Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 4

And I've been meaning to tell you
I think your house is haunted 


Ashwood Hall spowite było w półmroku. W środku było cicho, a ciepłe światło lamp delikatnie oświetlało ściany bogato zdobione w ciemną, drewnianą boazerię. Marmurowa posadzka w czarno-białą szachownicę prowadziła wprost do dużych drzwi na końcu korytarza. Po lewej stronie znajdowały się schody prowadzące na piętro. Tuż po przekroczeniu progu rezydencji, Vivian odruchowo uniosła wzrok na rzeźbioną antresolę otaczającą cały hol. W nozdrza uderzył ją dziwny zapach, który skojarzył się jej tylko z tym, co pamiętała ze starych kościołów. Może był to zapach starych murów, może olejków służących do konserwacji tak mnogiej ilości drewnianych elementów. Zdążyła jedynie omieść wzrokiem liczne obrazy wiszące na ścianach. Portrety i pejzaże o sennych odcieniach. Przedstawiały poprzednich mieszkańców domostwa, czy były jedynie luksusową dekoracją? Może gdyby miała okazję przyjrzeć im się bliżej, odnalazłaby na którymś z nich podpis znanego mistrza.

Dziewczyna poczuła ucisk w żołądku, który tym razem nie był związany z głodem. Zupełnie nie pasowała do tego miejsca. Do przepychu i elegancji, która nagle otoczyła ją ze wszystkich stron. Słysząc postukiwanie botków Daisy na błyszczącej posadzce, jeszcze raz, zerknęła na własne obuwie. Do tego właśnie momentu trampki zdawały się znakomitym wyborem na długi dzień poza akademikiem. Nigdy nie myślała o sobie w kategoriach biedy. Miała normalne życie, wychowana w typowym domu klasy średniej. Może przychody matki nie pozwalały na wymyślne, zagraniczne wakacje, a temat wyjazdu na studia był długo dyskutowany, to nigdy nie czuła, żeby czegoś jej wyraźnie brakowało. Może do teraz. Chwyciła ukradkiem za nogawkę spodni, by nieco bardziej zakryć swoje buty.

— Proszę, tędy. — Alden po tym, jak odwiesił swój płaszcz do szafy obok wejścia, wskazał ręką na korytarz po prawej. Chłopak ruszył przodem, a Vivian niepewnie podążyła za nim. Zdążyła jedynie zerknąć na korytarz, w którym kontynuowała się galeria obrazów w przeróżnych ramach, przerywana jedynie kolejnymi drzwiami. Wszystkie z nich zamknięte oprócz, pierwszego z brzegu, przejścia do jadalni, które zdawało się być ich celem.

— Jesteśmy — zawołała Daisy, przekraczając próg pomieszczenia zaraz za szatynką.

Vivian porzuciła na moment plany zbadania wzrokiem ścian jadalni i skupiła spojrzenie na męskiej sylwetce czekającej na nich przy oknie. Ciemnowłosy chłopak w koszuli i granatowym swetrze obrócił się w ich stronę. Na pierwszy rzut oka zdawał się wzrostu Aldena, jednak był nieco lepiej zbudowany. Podszedł kilka kroków bliżej i dopiero rozluźnił ramiona, do tej pory splecione na piersi, by wyciągnąć dłoń na powitanie.

— Miles Oberlin.

— Vivian. — Dziewczyna uścisnęła jego dłoń. — Vivian Burton — zdecydowała się nagle poprawić, skoro ten przedstawił się również nazwiskiem.

— Miło poznać. — Chłopak uśmiechnął się nieco i otworzył dłoń w kierunku stołu. — Siadaj, proszę.

Dopiero teraz Vivian miała okazję objąć spojrzeniem pomieszczenie. Stół, choć absurdalnie długi, gotów zapewne pomieścić niemal dwadzieścia osób, zastawiony był tylko na jednym z końców. Zrozumiała w końcu dziwne odczucie, które towarzyszyło jej od przekroczenia progu rezydencji. Mimo że budynek był ogromny i wypchany po brzegi antycznymi dekoracjami, to zdawał się w pewien sposób pusty. Może była to kwestia wieczorowej pory, jednak nie było jeszcze tak późno, by większość mieszkańców udała się na spoczynek. Na stole oprócz wykwitnie wyglądających przystawek, zapalonych świeczników i ciemnozielonego obrusu, znajdowała się zastawa dla zaledwie pięciu osób.

Daisy zajęła drugie miejsce, po prawej stronie stołu, a Vivian wybrała bezpieczne krzesło blisko niej, sytuując się na brzegu. Miles usiadł po drugiej stronie stołu, na przeciwko szatynki, Alden zaraz obok niego. Viv przekonana była, że Oberlin zajmie centralne miejsce u góry stołu, zanim zauważyła, że nie było ono nawet nakryte. Ostatnie wolne miejsce pozostało obok Aldena i zdawało się, że zdążył on zauważyć nieobecność jeszcze jednej osoby.

— Gdzie Beatrice? — zapytał.

— Jeszcze się szykuje. Powinna zaraz zejść — odpowiedział Miles. Może straciła zbyt dużo czasu, na wyglądanie przez okno, pomyślała Vivian. — Więc, jak ci się podoba w Hillcrest? Jak studia? — Oberlin podparł łokcie na blacie, przyglądając się dziewczynie.

— Jeszcze przyzwyczajam się trochę do studenckiego życia, ale jest w porządku. — Small talk, cudownie. — Miasteczko też jest urocze. Oczywiście nie licząc tego całego morderstwa...

— Och, tak. — Miles zwiesił na chwilę głowę, spoglądając w przestrzeń stołu. — To straszna tragedia, ale na pewno wkrótce złapią tego, kto to zrobił. — Pokiwał głową z przekonaniem.

— Często dzieją się tu takie rzeczy? — Może to stres, a może lęk przed niezręczną ciszą, ale słowa same płynęły z ust Vivian.

— Absolutnie nie. — Chłopak pokręcił głową. — To spokojne miasteczko, żeby nie powiedzieć, że wręcz nudne.

— A jednak podobno macie tu sektę. — Zaraz po wypowiedzeniu tych słów, Viv zrozumiała, że choć raz mogła ugryźć się w język. Nie powinna tego mówić. Nie w tym domu. Poczuła, jak zimne ciarki przeszły ją wzdłuż pleców, zanim niespodziewany śmiech doszedł ją z lewej strony.

— Nie mów mi, że wierzysz w takie bzdury. — W progu jadalni stanęła dziewczyna w czarnej sukience z długim rękawem. Część gęstych, ciemnych loków miała upięte w kok, gdy reszta spływała luźno na jej ramiona.

Vivian zerknęła w jej stronę i gotowa była podnieść się z miejsca, podejść i się przywitać, jednak dziewczyna pewnym krokiem zdecydowała się przemierzyć długość stołu po przeciwnej stronie blatu. Zatrzymała się przy wolnym miejscu i wsparła dłonie na oparciu krzesła. Zmierzyła Vivian spojrzeniem i skinęła głową na powitanie.

— Beatrice — przestawiła się. — Miło poznać. — Wcześniejsze rozbawienie szybko zniknęło z jej twarzy. Delikatnie zmarszczone brwi i zaciśnięte usta zdradzały pewną wymuszoną uprzejmość. Vivian odnosiła wrażenie, że dziewczyna mogła należeć do tych, które za jedno krzywe spojrzenie potrafiły zniszczyć czyjeś życie w liceum.

— Vivian. — Odwzajemniła krótkie skinienie z delikatnym uśmiechem.

— Przepraszam, że musieliście na mnie czekać.

— Nie szkodzi. Nie czekaliśmy długo. — Miles podniósł się z miejsca. — Przyniosę kolację. Daisy, pomożesz mi?

Blondynka skinęła głową i podniosła się z miejsca, po czym oboje udali się w kierunku drzwi za plecami Vivian. Zanim Beatrice usiadła na krześle, odwróciła się w stronę komody obok kominka i otworzyła jedną z szafek.

— Białe czy czerwone?

— Słyszałem coś o łososiu. — Alden zerknął na przyjaciółkę.

— A więc białe. — Dziewczyna wyciągnęła butelkę wina w oliwkowej butelce i obróciła się w stronę stołu. Chwyciła dłonią za górę butelki, jakby na moment nad czymś się zastanawiała, po czym przesunęła ją w stronę chłopaka po swojej lewej. — Chardonnay powinno pasować idealnie. — Zerknęła na układ zastawy na stole i przestawia kieliszek przy talerzu Milesa w stronę Aldena.

— Ja nie piję. Ktoś musi odwieźć Vivian do miasta.

— Miles ją odwiezie — odpowiedziała zdecydowanie Beatrice i gdy chłopak uporał się z otwarciem butelki, przejęła ją na moment, by nalać mu wina.

Alden podniósł się z miejsca i okrążył stół, rozlewając trunek do reszty kieliszków, a Miles wraz z Daisy przynieśli kolejne talerze, które wypełniły pomieszczenie intensywnym zapachem pieczonego łososia w sosie kurkowym. Gdy talerz pojawił się przed nosem Vivian, poczuła, jak jej żołądek mocno zareagował na piękny zapach. Nawet gdyby planowali ją otruć, nie byłaby teraz w stanie się oprzeć potrawie. Zaczekała jednak, aż wszyscy zasiądą znów przy stole, zanim chwyciła za swój widelec.

— Wszystko w porządku? — Alden na moment pochylił się bliżej Beatrice, gdy ta usiadła obok. Dziewczyna pokiwała zbywająco i skupiła się na własnym talerzu.

Rozmowy ustały na jakiś czas, gdy każdy pochłonięty był jedzeniem. Słychać było tylko odgłosy uderzania sztućców i ciche postukiwanie szkła. Vivian o mało co nie wydała z siebie cichego pomruku zadowolenia gdy pierwsze kęsy ryby w kremowym sosie rozpłynęły się w jej ustach. Mogłaby powiedzieć, że zatęskniła za maminym gotowaniem, ale dania Jocelyn nie umywały się do tego, czego kosztowała.

Gdy zaspokoiła pierwszy głód, upiła łyk wina, który rzeczywiście cudownie komponował się z daniem. Pozwoliła sobie jeszcze raz rozejrzeć się po pomieszczeniu i zerknąć na domowników, gdy ci nie skupiali na niej całej uwagi. Byli niezwykle gościnni, to na pewno, ale w zachowaniu dziewczyny po drugiej stronie stołu najbardziej wyczuwała coś wymuszonego. Może nie miała dziś ochoty na towarzyskie schadzki i zwyczajnie nie chciała tu być. Beatrice w zamyśleniu przesuwała jedzenie na swoim talerzu, choć jej kieliszek był już prawie pusty. Miała nieco ciemniejszą karnację i oprócz złotych pierścionków na dłoniach, Vivian dostrzegła na jej skórze delikatne tatuaże. Z tej odległości nie mogła się im dobrze przyjrzeć, jednak cienką linią na palcach brunetki poprowadzone było coś w rodzaju geometrycznych wzorów, a może gwiazdek. Czy pod długimi czarnymi rękawami skrywała ich jeszcze więcej? Były subtelne, jednak w jakiś sposób nie pasowały Vivian do obrazu bogatej dziewczyny z dobrego domu.

— Rany, to naprawdę pyszne — przyznała szatynka po kolejnym kęsie łososia. — Któreś z was tak dobrze gotuje? — zapytała, zerkając na Milesa, bo to on powitał ich w jadalni.

— Niestety — zaśmiał się chłopak w odpowiedzi. — To dzieło pani Henderson. Nic nie może się równać z jej daniami.

— Och, czyli mieszka tu ktoś jeszcze? — Może ktoś, kogo można było rzeczywiście nazwać dorosłym.

— Pani Henderson tu nie mieszka — wtrąciła Daisy. — To znaczy, ma swój pokój, ale zazwyczaj woli wracać na noc do rodziny.

— Czyli... mieszkacie tu tak całkiem sami?

— Mniej więcej — odparł Alden. — Większość z nas wprowadziła się tu koło osiemnastki, ale dalej wpadamy do domu na obiadki. Chociaż rzeczywiście, pani Henderson gotuje najlepiej... o ile się jej nie wkurzy — zaśmiał się delikatnie.

— Tak, spróbuj tylko na coś narzekać, albo zostawić bałagan w kuchni; możesz liczyć na przypalone tosty przez następne dni — dodał Miles. — A dosyć ciężko zamówić tu pizzę z dowozem.

Opcja rzeczywiście wydawała się nie najgorsza. Skoro mieli środki, by mieszkać w ogromnej rezydencji, w dodatku z prywatną kucharką, nic dziwnego, że tak chętnie wyprowadzali się z rodzinnych domów. Dojazd, co prawda był nieco gorszy, ale przy tym przepychu, akademik wydawał się lichą klitką. To oczywiste, że ludzie im zazdrościli. Nawet Vivian zdążyła im teraz pozazdrościć.

— To i tak całkiem przyjemny układ. Dziś prawie zaspałam na zajęcia, więc na śniadanie musiała mi wystarczyć wczorajsza bułka. — Vivian miała masę pytań. Jedno wierciło jej dziurę w brzuchu bardziej niż jakiekolwiek inne, ale postanowiła ugryźć się w język. Przynajmniej na razie. — Ten obraz... — Wskazała na dużą złotą ramę naprzeciw niej, która stanowiła centralną ozdobę, jednej ze ścian. — ...dość ciekawy wybór, jak na jadalnię.

Obraz był imponujący, zarówno pod względem rozmiaru, jak i detali. Przedstawiał lwa z rozwianą grzywą, w samym środku potyczki z ogromnym wężem. Jego szpony zatapiały się w skórze węża, który skręcał się wokół jego łap. Rozwarta paszcza gada eksponowała błyszczące kły, jak gdyby lada moment miał on rzucić się do ataku. Cała kompozycja, tak dynamiczna, że zwierzęta zdawały się wręcz miejscami wychodzić z ram obrazu, zatopiona była w ciemnym tle, typowym dla baroku. Wyraźne, wręcz miejscami przerysowane, szczegóły budowy obu stworzeń, również zdawały się datować obraz na ten okres.

— Dość brutalny, prawda? — Daisy zgodziła się z nią, gdy reszta domowników zerknęła przez ramię na obraz, który towarzyszył im przy codziennych posiłkach. — Z tego co mi wiadomo, to akurat dzieło którejś z moich pra-pra-prababek.

— O, a ty też malujesz? — Zainteresowała się Vivian, zerkając na blondynkę.

— Tylko czasem rysuję... i raczej są to żałosne bazgroły.

— Musisz mi kiedyś koniecznie pokazać. — Vivian uśmiechnęła się do niej delikatnie. Interesowała się sztuką, nawet bardziej niż samą architekturą. Jednak artyści zwykle nie słynęli z zarobków pozwalających na godne utrzymanie.

— Naprawdę nie ma czym się chwalić. — Daisy pokręciła głową, próbując się jak najszybciej wymigać. — Za to Beatrice bardzo ładnie maluje. Bea, pracujesz może nad czymś nowym?

Beatrice podniosła spojrzenie na obie dziewczyny, jak gdyby wyrwana została z głębokiego zamyślenia.

— Nie — odparła krótko i znów chwyciła za kieliszek, ucinając temat.

— Vivian, wracając do tematu jedzenia. — Miles sprawnie wtrącił się do rozmowy, próbując odciągnąć uwagę od przyjaciółki. — Miałaś już może okazję zjeść burgery w Tasty Patty? To stara knajpka zaraz przy Wydziale Zarządzania. Najlepsza na kampusie. Całe studia się tam stołowałem.

— Jeszcze nie miałam okazji. Czyli... skończyłeś już studia? — Ciężko było jej na oko ocenić, ile lat dokładnie miał każdy z domowników. Byli mniej więcej w jej wieku, może odrobinę starsi. Krótki przystrzyżony zarost z pewnością dodawał Milesowi kilka lat.

— Na ten moment tak. Skończyłem prawo i na razie robię praktyki w kancelarii ojca.

— Och... — Vivian pokiwała głową z uznaniem. Skoro jego ojciec miał własną kancelarię, nic dziwnego, że było ich stać na takie luksusy. Znów przez myśl przeleciały jej słowa Sary. O tym, jak kilka rodzin trzymało całe miasteczko w garści. Aż kusiło ją zapytać, czym zajmuje się reszta ich rodziców. — Są jeszcze jakieś warte polecenia miejsca w miasteczku?

Daisy natychmiast zaangażowała się w rozmowę i opowiedziała o urokach Hillcrest. Wspomniała o małym, nieco ukrytym parku kilka ulic od kampusu, gdzie można miło spędzić czas, odpocząć i przeczytać książkę. Opisała również kilka uroczych kawiarni przy głównej ulicy, w których, według niej, panowała wyjątkowa atmosfera. Alden wspomniał o Muzeum Historii Naturalnej przylegającym do uniwersyteckiej biblioteki. W miarę jak rozmowa rozwijała się w kierunku bardziej przyjemnych tematów, atmosfera stawała się luźniejsza. Vivian zaczęła czuć się bardziej komfortowo w towarzystwie mieszkańców rezydencji Ashwood Hall. Pyszny deser z bezą i kolejne kieliszki wina mogły też mieć w tym swój udział.

— Mogę was o coś zapytać...? — Vivian obróciła w palcach nóżkę pustego kieliszka, poprawiając się nieco na krześle. Pytanie nieustannie cisnęło jej się na usta, jednak nie potrafiła znaleźć odpowiedniego momentu, by je zadać. Mogło się okazać sporym nietaktem wobec gościnności, którą dziś otrzymała. — Dlaczego... właściwie tu jestem? Daisy nie zrozum mnie źle. — Uśmiechnęła się lekko do dziewczyny po lewej. — Bardzo mi miło za zaproszenie, ale... jest coś jeszcze, prawda? — Spojrzała niepewnie w stronę Milesa. Może była to kwestia plotek, które zdążyła usłyszeć, może uroku starej rezydencji na odludziu, ale grupa wydawała się nieco odcięta od reszty społeczeństwa. Vivian nie podejrzewała, by często sprowadzali tu niemalże obcych ludzi, a nie znała się na tyle z Daisy, by mogła nazwać ją przyjaciółką. Mogła się też grubo mylić i właśnie wykopać pod sobą kolejny dołek tego wieczora.

Nikt nie śpieszył się odezwać. Oberlin na moment uciekł spojrzeniem w stół, zanim splótł dłonie nad swoim talerzem i spojrzał na Vivian.

— Powiedz mi... jak wiele wiesz o swoim ojcu?

Czas nagle się zatrzymał. Serce Vivian zabiło mocniej w piersi i poczuła, jak gdyby ktoś nagle położył ogromny ciężar na jej ramionach. Wiedziała naprawdę niewiele. Matka zawsze unikała tego tematu jak tabu. I choć Vivian przyjechała do miasteczka z nadzieją, że może znajdzie więcej informacji na ten temat, albo przynajmniej nieco bliżej zrozumie swoją matkę, podążając jej krokami, to pytanie Milesa zupełnie zbiło ją z tropu.

— Niewiele... właściwie tyle, że matka poznała go będąc tutaj na studiach — wydusiła z siebie, przesuwając wzrokiem po twarzach rozmówców, próbując cokolwiek z nich odczytać. — Dlaczego o to pytasz?

Miles przycisnął nieco usta, jakby starał się w swojej głowie dobrać odpowiednie słowa.

— Nasza rezydencja, Ashwood Hall, łączy nasze rodziny od pokoleń — powiedział spokojnym głosem. — Jesteśmy pewnym rodzajem... wspólnoty. Nasi przodkowie zakładali tę społeczność z myślą o wspieraniu się nawzajem, chronieniu wspólnych interesów i przekazywaniu sobie wiedzy i tradycji. Twoja rodzina... twój ojciec — poprawił się — również jest jej częścią.

Vivian popatrzyła na niego zdziwiona. Domyślała się, że została zaproszona do rezydencji nie bez powodu. Była przekonana, że miało to związek z jej stypednium, skoro zaproszenie padło ze strony córki dziekana. Przygotowana była na motywacyjną pogadankę o możliwościach jakie otwierał przed nią uniwersytet, o szansie, jaką dostała. Bogacze czasem mieli swoje osobliwe praktyki patronowania uzdolnionym studentom. Nie przeszło jej nawet przez myśl, że osoba jej ojca mogła być w to jakkolwiek zamieszana.

— Niektórzy mogą uważać nas za dziwnych — kontynuował Miles, jakby przewidując pytania, które rodziły się w jej głowie. — Ale tak naprawdę, jesteśmy po prostu grupą zżytych przyjaciół, którzy opiekują się sobą nawzajem.

Vivian spojrzała na Beatrice, która w końcu podniosła głowę i spojrzała jej prosto w oczy. W jej spojrzeniu wyczuła coś, co sprawiło, że serce zabiło jej jeszcze mocniej.

— Jak on się nazywa? — zapytała stanowczo Vivian wbijając wzrok w srebrną misę z sałatką, z której spoglądało na nią jej własne zakrzywione oblicze.

— Michael Hamilton — chłopak odpowiedział po chwili.

Odpowiedź była krótka, ale wywołała w Vivian burzę emocji. Michael Hamilton, powtórzyła w myślach. Jej ojciec miał w końcu imię. Wszystko stało się bardziej realne, bardziej osobiste. Zastanawiała się, dlaczego matka nigdy nie mówiła o nim wprost. Dlaczego tak bardzo starała się, by Vivian nie poznała nawet tego imienia.

— Hamilton... Matka zawsze unikała tematu — mruknęła bardziej sama do siebie, nim nagle podniosła wzrok na Oberlina. — Skąd to wiecie?

Miles spojrzał na nią poważnie, ale jego wzrok był pełen zrozumienia.

— Mamy swoje źródła... Po tym jak złożyłaś dokumenty na Uniwersytet, udało nam się połączyć kropki. Michael miał trochę dziwnych, regularnie wypisywanych czeków i...

— Chwila... On wiedział? — Vivian oparła dłonie na blacie, czując, jak emocje zaczynają się w niej gotować. Wiedział. Do cholery jasnej, wiedział! Przez lata przewinęło się przez jej głowę milion najróżniejszych scenariuszy. Może jej ojciec nie miał pojęcia o jej istnieniu. Może matka tak bardzo unikała tematu, bo jej ciąża była wynikiem jednej nocy pełnej uniesień i sama nie znała tożsamości ojca jej dziecka. Wiedzieli. Oboje wiedzieli, skoro płacił jej pieprzone alimenty. — Co masz na myśli, mówiąc... miał. Gdzie on teraz jest?

— Niestety, Michael ma tendencje do nagłych wyjazdów. Czasami też do znikania bez słowa. — Miles tym razem zwrócił uwagę na to, by nie mówić o nim w czasie przeszłym. — Ostatni raz widzieliśmy go jakiś rok temu, niedługo po tym, kontakt się urwał.

— To prawda, że nie mieliśmy od niego wieści do dłuższego czasu, ale nie martw się Vivian. — Daisy spojrzała na nią z delikatnym uśmiechem. — Nigdy nic z nim nie wiadomo. Wiem, że to musi być dla ciebie trudne, ale postaramy się odpowiedzieć na twoje pytania, na ile możemy.

Vivian siedziała w ciszy, próbując przetrawić w głowie wszystkie informacje. Jeszcze chwilę temu, była bliska małego wybuchu, jednak teraz wszystko zaczynało powoli cichnąć. Z jednej strony chciała poznać prawdę, dowiedzieć się o nim jak najwięcej, ale z drugiej strony, prawda już teraz wydawała się bardziej skomplikowana, niż by sobie tego życzyła. Ojciec żywy, potencjalnie martwy, z pewnością zaginiony. Przez moment pomyślała nawet, że może lepiej by było, gdyby zwyczajnie nie żył i zwyczajnie uszczknął jej w spadku, chociażby kawałek swojego majątku.

Podniosła wzrok i przesunęła spojrzeniem po każdym przy stole. Wszyscy pozostawali w ciszy, przyglądając się jej uważnie, poza jedną osobą. Beatrice zwrócona była gdzieś w stronę drugiego końca stołu, jak gdyby sama pozostawała pogrążona w głębokim zamyśleniu.

Vivian wzięła głęboki oddech, jeszcze raz próbując utrzymać rozszalałe emocje w ryzach. Pytania, pytania, pytania. Miała ich bezlik, ale żadne nie wydawało się na tyle ważne, by paść jako pierwsze.

— Czy... on ma jakąś rodzinę...? — zapytała w końcu niepewnie. — Czy... mam jakieś rodzeństwo? — Nie była pewna czy chciała poznać odpowiedź na to pytanie. Przez moment przeleciał przez jej myśli obrazek szczęśliwej rodzinki, z dwójką małych dzieci. Żony, która wścieka się na wieść o wcześniejszych wybrykach męża. Ale czy ktoś taki, kto potrafił ot, tak znikać bez kontaktu, był w stanie utrzymać rodzinną sielankę? Vivian zawsze marzyła o młodszej siostrze, jednak mężczyźni w życiu jej matki znikali niemal tak szybko jak się pojawiali.

Nikt nie wyrywał się do odpowiedzi na te pytania. Alden spojrzał na Milesa z nadzieją, że ten znów przejmie inicjatywę, jednak Oberlin tym razem zapomniał języka w gardle. Spróbował kupić sobie nawet odrobinę czasu, sięgając po szklankę wody, jednak nie potrafił nawet podnieść wzroku na Vivian.

— Nie. — Beatrice w końcu przerwała milczenie, zwracając się nagle w stronę szatynki.

— Bea! — skarcił ją nagle Miles.

— Bea, ona i tak się dowie... — dodał ciszej Alden, jak gdyby Vivian miała tego nie usłyszeć.

— Sami jej to tłumaczcie w takim razie. — Dziewczyna wyraźnie wzburzona, wstała od stołu i ruszyła w kierunku drzwi za plecami Vivian.

— Beatrice! — Oberlin krzyknął za nią bezskutecznie. Rzucił szybkie spojrzenie na zebranych przy stole i zdecydował się podążyć za brunetką. — Bea!

Vivian niepewnie odprowadziła ich wzrokiem, choć zniknęli w błyskawicznym tempie, znów pozostawiając jadalnię w niezręcznej ciszy.

— ...więc? — Vivian popatrzyła na pozostałą dwójkę z nadzieją, że może w skromniejszym gronie będą bardziej rozmowni. Nie wspominając nawet o tym, że reakcja Beatrice nieco ją zaniepokoiła.

Alden wyprostował się na krześle i zerknął na moment w kierunku drzwi.

— Musisz jej wybaczyć... Na początku tego lata straciliśmy naszego przyjaciela. — Chłopak mówił z trudem. Szukał słów, które nieco łatwiej przejdą mu przez gardło. — Edgar... — zająknął się. — Byli dość blisko z Beatrice.

Vivian pomrugała oczami z niedowierzaniem. Zrozumiała jednak, że chłopak ledwie wydusił z siebie tych kilka słów, więc kolejne pytanie skierowała już w stronę blondynki.

— Edgar... to syn Michaela?

Daisy pokiwała delikatnie głową.

Vivian poczuła, jakby dostała cios prosto w policzek. Poruszyła wyraźnie drażliwy temat, jednak w tym momencie bardziej pochłaniały ją własne myśli. Miała brata. Brata, którego już nigdy nie będzie jej dane poznać. Brata, który zapewne dorastał wśród tych ludzi i tych ścian. Jej spojrzenie padło na puste miejsce u szczytu stołu.

Chociaż nie spodziewała się otrzymać dziś aż tylu informacji, to lata rozważań i amatorskich poszukiwań, w jakiś sposób przygotowały ją na rewelacje o jej ojcu. Nie o niedawno zmarłym, przyrodnim bracie. Na początku tego lata, powtórzyła w myślach. Ile mogło minąć? Może dwa miesiące? Może gdyby wcześniej przyjechała do Hillcrest, miałaby okazję go poznać? Musiało to być coś drastycznego, nagłego, by odebrać im tak młodą osobę. Choroba, a może wypadek? Chciałaby zapytać o więcej. Ugryzła się w język.

Powinna go żałować? Opłakiwać wraz z nimi, kogoś, kogo nawet nie znała. Dla nich był osobą, przyjacielem, może niemalże członkiem rodziny. Dla Vivian był zaledwie imieniem, które poznała przed chwilą. Niewykorzystaną możliwością.

Do cholery jasnej. Zaginiony ojciec, martwy brat. Jakieś pieprzenie o wspólnocie i wsparciu. Oni naprawdę są jakąś popapraną sektą.

— Chyba... powinnam się zbierać. — Podniosła się powoli z krzesła, dopiero teraz odczuwając fizyczne skutki całego stresu. Nogi z początku odmówiły pełnego posłuszeństwa, a ucisk w piersi wciąż ograniczał jej swobodne oddychanie.

— Jasne, to zrozumiałe. Daj sobie czas na przetrawienie tego wszystkiego. — Daisy posłała jej troskliwe spojrzenie. — W razie pytań, służymy pomocą.

— Dzięki... — mruknęła Vivian od niechcenia. Odruchowo chwyciła za swój talerz i kieliszek, po czym zwróciła się w kierunku drzwi, za którymi spodziewała się znaleźć kuchnię.

— Och, możesz je zostawić. — Blondynka spróbowała ją zatrzymać jednak dziewczyna była już w połowie drogi. — Zaraz to posprzątamy.

— Nie, nie ma problemu. Ugościliście mnie, więc pozwól mi zrobić chociaż tyle.

I tak musiała złapać Milesa, skoro to on miał odwieźć ją do miasta. Z lekkim trudem poradziła sobie z drzwiami, które otworzyły przed nią kolejny korytarz. Dopiero na jego końcu, za uchylonymi drzwiami, rozpościerało się światło pomieszczenia. Vivian przystanęła w miejscu, gdy usłyszała głosy dochodzące z kuchni. Wciąż skryta w ciemności korytarza, postawiła kilka ostatnich kroków ostrożnie i cicho. Spróbowała wsłuchać się w rozmowę dwójki, która niedawno opuściła jadalnię w tak dramatycznym stylu. Może nie wypadało podsłuchiwać, ale wciąż nie czuła się pewnie w rezydencji, mimo pozornej gościnności domowników. Była pewna, że jeszcze wiele ukrywają.

— Kiedy chcesz jej powiedzieć? — Bez trudu poznała głos Beatrice. Wydawała się już spokojniejsza, a jej wcześniej ledwie słyszalny akcent, przybrał nieco na sile.

— Nie wiem... — mruknął Miles. — Dziś ma już wystarczająco dużo do przetrawienia. Cholerny Michael... To on powinien tu siedzieć i się tłumaczyć.

— Gdyby Michael potrafił usiedzieć na dupie, nie bylibyśmy teraz w tej sytuacji — podkreśliła dziewczyna. Choć oboje byli poza zasięgiem wzroku Vivian, a ta wolała się nie wychylać poza próg korytarza, to stukot obcasów Beatrice, wskazywał na to, że dziewczyna nieśpiesznie przechadzała się po pomieszczeniu. — Nie powinno jej tu być.

— Wiesz dobrze, że nie mamy innych opcji. Postaraj się chociaż odrobinę udawać.

— Próbowałam, wierz mi. — Dziewczyna w końcu przystanęła w miejscu. — Ale Miles... ona ma jego oczy. — Wyraźny ból w głosie Beatrice, sprawił, że Vivian przełknęła cicho ślinę.

— Wiem — przyznał chłopak z żalem. — Po cichu liczyłem, że będą zupełnie różni i właściwie są, ale... ciężko jest nie doszukiwać się podobieństw.

To musiało wystarczyć. Vivian nie mogła dłużej stać w ukryciu, wsłuchując się w tęsknotę, której nawet gdyby chciała, nie mogła w pełni zrozumieć. Zaczynało stopniowo narastać w niej dziwne poczucie winy, jak gdyby sama jej obecność w tym domu, rozdrapywała ich wciąż niezagojone rany. Nie chciała tu dłużej być. Może bardziej dla siebie, niż dla nich.

Odchrząknęła delikatnie i pchnęła uchylone drzwi, wchodząc do kuchni. Momentalnie poczuła na sobie spojrzenia obojga domowników. Wybrała najbliższy skrawek blatu, by odstawić przyniesione naczynia. Splotła razem dłonie, nerwowo bawiąc się palcami i spojrzała w kierunku Oberlina.

— Jeśli to możliwe, chciałabym już wracać.

— Oczywiście. — Miles kiwnął głową i wskazał ręką inne drzwi w kuchni, które miały ją szybciej poprowadzić do wyjścia. Ruszył zaraz za Vivian, jednak obejrzał się jeszcze przez ramię na Beatrice, która zdążyła znów uciec wzrokiem za jedno z okien. 



[ Z lekkim opóźnieniem, ale w końcu jest kolejny rozdział. Nadrabia nieco długością, dlatego brawa dla tych, którzy dobrnęli do końca. W końcu zaczyna się dziać, w końcu jest już prawie komplet moich dzieciaczków i mam nadzieję, że cieszy was to równie jak mnie. 

W pracy walczymy z domknięciem projektu, więc jest delikatny młyn, ale staram się nie poddawać w moim postanowieniu o regularnych rozdziałach, jednak ze względu na opóźnienia z tym, następny może się ukazać dopiero w przyszłym tygodniu. 

Koniecznie dajcie mi znać, co sądzicie :>  ] 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro