic niezwykłego.
Był szczupły, delikatny w swojej budowie, ale nie drobny, ani tym bardziej kobiecy. Miał chudą twarz, ostro zarysowany nos. Z bliska widziałem kilka piegów. No a jego włosy pokrywała farba w kolorze truskawkowego blondu. Miał właściwie niezwykłe tylko oczy. Były jasne i przenikliwe. Może zbyt przenikliwe.
Trzymał tego dnia w dłoni lizaka, bo kochał słodycze podobnie jak ja sam. Więc pytanie, czy chcę spróbować jakiś smak, mnie nie zdziwiło. Bo czego właściwie miałbym się bać? Nigdy w życiu nie uwierzyłbym w plotki, że chłopak z racji samej swojej orientacji miał HIV. Dlatego pochyliłem się nad Oliverem, czekając na lizaka. Nigdy go nie spróbowałem.
Ale chyba szczerze, nawet znając konsekwencje, nie miałem czego żałować. To nie był mój pierwszy pocałunek w życiu, ale pierwszy tak po prostu fajny. Wiem, że jest milion lepszych słów. Ale to było po prostu fajne. Pamiętam, że jak dziewczyna zarzucił mi ręce na ramiona i mocniej mnie przyciągnąłem do siebie.
To było świetne. Wtedy naprawdę utonąłem w fascynacji Oliverem. I może miłości, bo choć dziwnie to przyznać pokochałem tego zamkniętego w świecie baśni chłopca.
Błąd szósty - pozbyłem się wszystkich innych z mojego życia.
Ten pocałunek nie był ostatnim. Było o wiele więcej. I nie tylko. Nie będę grzecznym dzieckiem i nie powiem, że chcieliśmy czekać. Pieprzyliśmy się tego samego dnia w jego domu, bo rodziców Olivera prawie nigdy nie było.
Spaliśmy ze sobą nie tylko tam. Tylne siedzenie auta Olivera Też dobrze nam służyło. Tak jak właściwie każde miejsce, gdzie nie było ludzi. Nie mieliśmy wysokich standardów. Nie będę kłamać. Nawet jeśli twierdziłem, że nie jest nietypowo ładny, to nadal po prostu mnie podniecało to wszystko.
No i Oliver nie był święty. Całował niesamowicie. I kiedy tylko mu zależało, był bardziej niż tylko prowokacyjny.
Lubiłem jego głos, lubiłem to, jak formułował piękne opowieści, jak mówił, jak uśmiechał się i jak ufnie przytulał się do mnie.
Tylko wtedy nie zauważyłem, jak mocno bawił się tym co robił. Gdy chciał, abym coś zrobił, nigdy nie mówił wprost. Bawił się mną. Dawał kary i nagrody. I zawsze, kiedy chciał, zależało mu. Udawał smutnego chłopca i wymagał pocieszenia. Znał mnie na tyle dobrze, że idealnie wymuszał na mnie te dozy posłuszeństwa.
Zawsze wiedział, za co pociągnąć i co zrobić. Nie wiem, co zrobił, ale pewnego dnia wszyscy się zaczęli ode mnie odwracać. Wtedy byłem załamany i pragnąłem jego pocieszenia, bo jako jedyny był obok.
Teraz wiem, że na pewno coś zrobił. To nie możliwe, aby obok niego działy się jakiekolwiek przypadki.
Nie chciałem wtedy spędzać czasu z rodziną. Znajomi odeszli w zapomnienie. Dawne przyjaźnie zdawały się przestawać istnieć. A ja miałem to gdzieś.
W końcu wtedy miałem coś lepszego. I nie zależało mi na niczym prócz mojego związku. To zabawne, ale nigdy żaden z nas nie powiedział, że to związek.
Błąd siódmy - spełniłem każdą prośbę Olivera
Czym innym jest zauroczenie a czym innym niewolnictwo. Ja stałem się jego niewolnikiem. Byłem na każdą jego prośbę. Choć chyba bardziej byłem jego pracownikiem, on mi płacił swoim ciałem. A ja się mu za to sprzedawałem. Oboje byliśmy kurwami w tej relacji.
Pamiętam do dziś, jak przed trzema tygodniami powiedział, że chce dowiedzieć się, czym jest śmierć. Wtedy się przestraszyłem, bo bałem się o jego życie. Później przestraszyło mnie to, że nie jego życie było zagrożone. Mówił mi i powtarzał, że nie musimy, ale on po prostu chciałby dowiedzieć się, jak to jest kogoś zabić.
Pamiętam, że całował mnie namiętnie, tylko mówiąc o tym. Pozwalał mi się dotykać i robić co chcę z jego ciałem, gdy tylko minimalnie mu przytakiwałem.
Byłem głupi. Byłem paskudny. Wiem, że zrobiłem coś strasznego. Wiem, że nigdy nie powinienem realizować jego prośby. Ale właśnie to zrobiłem.
Chyba chciałem mu pokazać, że mogę zrobić wszystko dla niego. Udowodnić moje uczucia.
To ja porwałem tego dzieciaka. To ja wciągnąłem go do auta i to tylko i wyłącznie ja przywiozłem go w bagażniku do domu Olivera. Ja wniosłem go do piwnicy. Ja.
I to ja jak najgorszy sukinsyn wyszedłem z piwnicy, gdy zacząłem tylko widzieć przerażoną minę tego dziecka i jego błagania. Ja nie zainterweniowałem, gdy w piwnicy zabrzmiały pierwsze wrzaski bólu.
Oliver jedynie całował mnie namiętnie i przez następny tydzień, wtedy gdy wychodził z piwnicy. Miał czerwień na dłoniach i najokrutniejszy uśmiech. A jednak spałem z nim. Przez cały tydzień pieprzyłem go nad miejscem tortur tego dziecka.
I wreszcie to ja włożyłem ciało do worka, gdy smutny Oliver powiedział, że zabawka mu się zepsuła.
To ja wrzuciłem ciało do rzeki i to ja rozpaczałem. Nie, nie byłem niewinny.
Byłem tak bardzo mordercą, jak Oliver. A morderców należy karać.
Błąd ósmy - wezmę pistolet ojca."
* * *
Alfred Jones zostawił papiery na biurku. Nie patrzył na wczesną poranną porę, po prostu wstał i wyszedł z pokoju. Na dworze było jeszcze trochę szarawo, a on mimo tego, że przez całą noc nie przespał ani chwili nie czuł się zmęczony.
Po cichu wszedł do pokoju rodziców. Nie chciał ich obudzić. Szedł na palcach i niepewnie, wolno otworzył jedną z górnych szafek. Leżał tam pistolet jego ojca, stary model Colt M1911A1 przywieziony jeszcze z wojny w Wietnamie. Obok była paczuszka amunicji. Wziął broń i naboje.
Wyszedł z domu przed czwartą i zaskakująco szybkim krokiem ruszył w stronę centrum. Pistolet włożył w spodnie, ówczesnej upewniając się, że ten nie ma w sobie amunicji i nie jest naładowany (zrobił to tak bardzo mechanicznie, że prawie nie zdał sobie sprawy ze swojego działania). Naboje wrzucił do kieszeni.
Idąc przed siebie, nie myślał o niczym, prócz tego, że naprawi błąd. Skróci to chore przedstawienie i powstrzyma dalszy ciąg. Może powinien to zrobić wcześniej. Może powinien po prostu zadzwonić na policję. Może.
A jednak tego nie robił. Czy chciał poczuć się jak bohater? Nie. Chciał wymierzyć sprawiedliwość? Nie.
Po prostu czuł, że to jedyna opcja, która zakończy to wszystko.
Więc szedł przed siebie, a wschodzące słońce powoli zaczynało błyskać po jego prawej stronie. Mijał pojawiające się raz poraz po obu stronach ulicy słupy z tekstem „Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie” ze zdjęciem Billy'ego Browna.
Dotarł w końcu do niewielkiego domu. Typowej białej szeregówki, identycznej jak pozostałe na tej ulicy. Przed nią stał niedbale zaparkowany fioletowy Ford. Nie było drugiego samochodu, co znaczyło, że rodziców Olivera nie było w domu, jak zwykle zresztą. Alfred nie kłopotał się z pukaniem, po prostu wyciągnął zza wycieraczki zapasowy klucz.
Wszedł do środka po cichu. Ruszył ku pokojowi swojego chłopaka, schody na piętro zaskrzypiały, przerywając przerażającą ciszę. Kirkland zapewne usłyszał to. Ale to nie obchodziło teraz Jonesa.
Szybkim ruchem wyjął z kieszeni pistolet i włożył amunicję. Przeładował broń sprawnie, tak jak kiedyś robił to, jeżdżąc na polowania z ojcem.
Otworzył pomalowane na kolorowo drzwi i wszedł przez nie.
- Alfred... Co robisz? - spytał, wręcz na wpół śpiąc Oliver.
Z trudem usiadł na łóżku i spojrzał na swojego chłopaka. Jego tępo wpatrzone w przestrzeń oczy. Nie widział, co w ręce trzymał Jones.
Przetarł zaspane oczy i przeczesał dłonią włosy.
- Kochanie, co tu robisz?
Alfred milczał, zacisnął mocno dłoń na rączce pistoletu.
- Skarbie...? - w głosie Kirlknada brzmiało zdziwienie.
To wszystko było coraz dziwniejsze. Jego chłopak stał nad nim i takiej porze.
- Alfred...?
- Mam lek dla ciebie.
Jones westchnął i przymknął powieki. Uniósł broń i wycelował.
- Alfred! - teraz Olivier był przerażony.
Poderwał się z łóżka i chciał coś zrobić. Jednak nie miał szans z nabojem, który w ułamku sekundy wleciał w jego czaszkę.
Jones zaś po prostu stał nad nim i raz po raz naciskał spust. Wystrzelił w Kirklanda połowę magazynku. Było ich tak wiele, że mózg wypłynął z czaszki, a ciało zaczęło przypominać krwawą miazgę. Jednak śmierć była sama w sobie szybka. Oliver umarł po pierwszej kuli w głowę.
Alfred usiadł na łóżku Olivera.
- To dobre lekarstwo, sam spróbuję - rzucił to obojętnym tonem, patrząc na zwłoki osoby, którą chyba naprawdę pokochał.
Widział teraz krwawą miazgę.
Przyłożył pistolet sobie do głowy i biorąc głęboki oddech, ułożył palec na spuście.
Zerknął na kolorowe ściany pokoju. Światło wschodzącego słońca było piękne.
Oliver często twierdził, że miłość jest jak bajka.
Alfred roześmiał się. Baśnie powinny się kończyć czymś pokroju „I żyli długo i szczęśliwie".
Ale oni nie byli dobrymi bohaterami.
Pociągnął za spust, a kula zaskakująco szybko zakończyła tę błędną historię.
.
Trzeci tekst z rzędu z bajkowym klimatem. Meh. Tytlko tutaj kwestia jest fakt, że zakończenie zostało napisane już w sierpniu. A nie lubię zmieniać czegoś co jest nienajgorsze.
W każdym razie dziękuję za przeczytanie tego starocia. Mam nadzieję, że jest w miarę znośny. Bo właściwie dla mnie to eksperyment z pierwszą osobą.
Pisało mi się to w miarę dobrze.
I zachęcam was do zetknięcia do tekstu pod tytułem "Byłem człowiekiem" osobna książka dostępna na moim profilu. Ostatnio jest w trakcie reworku i wznowiłam publikowanie nowych części. Serdecznie zachęcam do przeczytania, bo to zdecydowanie najambitniejszy z moich projektów.
Zapraszam i jeszcze raz dziękuję za przeczytanie. Do zobaczenia niebawem.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro