Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

9. MÓJ BÓL 3/3

W niecałe pół godziny po wyjściu Alana zaczął sypać śnieg, co totalnie pokrzyżowało moje plany. Zamierzałam dziś zająć się nowymi obowiązkami, a brodzenie po kolana w białym puchu nieco to komplikowało. Na domiar złego opady nie odpuszczały przez kolejne dwa dni, aż cała okolica pokryła się mleczną pierzyną. To tak, jakbym nagle wylądowała na biegunie północnym, nie na południu Polski.

Kiedy pogoda wreszcie się ustabilizowała, postanowiłam przystąpić do działania, bo siedzenie w pustym domu powoli doprowadzało mnie do szału. Założyłam najgrubszy sweter, jaki posiadałam, wełniane skarpetki, ciepłe spodnie oraz resztę zimowej garderoby, potem wyszłam na ganek. Przez chwilę obserwowałam otaczający chatkę teren w poszukiwaniu mojego współlokatora. Ponieważ aura raczej nie sprzyjała samotnym wędrówkom, uznałam, że po prostu mu dzisiaj potowarzyszę. Obiecał, że przestanie mnie unikać, po czym nie widziałam go praktycznie wcale przez ostatnie dwie doby. Nie taka była umowa.

Westchnęłam zawiedziona, gdy nigdzie nie widziałam po nim śladu. Miałam już wrócić do środka, wtedy nagle usłyszałam dochodzące zza budynku dźwięki, następnie dostrzegłam psa oraz idącego za nim mężczyznę. Kierował się w stronę lasu z przewieszonym przez ramię sztucerem, co oznaczało, że pewnie dopiero ruszał na polowanie. Zbiegłam po schodach i przyspieszonym krokiem pognałam w jego stronę.

Alan przystanął, prawdopodobnie wyłapując odgłos trzeszczącego pod moimi butami śniegu.

– Nela, coś się stało? – Spojrzał na mnie z uniesionymi brwiami.

– Nie – zaprzeczyłam zziajana. – Poczekaj, idę z tobą. Mam dość siedzenia całymi dniami w samotności.

– Co? Dokąd? – Rozejrzał się wokół z nietęgą miną. – To zły pomysł.

– Niby dlaczego? – spytałam, zatrzymując się przy nim. – Postaram się nie przeszkadzać.

– Bo zamierzam strzelać – wytłumaczył.

– No i?

– Do zwierząt – dodał, jakby uznał, że nie zrozumiałam. – Do małych, bezbronnych jelonków.

Przewróciłam oczami. To sobie znalazł argument.

– Domyśliłam się – powiedziałam. Jeżeli sądził, że mnie tym przerazi, nie trafił. – Wychowałam się w tych okolicach. Może nie wyglądam na taką, ale wiem co nieco o polowaniach. Fakt, nigdy na żadnym nie byłam, za to mój dziadek chodził na nie co roku. Należał do kółka łowieckiego i zawsze, kiedy przyjeżdżałam do niego na ferie zimowe, akurat trwał sezon. Babcia nigdy mu nie pozwoliła zabrać mnie ze sobą, natomiast gdy nie patrzyła, opowiadał mi różne historie, pokazywał trofea i inne takie. – Wsunęłam dłonie w rękawiczki. – Obiecuję, że będę posłusznie wykonywać twoje polecenia. Zgódź się, proszę – naciskałam. – Zwariuję, jeśli spędzę tu jeszcze jeden bezproduktywny dzień.

Mężczyzna nie sprawiał wrażenia przekonanego.

– Nie mam czasu cię uczyć ani co chwilę sprawdzać, czy się nie zgubiłaś – marudził. – To nie...

– Na niedźwiedzia najlepsza jest amunicja typu dum-dum – przerwałam mu. – Na dziki idealnym nabojem będzie breneka, na sarny wystarczy zwykła – wymieniałam wszystko, co pamiętałam z wykładów dziadka. – Śrut na zające, kuropatwy i bażanty – dokończyłam zadowolona, lecz jednocześnie zachowałam twardy wyraz twarzy, by utwierdzić go w przeświadczeniu, że wiedziałam, o czym mówiłam, acz miałam o tym jedynie mgliste pojęcie.

– Dobra, chodź. – Popędził przed siebie. – Tylko nadążaj. Jeśli się gdzieś zapodziejesz, nie zamierzam cię szukać – ostrzegł ostrym tonem, następnie skręcił między drzewa.

W ciszy podreptałam za nim. Przeprawa przez gęsty śnieg wcale nie była taka łatwa, jak zakładałam. Raz za razem grzęzłam w zaspach po łydki, a czasem nawet po kolana, kiedy na moment zboczyłam ze ścieżki, którą Alan miał zapewne wykutą na pamięć. Mimo iż usilnie się zarzekał, że nie planuje na mnie uważać, parokrotnie przyłapałam go na tym, że zerknął za mną przez ramię. Uśmiechnęłam się lekko, jednak w żaden sposób tego nie skomentowałam. Czułam, że gdybym pisnęła chociaż słowo na ten temat, zaraz by coś odburknął i już więcej się nie upewni, czy nadal znajdowałam się niedaleko.

Pokonaliśmy już przynajmniej kilka kilometrów, a mój kompan nadal nie zwalniał. Było zimno, siarczysty mróz szczypał w policzki, do tego zaczynały boleć mnie nogi od ciągłego potykania się, ale nie narzekałam, coby nie dać mężczyźnie powodu do robienia mi wyrzutów. Niestety fakt, że nic nie mówiłam, niewiele zdziałał. Gdy Alan niespodziewanie przystanął, w ogóle tego nie zauważyłam i jak łamaga wpadłam wprost na jego plecy.

– Przepraszam – szepnęłam, niemal odbijając się od twardych mięśni.

– Mogłabyś chodzić ciszej? – Łypnął na mnie wrogo. Przez to krzaczaste futro na twarzy nie widziałam za dużo, lecz błysk złości w jego oczach był naprawdę nie do przeoczenia. – W polowaniu najistotniejsze jest to, by zostać niezauważonym i nieusłyszanym do ostatniego momentu. Zwierzęta mają wyczulony słuch. Spłoszysz je, zanim zdążymy podejść odpowiednio blisko.

Odrobinę się w sobie skuliłam.

– Nie robię tego specjalnie. Nie znam tych terenów. To trudne – tłumaczyłam się. – Chcę nadążać, jak kazałeś. Spróbuję być ostrożniejsza, obiecuję. – Posłałam mu lekki uśmiech, którego rzecz jasna nie odwzajemnił. Gbur jeden. Minimalny przejaw sympatii by go nie zabił.

Mój towarzysz bez słowa ruszył dalej. Przedzieraliśmy się przez śnieg kolejne paręnaście minut, aż w końcu dotarliśmy w pobliże małego leśnego zagajnika. Wszystko pokrywała zimowa biel, nawet korony drzew, jednak pod prowizorycznym daszkiem z gałęzi dostrzegłam ułożone warzywa. Z opowieści dziadka pamiętałam, że jeśli przez jakiś czas zostawiało się jedzenie w jednym miejscu, a potem codziennie obserwowało okolicę, można było mniej więcej oszacować porę, kiedy stworzenia przychodziły się posilić. Przypuszczałam, że Alan poświęcił na to dużo czasu, więc gdy niemal bezszelestnie wszedł w zarośla i zaczął szykować broń, starałam się zachowywać najciszej, jak tylko umiałam.

Mężczyzna stał stabilnie w małym rozkroku, Pogo w bezruchu wodził spojrzeniem po otoczeniu, ja w takim razie ostrożnie kucnęłam za nimi. Nie powiem, czułam się z tym wszystkim trochę nieswojo. Choć przyrzekałam, że całe to polowanie nie robiło na mnie wrażenia, teraz wcale nie byłam taka pewna, czy zdołam bez skrupułów przyglądać się śmierci niewinnego zwierzęcia. Mimo to zaciskałam zęby, bo wiedziałam, że jeśli przedsięwzięcie weźmie w łeb z mojej winy, Alan więcej mi nie zaufa i już zupełnie przestanie ze mną rozmawiać.

Czekaliśmy. W całkowitym milczeniu, na chłodzie, w niewygodnej pozycji. To sobie wybrałam zajęcie...

Wstrzymałam powietrze, kiedy dobre pół godziny później dosłyszałam głośniejszy szelest, po którym zza krzaków wyłoniła się szczupła czarnooka sarna i powolnym krokiem podeszła do wiaty, aby wygrzebać dla siebie podmarzniętą marchewkę. Zaraz za nią przybyła także druga. Podziwiałam ich piękno z bólem serca, doskonale zdając sobie sprawę, jaki za chwilę spotka je los. Przymknęłam powieki, gdy mężczyzna położył palec na spuście. Zachowałam spokój, jednak ostatecznie coś poszło nie tak. Nie miałam pojęcia dlaczego, lecz zanim zdążył oddać strzał, stworzenia się spłoszyły i pognały w gęstwinę. To trwało sekundy. Pogo wyrwał za nimi w pogoń, mój kompan zaś otworzył ogień, niestety chybił, a ja pisnęłam, z wrażenia aż upadając tyłkiem na ziemię.

Od razu uniosłam dłonie w poddańczym geście, jak tylko Alan zerknął na mnie morderczym wzrokiem.

– To nie ja! – zawołałam. Naprawdę niczego nie zrobiłam. Musiał to wiedzieć, bo przecież cały czas stał obok. – Byłam cicho, nawet prawie nie oddychałam. Przysięgam.

Wyglądał, jakby mi nie wierzył. Zazgrzytał zębami i poruszył szczęką, ledwie nad sobą panując.

– Więc co twoim zdaniem się wydarzyło? – warknął piekielnie rozeźlony. – Jeszcze nigdy nie spudłowałem, a wystarczyło, że pojawiłaś się ty i proszę. – Nerwowym ruchem przewiesił strzelbę przez ramię. – Czułem, żeby cię ze sobą nie zabierać, cholera. – Ścisnął nasadę nosa.

Popatrzyłam na niego szeroko otwartymi oczami.

– Chyba sobie żartujesz. – Wstałam i otrzepałam spodnie ze śniegu. – Jesteś idiotą, jeśli faktycznie sądzisz, że to przeze mnie. Ani drgnęłam, dobrze o tym wiesz – syknęłam. Nie pojmowałam, jak w ogóle mógł coś takiego powiedzieć. Okej, był zły, miał prawo, ale nie musiał zaraz wygadywać bzdur i wpierać mi czegoś, co nie istniało.

– Czyli co? Przegonił je stąd jakiś leśny skrzat? – zakpił. – Jedynym logicznym wytłumaczeniem jesteś ty.

Zacisnęłam pięści. Chciałam mu odpyskować, lecz finalnie ugryzłam się w język. To bez sensu. Skoro już sobie wmówił, że to moja wina, szukanie innego rozwiązania niczego nie zmieni. Postanowił wyładować na mnie wściekłość, ponieważ byłam łatwo dostępnym celem. Zresztą nieważne. Na pewno nie zamierzałam wysłuchiwać kolejnych bezpodstawnych zarzutów.

– Wal się. – Stanęłam do niego tyłem, wypatrzyłam ścieżkę i zdecydowanym krokiem ruszyłam w drogę powrotną. Uznałam, że dam mu czas na ochłonięcie, tyle że zanim zdążyłam odejść, poczułam na ręce mocniejszy uścisk. Momentalnie się odwróciłam.

– Masz rację, przepraszam – oznajmił, choć jego ton wcale nie wskazywał na to, że mówił szczerze. Zabrał dłoń, gdy na nią spojrzałam, wziął głęboki wdech, po czym sprawdził zegarek na nadgarstku. – Zostań, pokażę ci coś. – Rozejrzał się dookoła.

– Co? – spytałam niepewnie. Był spięty i nadal rozdrażniony, toteż wolałam nie ryzykować niewiedzą.

– Spodoba ci się, zobaczysz – odparł tylko. Gwizdnął na psa, a kiedy ten podbiegł do jego nogi, wszedł na jedno z zasypanych przejść, lawirując między drzewami.

Przez chwilę stałam w miejscu, dopiero potem podreptałam za nimi. Żadne z nas nie odezwało się ani razu podczas kilkunastominutowej wędrówki pośród śniegu i błota. Po przekroczeniu jakichś dwóch kilometrów Alan zwolnił. Rozkazał Pogo zostać przy jednym z rozdroży, przycisnął palec do ust, wyjaśnił na migi, bym powtarzała jego ruchy, następnie pomału skręcił w gąszcz, za którym zaraz dojrzałam łąkę oraz podobną do poprzedniej osłonę z jedzeniem.

Zmarszczyłam brwi, ale wykonywałam bezdźwięczne polecenia mężczyzny. Zatrzymałam się kawałek od niego, gdy przystanął w ukryciu, później czekałam, co się wydarzy. Nie zajęło to długo. Minęło pięć, może osiem minut, jak na pokryte zimową szatą błonie wkroczył ogromny biały jeleń. Mógł liczyć przynajmniej dwa metry wysokości, jego ubawienie niemal całkiem wtapiało się w tło, a wzrok przyciągało wielkie rozgałęzione poroże. Z zapartym tchem obserwowałam spokojne kroki zwierzęcia, kiedy niespiesznie podchodziło do przekąsek.

Mój towarzysz ostrożnie się do mnie przysunął.

– Trafiłem na niego wiosną zeszłego roku – szepnął tak blisko mojego ucha, aż poczułam na policzku jego ciepły oddech. Zadrżałam. – Od tamtej pory go dokarmiam. Mógłbym zarobić na nim krocie, bo to niesamowicie rzadkie zjawisko, ale jest zbyt niezwykły, by ginąć. Albinoskie osobniki tego gatunku przychodzą na świat mniej więcej raz na dekadę, przeciętnie co dwieście tysięcy urodzeń – mówił dalej cichym, niskim głosem, od którego dostawałam dreszczy. – Niektórzy ludzie poświęcają całe życie, żeby odnaleźć jednego z nich. Miałem fart.

Przygryzłam wargę, skupiając się na jednoczesnym słuchaniu Alana i oglądaniu stworzenia rodem z baśni. Jeleń przeżuwał teraz kawałek warzywa. Zastygłam, gdy spojrzał prosto na mnie. Bałam się, że ucieknie, jednak chyba nie zdawał sobie sprawy z naszej obecności, ponieważ zaraz sięgnął po kolejny kąsek.

Mężczyzna stał ze mną ramię w ramię. Patrzyłam przez moment, jak z podziwem śledził ruchy zwierzęcia. Wydawał się spokojny i rozluźniony, jakby złość już doszczętnie z niego wyparowała.

– Tam wcześniej... – zaczęłam łagodnie. – To naprawdę nie była moja wina.

– Wiem – przyznał z westchnieniem. – Jestem nerwowy. Zawsze najpierw gadam, dopiero później myślę. Wściekłość wzięła nade mną górę. Nie gniewaj się.

– Nie gniewam. Zrobiło mi się po prostu przykro, to tyle. – Wzruszyłam ramionami. – Przejdzie mi.

– Dobrze. – Cofnął się o krok. – Wracajmy – oświadczył, kiedy z nieba sfrunęły pierwsze płatki śniegu. – Dziś raczej nic nie upolujemy, a przed nami długa wędrówka do domu.

Kiwnęłam mu głową, zerknęłam ostatni raz na bajkowego jelenia, po czym możliwie bezszelestnie poszłam za Alanem. Opady dość szybko się nasilały, więc zanim dotarliśmy do rozwidlenia, gdzie przywitał nas radośnie merdający ogonem Pogo, sypało już całkiem potężnie. Po odciskach naszych podeszw na ścieżce prawie od razu ginął ślad. Co za szczęście, że miałam dobrego przewodnika, inaczej z pewnością bym zabłądziła.

– Tędy. – Mój towarzysz zarzucił kaptur i wskazał ręką przed siebie, a ja w ciszy podreptałam za nim.

Czekał nas przynajmniej dwugodzinny marsz. Coś tak przeczuwałam, że przez ten czas żal za niepotrzebny wybuch mężczyzny zdąży ze mnie wyparować. No chyba że po drodze znów mi się oberwie bez powodu...

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro