Rozdział 53
"Możesz znaleźć to czego szukasz,
Ale złodziej i tak Ci to odbierze.
Więc po co szukać?"
- Nie moja. To prawda, ale jakby nie patrzeć mojego jeńca. - Syknęła, przenosząc na mnie swój wzrok, który jeszcze przed chwilą zawieszony był na cierpiącej rudowłosej.
- Oczywiście. - Szepnąłem z kpiącym uśmiechem, poruszając łańcuchem, aby w ten sposób potwierdzić jej słowa. Jeśli myśli, że poprowadzi rozmowę swoim tokiem to grubo się myli, nie jestem durniem aby do tego dopuścić.
Rudowłosej chyba nie podobało się moje zachowanie bo szybko wróciła do swoich zajęć. Nie miałem ochoty z nikim rozmawiać, nie kiedy czułem się coraz gorzej. Rozejrzałem się dookoła, a na mojej twarzy pojawił się triumfalny uśmiech. Zaledwie pięć metrów ode mnie stało "wiaderko" z lekarstwem, a na mojej szyi zwiasał bezwładnie materiał. Jedynym problemem okazały się spętane nogi, ale i one nie przeszkodziły mi w osiągnięciu celu, który sobie wyznaczyłem.
Doczołgałem się do nadal gorącego naparu, który mimo przeraźlił swojej wysokiej temperatury. Nachyliłem się nad naczyniem zanurzając materiał w naparze, aby po chwili podnieść się i w konsekwencji oparzyć sobie klatkę piersiową i szyję. Syknąłem przez zaciśnięte zęby i zachłannie wcisnąłem sobie niewykręcony materiał do ust. Szybko jednak oprzytomniałem krztusząc się nadmiarem lekarstwa, które nieprzyjemnie potraktowało mój język. Wyplułem napar, ponownie wgryzając się w materiał.
- Rozumiem, że jest zimno, ale to już przesada. - Parsknęła leżąca nieopodal mnie Terra, która dopiero teraz zwróciła na siebie moją uwagę.
Przeklnąłem w myślach zaciskając szczękę. Zazgrzytałem nerwowo zębami odwracając głowę w kierunku białowłosej, aby posłać jej nienawistne spojrzenie. Od miłości do nienawiści potrzebna jest tylko zdrada, która zniewoli serca uprzednio wyrywając je z pieści. Miłość to największe z kłamstw, które łatwo pomylić z prawdą i zaplątać się w zaborcze sidła tego uczucia. Wielu straciło swe życie z racji na ślepą, bezwartościową miłość czy choćby zauroczenie.
- Wiesz, ja przynajmniej potrafię się ruszyć nie to co Fox. Z tego co wiem, nie zostało jej dużo czasu. - Syknąłem z uśmiechem na poparzonych wargach, uprzednio wypychając językiem materiał z ust.
- Jeśli ona zginie osobiście wleję Ci truciznę do gardła, ale z tego co widzę Ty właśnie to robisz. - Warknęła z triumfalnym uśmiechem.
Jej blady policzek zdobiła spora blizna po naszym ostatnim, bliższym spotkaniu.
Świt był już na wyciągnięcie ręki, ospałe, blade słońce wynurzało się zza oceanu, jednak nasze oczy nie mogły dostrzec tej sceny ze względu na otaczające nas zawiłe drzewa.
Drobne płatki śniegu zagubiły się w nieodgadnionych fragmentach lasu, który od niepamiętnych czasów odstraszał wędrowców swoją nienaturalną przeszłością. Północny wiatr syczał odbijając się od zaklętych wieki temu drzew.
Moją uwagę przyciągnęły ruchy po przeciwnej stronie rozżarzonego ogniska, które wypluwało ogniki niczym aktywny wulkam. Winowajcą całego tego rozgardiaszu okazał się Tony, wybudzający resztę śpiącej jeszcze drużyny.
- To nie ma sensu, błądzimy po tym lesie już piąty dzień a kielicha jak nie było tak nie ma. Jak tak dalej pójdzie wszyscy zginiemy z zimna, głodu i wyczerpania. - Jęknął coraz bardziej podenerwowany Stark, kierując te słowa do leniwie podnoszącej się z ziemi Vindikty.
- Znajdziemy go zobaczysz, tylko potrzeba czasu. Niczego nie można osiągnąć bez wyrzeczeń, ciężkiej pracy i determinacji. Nie zapominaj o tym przyjacielu. - Odparła dziewczyna zbliżając się do ogniska.
- Vini? - Zapytał Steve powoli zbliżając się do czarnowłosej. - Z Fox jest coraz gorzej, jej organizm walczy nawet z podawanymi lekami, więc są one nieskuteczne. Gorączkuje, cała drży a my nie jesteśmy w stanie jej pomóc. Ona umiera. - Dodał po chwili ciszy.
Przysłuchiwałem się ich rozmowie z rozbawieniem, tak naprawdę z rudowłosą było coraz lepiej. Co prawda objawy były niepokojące, ale przy obecności liry we krwi była to naturalna reakcja ciała. Jutro kobieta powinna powrócić do pełni sił, ale dzisiejsza noc nie będzie należała do najprzyjemniejszych.
- Idę sprawdzić co z nią. Steve zrób herbatę, może ona nas troszkę rozgrzeje. - Westchnęła dziewczyna podchodząc do Natashy z którą wymieniła kilka zdań, aby sprawdzić stan "poszkodowanej".
Znudzony odwróciłem wzrok od kobiet i zacząłem bawić się wyniszczoną przez mróz trawą, która swoją barwą przyponinała połączenie szmaragdu z żółcią.
- A Ty co robisz? - Zapytała rozbawiona pani snów zbliżając się do mnie. - Zgubiłeś coś w tej trawie?
Zmarszczyłem niezadowolony brwi, powoli podnosząc się do siadu.
- Próbuję zniwelować ból w ramieniu, trudno w to uwierzyć ale Thor zaatakował mnie bez żadnego powodu. - Mruknąłem topiąc się w nietypowych oczach dziewczyny, na której ustach widniał pogodny uśmiech.
- Kogo Ty próbujesz oszukać Psotniku? - Zapytała, choć musiała znać odpowiedz. Cóż taka natura pytań retorycznych.
- Domyśl się. - Warknąłem z przekąsem, uśmiechając się złośliwie.
- Zawsze wiesz co powiedzieć.
Prawda kłamczuchu? - Zagadnęła kręcą głową. W tej chwili przypominała dziewczynkę z rumianymi policzkami i delikatnym uśmiechem na ustach, które w niektórych miejscach wydawały się nazbyt sine i schorowane.
- Zawsze do usług. - Szepnąłem z rozbawieniem, jednak szybko oprzytomniałem, zadając bardzo ważne pytanie. - Uwolnisz mi nogi? Mam już dość tego leżenia. - Czarnowłosa jedynie skinęła głową i zrobiła to o co poprosiłem.
Mój umysł zaprzątało dziwne wrażenie, że Vindikta była nieobecna, tak jakby jej duch wyniósł się wysoko ku górze i odleciał w nieznane, już na zawsze opuszczając jej kruche ciało.
Podniosłem się z ziemi i ciągnąc za sobą czarnowłosą stawiałem kroki w stronę ogniska.
- Siadaj. Musimy porozmawiać. - Szepnąłem i nie czekając na dziewczynę sam zająłem miejsce opierając się o najbliższe drzewo. Zdezorientowana pani snów posłała w moim kierunku nieufne spojrzenie, ale ponownie tego dnia wykonała moje polecenie.
- Czego chcesz? - Zapytała wzdychając ciężko i wlepiła we mnie swoje tęczówki.
- Nie możemy tutaj zostać, ten las żądzi się swoimi prawami. Nikt nie wyjdzie z tąd żywy, jeśli on na to nie pozwoli. - Szepnąłem spoglądając w szare, nieodgadnione niebo pełne piękna i wrogości.
- Wiem, ale Fox nie da rady iść dalej.
Nie zostawię jej tutaj na pastwę losu, nawet dla ciebie. Rozumiesz? - Odparła wiodąc spojrzeniem po okolicy. - Chyba, że potrafisz jej pomóc? Wtedy nie będziemy musieli tyle czekać.
- Już to zrobiłem. Natasha za moją radą sporządziła napar, jutro Fox będzie jak nowo narodzona. - Wyjaśniłem omijając kilka szczegółów. Tak naprawdę sam chciałem skorzystać z właściwości ziół, ale przecież jest to bezwartościowa informacja.
Prawda?
- W takim razie dlaczego ona tak cierpi? - Warknęła nie spuszczając z mojej osoby czujnego spojrzenia godnego strażnika więziennego.
- Jej organizm nie jest przyzwyczajony do tej miesznaki, walczy bo uznał ją za zagrożenie. Jednak kiedy się podda, lek momentalnie zacznie naprawiać wszystkie napotkane niedoskonałości. Przetestowany na moje skórze. - Szepnąłem wskazując głową na zabliźnioną już ranę po ostrzu.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro