Od zawsze (III)
– No to jazda, Nugat.
Głuchy stukot kopyt o płyty gościńca można było zapewne usłyszeć już na dwa kilometry przed pierwszymi zabudowaniami Middletown. Dobrze zbudowana, kara klacz z dumą unosiła nogi w energicznym kłusie. Jej jeździec nie był szaleńcem. Wiedział, że nie ma sensu gnać pełnym galopem, niepotrzebnie męczyć konia i jeszcze stwarzać zagrożenie dla innych podróżujących. Tak właściwie, kłus już był oznaką pośpiechu.
A ku niemu jeździec miał wystarczający powód. Bo czyż nie jest nim powrót do domu po sześciomiesięcznej służbie na dalekim, mroźnym, północnym posterunku Terressas? Czasy były niepewne. Wyjeżdżając, nie miał gwarancji na powrót.
Chłopak żachnął się w myślach. Wrócił! Nie ma co rozpamiętywać przeszłości. Jedyną sprawą, która teraz się liczyła, był powrót do domu. Do rodziny. Do niej.
Gdyby jechał z nim Colin – towarzysz broni z Terressas, a zarazem stary przyjaciel ze szkoły wojskowej – i gdyby był w stanie słyszeć jego myśli, zapewne by powiedział: Chyba, że już przypadkowo wysadziła się w powietrze, bądź dokonała samozagłady w inny, bardziej oryginalny sposób.
Chłopak przewrócił oczami i uśmiechnął się pod nosem. Gdyby Colin rzeczywiście teraz mu towarzyszył, z pewnością usłyszałby coś w stylu: „Przymknij się już. Przesadzasz. Dotąd przeżyła prawie dwadzieścia lat i nic. Co takiego mogło się wydarzyć przez ostatnie pół roku?".
„Już ty najlepiej wiesz, jak wiele, Michael" – odparłby z pełnią powagi.
Chłopak ponownie przewrócił oczami. Powinien skończyć z tymi dialogami prowadzonymi w myślach z samym sobą. Gdyby Colin się dowiedział, że jest ich częścią, stuknąłby się w głowę i mruknąłby coś o tym, by Michael chociaż starał się udawać normalnego.
– Na szczęście już zaraz wjedziemy do Middletown i skończą się problemy z brakiem kompana do rozmowy. – Chłopak przyjacielsko poklepał szyję swojego wierzchowca. – Już widać główną bramę.
Rzeczywiście. Zabudowania niewielkiego miasteczka były już wyraźnie widoczne na horyzoncie. Kilka minut później Michael musiał zwolnić do stępa i ustawić się w kolejce do przekroczenia bramy. Było jeszcze wcześnie, ale fakt, że tego dnia odbywał się targ sprawił, że i tak czekało już kilkanaście osób. W końcu jednak dotarł do strażnika pilnującego wjeżdżających do miasta. Ten podniósł znudzony wzrok, by po raz nasty tego poranka wygłosić grzecznościową formułkę i zadać regulaminowe pytania o powód i długość wizyty. Zaraz jednak na jego twarzy pojawił się wyraz zaskoczenia, a potem nawet pewnego uradowania.
– Zaraz, zaraz. Młody Oakson? – Kiedy Michael przytaknął, strażnik kontynuował radośnie: – Chłopie! Wieki cię tu nie widziałem! Ile to było?
– Sześć miesięcy, Rafaelu – odpowiedział, również rad ze spotkania. Chociaż... Chyba jednak entuzjazm strażnika był większy. Z niewyjaśnionych przyczyn, traktował Michaela, jak syna.
Właściwie, jakby się chwilę zastanowić, mogło mieć to powiązanie z faktem, że mężczyzna dość często musiał mu pomagać wyplątywać się z kłopotów. Michael doskonale pamiętał początek ich znajomości. Miał wtedy szesnaście lat i właśnie dostał się do szkoły wojskowej. To wtedy przydarzyła się ta niefortunna historia ze złodziejami koni i uprowadzeniem Nugat. Z początku Rafael uważał Michaela za irytującego młodzika, który wtyka nos w nie swoje sprawy, ale koniec końców się do niego przekonał i stał się nieoficjalnym sprzymierzeńcem. Teraz często pociągał za sznurki, by wydobyć chłopaka z problemów, w które pakował się z nadzwyczajnym uporem.
Mężczyzna oparł się na włóczni.
– No widzisz, młody! Pół roku calutkie! Ileż cię ominęło. Nawet sobie nie wyobrażasz, co się tu działo na świątecznym jarmarku. I przy orce. I podczas wizytacji z twierdzy. Ale co ja cię będę zadręczał. Rodzinka się pewnie stęskniła. Leć do niej. Dajmy wjechać do miasta i innym – dodał, patrząc na kolejkę niecierpliwych kupców, która znacznie się wydłużyła w ciągu ostatniej minuty.
Michael machnął ręką na pożegnanie i dał Nugat znak, by ruszyła. Kara klacz – choć z ociąganiem – posłusznie wykonała polecenie. Chłopak pokręcił z politowaniem głową. Doskonale wiedział, że Nugat ciągnęło do świeżej trawy rosnącej obok posterunku strażnika.
– Już zaraz dotrzemy i dostaniesz tyle trawy, ile zdążysz wyskubać, zanim zauważy cię stara Kristin i nawrzeszczy, byś zostawiła jej pole w spokoju – obiecał. – Potem będę musiał ją przepraszać i nosić jej zakupy przez następny tydzień. Jak dawniej.
Jego rodzina mieszkała na obrzeżach Middletown. Chłopak mógłby dotrzeć tam, objeżdżając miasteczko – w ten sposób uniknąłby tłumów ludzi, którzy przybyli na targ – ale jednak stęsknił się za znajomymi uliczkami, budynkami i placem targowym. Middletown nie było szczególnie duże, ale znano je w okolicy – głównie za sprawą sławetnych, cotygodniowych targów. Zjeżdżali się tutaj kupcy z całej zachodniej części kraju, nieraz szlachta z dalszych dworków. Cóż tu długo mówić – mieszkańcy Middletown bardzo się starali uczynić pobyt w swoim mieście jak najatrakcyjniejszym. Prowadzili gospody, wystawiali na straganach lokalne dzieła sztuki, a raz na miesiąc odbywał się specjalny, huczny jarmark z występami bardów, kuglarzy i trup teatralnych.
Michael z lekkim rozmarzeniem wiódł wzrokiem po kolorowych szyldach, gdy nagle rozległ się huk, krzyki, a z wylotu ulicy dochodzącej targowisko zaczęli wybiegać wystraszeni ludzie. Z jakiejś nieznanej przyczyny większość z nich była mokra przynajmniej do kolan.
Chłopak zmarszczył brwi i z zaniepokojeniem zsiadł z konia. Chwycił wodze i ruszył w kierunku centrum zamieszania.
Im bliżej był placu, tym głębsza była warstwa błota na kamiennej drodze. Po chwili sięgała już za kostki. Skrzywił się, widząc brudne buty, które jeszcze tego ranka starannie pastował. Wieczorem najprawdopodobniej czekała go ta sama rozrywka.
W końcu przedarł się do samego placu. Panikarze zdążyli już uciec, nieliczni pozostali ludzie niewiele przejmowali się zamieszaniem. Michael zmarszczył brwi w rozbawionym grymasie i zatrzymał się na chwilę, by delektować się sceną rozgrywającą się przed jego oczami.
Na opustoszałym teraz środku rynku stała ogromna beczka. Albo coś, co niegdyś było beczką, a teraz przypominało... Nic właściwie. W każdym razie nic, co dałoby się nazwać jednym słowem. Spomiędzy desek wychodziły przeróżne kraniki i listewki – z każdego z nich lała się ciurkiem woda. Główna rynienka prowadziła do wielgachnej – teraz w kawałkach – bali stojącej obok. Z niej również odchodziły rynienki ułożone w misterną konstrukcję pokrywającą większą część placu. Dookoła walały się różne części, drewienka i kawałki plandeki. Ku dopełnieniu obrazu chaosu, w kałużach wody dookoła wiły się przynajmniej dwa tuziny okazałych węgorzy.
W samym środku tego zamieszania, bredząc w wodzie i błocie po kostki, miotała się drobna dziewczyna. Chyba starała się ogarnąć zaistniałą katastrofę. Jej włosy zwisały w mokrych strąkach, a z wysłużonego ubrania również kapała woda. Chodziła na boso, co w tej sytuacji zapewne było lepszą opcją, niż niszczenie sobie dobrych butów. Z kieszeni jej długiej kamizelki wystawały jakieś narzędzia, gwoździe i sznurki.
Na widok znajomej, zabieganej sylwetki, Michael poczuł ciepło w okolicach serca. Uśmiechnął się szeroko i ruszył w jej kierunku. Nieszczególnie starał się zachować ciszę – nawet gdyby, to z błotem ciamkającym przy każdym kroku i bojowym rumakiem u boku, byłoby to z góry skazane na niepowodzenie.
Dziewczyna jednak go nie zauważyła. Była zbyt zajęta wmawianiem przybyłym strażnikom, że ma wszystko pod kontrolą i rzeczywistymi próbami zyskania tej kontroli. Oczywiście wszystko z profesjonalną, godną zaufania miną. Ćwiczoną od małego.
Chłopak zaszedł ją od tyłu, gdy akurat stała na boku i z żywą gestykulacją starała się przekonać strażników, że katastrofa wcale nie jest tak wielka, jak się wydaje na pierwszy rzut oka.
– No proszę was, Steve, Lukas! To tylko trochę bałaganu, kilka podtopionych straganów, błoto i dwadzieścia metrowych, okazjonalnie rażących prądem węgorzy! Próbowaliście mnie zamknąć za o wiele większe sprawy!
Starszy ze strażników – wąsacz o imieniu Steve – rozejrzał się z niezadowoleniem.
– To błoto będzie tu zalegało przynajmniej przez tydzień, a targ zaczyna się za dwie godziny. Zaraz wszyscy zaczną się zjeżdżać i rozstawiać swoje kramy. Nie mogą brodzić w bagnie po kostki.
Dziewczyna wzruszyła ramionami.
– Mają dobre buty.
Ten argument jednak niewiele wniósł do rozmowy.
Westchnęła teatralnie, aż nazbyt jawnie prezentując znudzenie i brak zaniepokojenia sytuacją.
– No dobra. Wygraliście. Zdążę przysypać wszystko grubą warstwą piachu. Błoto będzie mniej błotniste. Zadowoleni?
Strażnicy wymienili spojrzenia.
– Wiesz... Za wywołanie takiego zamieszania powinniśmy cię ukarać – powiedział Steve. Jego młodszy towarzysz gorliwie pokiwał głową i uzupełnił skwapliwie:
– Według prawa mogłabyś zostać obroczona grzywną, pracami społecznymi, a i niewykluczone, że straciłabyś kilka palców.
W tym momencie Michael stwierdził, że to czas, by wkroczyć do akcji. Postąpił krok w przód i powiedział:
– Gdybyście egzekwowali każde prawo, Camille już dawno musiałaby sobie wyhodować przynajmniej trzy dodatkowe dłonie, by starczyło palców do odcinania.
Dziewczyna obróciła się zaskoczona, poznając jego głos. Gdy tylko go zobaczyła, na jej twarz wstąpił szeroki uśmiech i dwóch susach znalazła się przy chłopaku.
– Misha! Wróciłeś! – zawołała, radośnie zarzucając mu ramiona wokół szyi.
Chłopak również nie mógł powstrzymać uśmiechu. Objął ją delikatnie, bez najmniejszego trudu unosząc ją w górę. W ogóle nie przeszkadzało mu, że była cała mokra. Zamknął oczy, by nic nie przeszkadzało mu się cieszyć tą chwilą. Włosy dziewczyny łaskotały go w twarz, zupełnie jak dawniej. Dziewczyna była tak znajoma. Tak mu bliska. Tak bardzo za nią przez ten czas tęsknił.
– Prosiłem cię, byś mnie tak nie nazywała. To babskie imię – mruknął, gdy w końcu się od siebie odsunęli.
– A ja cię prosiłam, byś nie jechał do Terressas. Jak widać, oboje się nie doczekaliśmy – odparła bez zastanowienia, znacząco patrząc mu w oczy. Bez większych trudności można było poznać, że przez cały czas nieobecności chłopaka strasznie się o niego martwiła.
Zaraz też sobie przypomniała o obecności strażników i małym problemie, z którym się zmagali. Spojrzała w ich stronę, wciąż jednak nie oddalając się od Mishy.
– Przyjaciele, nie róbmy z tego problemu. Zajmę się bałaganem. Ogarnę błoto. Nie będę przeprowadzała kolejnych testów nocnego oświetlenia festynów w dzień targowy – obiecała z ręką na sercu. Z jej pozy biła powaga, choć i Misha, i strażnicy wiedzieli, że była ona tylko pozorna. Ta, lub podobna sytuacja miała się powtórzyć i to w najbliższej przyszłości. Jak za każdym razem.
Steve z rezygnacją pokręcił głową i skinął na Lukasa.
– Pilnuj się. Kiedyś przydzielą nam sztywniackiego komendanta i skończy się to twoje uchodzenie na sucho – powiedział tylko i odszedł, prowadząc ze sobą młodszego towarzysza. Ten drugi, jak zwykle nie był zadowolony, że znów na nic nie przydała się jego znajomość prawa i przepisów.
Camille wzięła się pod boki i dziarsko spojrzała na Mishę.
– Wspaniale, że wróciłeś. Razem uwiniemy się z robotą w trymiga.
***
W prawdzie „trymiga" trwało godzinę, ale nikt nie narzekał. Gdy tylko skończyli układać drewniane szczątki wynalazku w zgrabny stos na boku placu, a węgorze znalazły się z powrotem w ocalałej beczce, Misha rozejrzał się dookoła.
– Masz jakiś pomysł, jak to wszystko przetransportujemy do twojego domu? – zapytał. Nie było to głupie pytanie. Sama beczka była ogromna i musiała ważyć z tonę, a do tego dochodziły jeszcze połamane deski.
Camille skinęła głową i odgarnęła wciąż wilgotne włosy z czoła. Jakiś czas temu zerwał się wiatr. Nieprzyjemne podmuchy przechodziły przez mokry materiał jej ubrań i kąsały ją w skórę.
– Tak. Wezmę wóz ojca. Tak to tu przytargałam, to też tak do stąd odtargam.
Misha spojrzał na swoje ubłocone ręce i po chwili namysłu wytarł je w spodnie. Nie miał jednak przy tym zadowolonej miny.
– Nie ma takiego słowa – zauważył.
– I cały świat na tym cierpi – stwierdziła w odpowiedzi. – Byłeś już w domu?
Chłopak pokręcił przeczącą głową.
– Chciałem, ale przeszkodziła mi w tym mini powódź, którą ktoś – no naprawdę nie mam pojęcia, kto – wywołał na rynku.
Camille wydęła wargi.
– Okropna osoba, że tak ci przeszkodziła. Idziemy? Muszę jeszcze skądś wytrzasnąć ten piasek. No i wolałabym się stąd zwinąć, nim ktoś zauważy, że jeden z węgorzy wpełznął do karczmy Billa.
Misha uniósł wysoko brwi, ale tak naprawdę nie był szczególnie zaskoczony.
– No to rzeczywiście lepiej znikajmy – przyznał i podszedł do spokojnie czekającej na boku Nugat. Odwiązał wodze, poklepał ją po szyi, a następnie wyciągnął dłoń w stronę dziewczyny. – Wsiadasz?
Camille zastygła w pół kroku. Jej spojrzenie mówiło samo za siebie. Z niezrozumiałej dla chłopaka przyczyny bała się koni, a już szczególnie jazdy na nich. Z tego tytułu potrafiła własnoręcznie ciągnąć wóz na targ i męczyć się z nim przez dłuższy czas, niż najzwyczajniej na świecie zaprząc konia i być na miejscu w kilka minut. Z resztą, nie tylko konie budziły w niej takie emocje. Nawet do osłów podchodziła z rezerwą.
Misha postąpił krok w przód i chwycił ją za rękę.
– Nalegam. Jesteś cała przemoczona i zaraz się zaziębisz. No i na dodatek wpadłaś na genialny pomysł zostawienia butów w domu, więc... No. Krótko mówiąc: wszystko działa przeciw tobie.
Camille przełknęła ślinę i odetchnęła głęboko. Z przerażeniem otaksowała Nugat wzrokiem.
– No dobra – powiedziała w końcu. – Ale to tylko dlatego, że rzeczywiście robi się chłodno.
Misha przewrócił oczami i sprawnym ruchem pomógł jej wejść na siodło. Następnie usiadł przed nią i dał sygnał Nugat, by ruszyła. Wraz z pierwszym, spokojnym krokiem klaczy, Camille krzyknęła cicho i kurczowo objęła chłopaka rękami. Ten z początku uśmiechał się delikatnie, ale po chwili stwierdził, że dziewczyna obejmuje go jednak aż nazbyt kurczowo.
– Wiesz, Cam. Przez te pół roku nic się nie zmieniło i wciąż potrzebuję powietrza – przypomniał rozbawiony. Ta natychmiast przyznała mu rację, ale nie poluźniła zbytnio uścisku.
– To ty mnie zmusiłeś – zauważyła.
Chłopak zaśmiał się, ale nie miał już żadnego argumentu. Popuścił wodze i pozwolił Nugat lekko opuścić szyję. Klacz zarżała z zadowoleniem. Stukot jej kopyt odbijał się echem od kamieniczek przy rynku, a Camille po chwili się uspokoiła i przestała gwałtownie reagować na każde szarpnięcie konia. Misha uśmiechnął się i radośnie spojrzał przed siebie. Był w domu.
***
– No to jesteśmy – powiedział Misha, zatrzymując Nugat przed dwoma, praktycznie sklejonymi ze sobą chatkami. Obrócił się przez ramię i spytał: – Zsiadasz?
Camille spojrzała na niego, jakby nagle postradał zmysły.
– Ale... Ty sobie zdajesz sprawę, jak wysoka jest Nugat, prawda? I jak daleko stąd do ziemi? – upewniła się, zaciskając palce na tylnym łęku siodła.
Misha przewrócił oczami i przełożył nogę nad szyją klaczy. Strach dziewczyny był czasami śmieszny. W końcu, co chwilę zeskakiwała z różnych płotów i drzew, pokonując przy tym taką samą, a może i większą odległość.
– Jak sobie życzysz – powiedział, zsuwając się na ziemię. Obrócił się w jej stronę i rozłożył ramiona. – To jak, księżniczko? Teraz zejdziesz? Złapię cię.
Camille wprawdzie walczyła ze sobą przez chwilę, ale ostatecznie przełożyła nogę nad siodłem i ostrożnie zsunęła się w jego ramiona.
– Nie było tak strasznie, co? – zaśmiał się chłopak. – Zdecydowanie muszę cię częściej zabierać na konne przejażdżki. Zobaczysz, jeszcze będziesz wsiadać na konia bez mrugnięcia okiem.
Cam, która wciąż stała tuż obok niego, z ulgą przyjmując fakt, że jej stopy już są na ziemi, wspięła się na palce i szybko pocałowała go w policzek.
– Leć już pokazać się rodzinie, a ja lepiej postaram się wytrzasnąć skądś górę piachu. Dzięki za pomoc! – zawołała i już odwróciła się, by zniknąć w swojej chatce.
Misha odprowadził ją wzrokiem do samych drzwi i uśmiechnął się. Na policzku wciąż czuł miłe ciepło.
***
– Hej! Jest tu ktoś? Mamo? Oskar? – Misha wszedł do chatki i rozejrzał się dookoła. Na palenisku tlił się ogień, ale pomieszczenie było puste. Nagle usłyszał radosny pisk, a chwilę później na drabinie prowadzącej na stryszek pojawiły się nogi, a za nimi reszta postaci dziewięcioletniego chłopca.
– Michael! Wróciłeś! – Oskar zeskoczył z ostatnich szczebli i w ułamku sekundy znalazł się obok brata. Misha nachylił się i przytulił go, klepiąc po plecach.
Jego rodzina przygarnęła Oskara cztery lata temu. Z początku przysparzający wiele kłopotów chłopiec z czasem stał się prawdziwym członkiem rodziny. Był również wielkim oparciem dla Sylvii – matki Mishy – kiedy jej mąż pracował całymi dniami w polu, a starszy syn wyjeżdżał na żołnierskie wyprawy.
– Hej, Osk! Tęskniłeś chociaż trochę?
Chłopiec szybko się opamiętał i wypuścił Mishę z objęć. Chwycił się pod boki i spojrzał na brata, udając niedowierzanie.
– No co ty. Była chwila spokoju. No i Camille częściej mi pozwalała sobie pomagać.
Misha uniósł brew i zaplótł ramiona. Nie był pewien, czy połączenie krnąbrnego Oskara i wybuchowych wynalazków Camille to najlepsze połączenie, ale nie powiedział tego głośno.
– Przez te pół roku zrobiłeś się jeszcze bardziej bezczelny. Nie sądziłem, że to jest możliwe – zauważył w zamian.
Oskar wzruszył ramionami.
– No widzisz. A wiesz, że razem z Deli nauczyliśmy się strzelać z procy? W zeszłym tygodniu upolowałem cały tuzin zająców!
Starszy z braci wysoko uniósł brwi. Jeśli połączenie Camille i Oskara budziło w nim wątpliwości, to przy połączeniu Oskara, jego przyjaciółki Deli i umiejętności strzelania z procy nie miał żadnych złudzeń. To zdecydowanie nie mogło skończyć się dobrze.
– I co? Wypłoszyliście całą zwierzynę z okolicy? – zapytał.
Zanim Oskar zdążył odpowiedzieć, do izby weszła Sylvia, uginając się pod ciężarem kosza z warzywami. Ponieważ zasłaniał jej pole widzenia, nie zauważyła jeszcze obecności synów.
– Oskar? Pomożesz? – zawołała, odkładając kosz nieopodal paleniska. Dopiero gdy się odwróciła, zauważyła Michaela. Uniosła dłonie do ust, wydała z siebie cichy okrzyk i od razu podbiegła, by zamknąć go w matczynych objęciach.
– Kochanie, tak bardzo tęskniłam! – zawołała. W jej oczach pojawiły się łzy szczęścia. Cieszyła się, że jej syn znalazł sobie zajęcie, w którym się spełnia, ale jego ciągłe wyjazdy i brak pewności, czy żyje były czymś, do czego nie potrafiła się przyzwyczaić.
Odsunęła się od niego i chwyciła jego twarz, by się mu lepiej przyjrzeć.
– Opaliłeś się na tym skraju świata – zauważyła. – I schudłeś. Dziecko, czy oni was w ogóle karmili czymś zjadliwym?
– Na pewno bardziej zjadliwym, niż twoje potrawki – mruknął jakby do siebie Oskar. Sylvia jednak nie zwróciła na niego uwagi, wciąż wpatrując się w starszego syna.
– No dobrze – powiedziała w końcu. – Na pewno jesteś głodny. Chodźcie tu oboje, pomożecie kroić warzywa na zupę. Wczoraj upiekłam chleb, mamy piwo korzenne... Dla ciebie, Oskar, kwaśne mleko. Chodźcie, chłopcy. Uwiniemy się ze wszystkim raz-dwa, a potem pójdziemy na targ.
Zaraz też zaczęła się krzątanina w kuchni. Sylvia dorzuciła drwa do paleniska, Oskar zabrał się za krojenie marchwi, a Misha zajął się patroszeniem królika. Zaraz też dostał ścierką po głowie w ramach reprymendy za zbyt małą dokładność przy krojeniu mięsa. Po chwili oberwało się również Oskarowi, gdy ten rozsypał obierki marchwi na pół pomieszczenia. W powietrzu zaczął unosić się swojski zapach gotowanego bulionu.
***
Wieczorem razem z Camille, otuleni w koce, siedzieli na dachu jej chaty i wpatrywali się w światła i ruch towarzyszący krzątaninie na głównym placu. Targ się kończył i kupcy wraz ze sprzedawcami zaczęli się zbierać do domów, tudzież tawern i gospód. Z tej odległości jednak gwar był już stłumiony, a w powietrzu słychać było głównie delikatny szum wiatru.
– Twoja mama pewnie strasznie się ucieszyła na twój widok, co?
Misha obrócił głowę w stronę dziewczyny. Siedziała na złożonym kocu, za ochronę przed wiatrem służyła jej tylko kamizela. Dla kontrastu, Misha otulił się kocem od stóp do głów.
– Tak. Ja też się za nią stęskniłem. – Nagle coś mu się przypomniało. – Właśnie. Dzięki, że się trochę zajęłaś Oskarem.
Camille odchyliła się i zaśmiała się perliście; dźwięk potoczył się po okolicy, zagłuszając hałasy z centrum miasta. Chłopak patrzył na nią z lekkim niepokojem, obawiając się, że zaraz straci równowagę i spadnie z dachu. Uspokoiła się dopiero po dłuższej chwili.
– Ależ to była przyjemność! – stwierdziła, ocierając łzy śmiechu z kącików oczu. – Ojejku, Misha! Twój brat to geniusz! G-E-N-I-U-S-Z! Popchnął parę projektów do przodu. Na przykład ten z lotnią... Na ochotnika się zgłosił, by skoczyć z dachu.
– Że co? – Misha patrzył na nią z narastającym przerażeniem. – Pozwoliłaś mu, by skoczył z dachu?!
Camille dopiero po chwili zrozumiała powód jego paniki. Bagatelizująco machnęła ręką.
– Oj, uspokój się już. Przecież nie pozwoliłabym, by coś mu się stało. Asekurowałam go z dołu. Miałam wóz wypełniony sianem.
– Rzeczywiście bardzo uspokajające.
– No weź, Misha. – Dziewczyna przyjacielsko trzepnęła go w ramię. – Przecież żyje.
Misha tylko pokręcił głową, wypuszczając ze świstem powietrze.
– Cóż. Dobrze, że wróciłem, póki te bardziej głupie pomysły nie wpadły wam jeszcze do głowy.
Camille spojrzała na niego z namysłem.
– Wiesz. Było jeszcze parę rzeczy, których ty nazwałbyś nieodpowiedzialnymi... Ale akurat lotnia zadziałała. W małym stopniu, ale jednak – stwierdziła.
Chłopak z rezygnacją pokręcił głową i zapatrzył się w gwiazdy wyłaniające się zza chmur. Przygarnął do siebie dziewczynę.
– Cam, jesteś straszna. Wiesz o tym, nie?
Dziewczyna znowu się zaśmiała i spojrzała mu w oczy.
– Zdaję sobie z tego sprawę, maestro.
Misha uśmiechnął się tylko, wiedząc, że dziewczyny nie przegada. Ta oparła się o niego i wymamrotała cicho:
– Tęskniłam. Bardzo.
Objął ją ramieniem.
– Je też. Bardziej.
Mocniejszy powiew załopotał ich okryciami. Włosy poderwały się do szalonego tańca, tylko po to, by po kilku sekundach opaść.
Jej głos rozległ się ponownie dopiero po kilku chwilach.
– Wiesz, że cię koch...
***
– Stop, stop, stop. – Zerwałam się z materaca, machając przy tym rękami tak mocno, że prawie walnęłam Issę w nos. – Wystarczy. To zaszło za daleko. Bajka skończona. Oksi już śpi.
Merissa skrzywiła się z zawodem. Oksana za to splotła ramiona i na przekór opadającym powiekom, oznajmiła głośno:
– Nieprawda. Ja chcę moją bajkę.
Stanowczo pokręciłam głową. Bajek było dość. Jakoś zniosłam początek fantazjowania Issy, ale teraz zdecydowanie się zapędziła. Spojrzałam na Oksanę i poprawiłam jej kołdrę, tak by małej nie było zimno. Lubiła spać przy rozszczelnionym oknie, a noce były naprawdę zimne.
– Jest już późno. Ciąg dalszy nastąpi. Kiedy indziej. – Powiedziałam dobitnie, ignorując niezadowolone sapnięcie Merissy. – Razem z Issą też już jesteśmy w piżamach, zaraz pójdziemy spać.
Oksi zmarszczyła brwi i zacisnęła palce na pannie Hannie – starej, wymiętoszonej pieluszce z tetry.
– Kłamiesz. Nigdy nie chodzicie tak szybko spać, gdy macie nocki – zauważyła. Jakby nie patrzeć: słusznie. Ale stańmy prawdzie w oczy: kto chodzi spać przed północą, gdy jest u kogoś na nocowaniu. Ktoś oprócz Callie, oczywiście. Ona zazwyczaj tak właśnie robi.
Merissa zaśmiała się, ale pod wpływem mojego spojrzenia wstała i skierowała się do drzwi pokoju.
– Masz naprawdę inteligentną siostrę, Misha – stwierdziła, wymieniając z Oksaną porozumiewawcze uśmieszki. Zaraz też pomachała jej na dobranoc i wyszła.
Już miałam pójść w jej ślady, gdy zatrzymała mnie dłoń Oksi zaciśnięta na rąbku mojej koszulki. Kucnęłam i spojrzałam na nią pytająco.
– Co się stało? – spytałam.
Oksi najpierw rozejrzała się dookoła, jakby sprawdzając, czy ktoś podsłuchuje. Potem szepnęła mi do ucha:
– Co Michael odpowiedział Camille? Kiedy powiedziała, że go kocha? – jej ton mówił: możesz mi zaufać. Nikomu nie zdradzę!
Z początku mnie zamurowało. Powinnam zakazać Issie snucia bajek inspirowanych moim życiem. Czytanie książek na dobranoc byłoby o wiele bezpieczniejszą opcją. Spojrzałam jednak ciepło na siostrę i odparłam z mimowolnie wkradającym się na moją twarz uśmiechem:
– Powiedział, że wie. Od zawsze.
Oksi uśmiechnęła się usatysfakcjonowana.
**********************************
I tym akcentem kończymy tą książkę. Koniec specjali. Ale nie koniec tej historii. Ona zawsze będzie żyła, prawda? Przynajmniej na pewno w moim serduszku.
Dziękuję, dziękuję Wam wszystkim za Waszą cierpliwość, entuzjazm, zaangażowanie. Jesteście niesamowici, wiecie? Najlepsi.
Jeszcze raz: bardzo, bardzo, bardzo Wam dziękuję za wszystko. Mam nadzieję, że ta książka chociaż kilka razy sprawiła, że wasz dzień stał się lepszy. Jaśniejszy. Bo Wasze komentarze tak na mnie działały. Dzięki^^
Co mam jaszcze napisać? Do kolejnego? Hah, w tym wypadku raczej do kolejnej książki. Aktualnie serdecznie zapraszam do "Blaskiem Słońca". I dla tych, którzy się tego obawiają: nie. To nie jest słaba podróbka "Mów mi Misha". Wierzcie, lub nie, ale to coś zupełnie innego.
Tak więc... Nie przedłużając (bo kto lubi przedłużające się pożegnania?):
Pozdrowionka!
WildAntka
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro