45|Misha
Callie bezradnie patrzyła na zatrzaśnięte wrota stajni. Ponownie na nie naparła, próbując je otworzyć. Tak jak za ostatnimi ośmioma razami, nic to nie dało. Odwróciła się i spojrzała na stojącego obok Amaryta. W półmroku stajni widziała niewiele więcej ponad zarys jego sylwetki.
– Chyba wiatr zamknął nas na głucho, kolego – powiadomiła go. Jej głos brzmiał nienaturalnie, odbijając się lekkim echem od pustych ścian. Gdyby nie szum wiatru, w budynku panowałaby zupełna cisza. Koń potrząsnął niespokojnie głową, więc dziewczyna podeszła do niego i zaczęła głaskać go po szyi. Gdy się uspokoił, przeszła do ściany, gdzie znajdował się włącznik światła. Po drodze potknęła się o skrzynkę leżącą nie na miejscu i czyiś toczek. Pewnie Mishy. Miała zwyczaj zostawiania swoich rzeczy gdzie popadnie, chociaż trzeba przyznać, że łatwo później odnajdywała potrzebne przedmioty. Zupełnie inaczej, niż Merissa, która szukała dajmy na to toczka i po półgodzinie odnajdywała go na swoim miejscu.
Śmiejąc się pod nosem, Callie pstryknęła włącznikiem i pomieszczenie zalało żółtawe światło starej żarówki.
– No tak, wciąż negocjujemy z ciocią Susan lepsze oświetlenie – mruknęła pod nosem, podeszła do drzwi i podjęła kolejną próbę ich otwarcia. Bezskuteczną.
– Nic to – powiedziała głośno i zaczęła rozpinać sprzączki ogłowia Amaryta. – Misha nas wypuści, gdy wróci.
***
– I... Ostatnie! – triumfalnie oznajmił Camil, podsuwając mamie pod nos obrane jabłko. Ta zaśmiała się, wzięła owoc od syna i pokroiła go na ćwiartki.
– Wrzucisz do garnka pół laski cynamonu? – poprosiła, wycinając środek z pestkami. – Słoik jest w tamtej szufladzie. Z zieloną nakrętką.
Camil posłusznie zajrzał do wskazanej szuflady i po krótkich poszukiwaniach odnalazł dany słoik. Wyjął laskę cynamonu oraz scyzoryk z kieszeni i zaczął przekrawać ją na pół.
– Umyłeś go? – upewniła się mama, wrzucając ostatnie kawałki jabłka do garnka.
Camil pospiesznie cofnął scyzoryk i wytarł ostrze w spodnie.
– Tak – odparł i wrócił do przerwanego zajęcia. Mama tylko pokręciła głową z politowaniem.
– Widziałaś, czy Misha wychodziła z domu? – spytał, wrzucając do gotujących się jabłek cynamon i napawając się wonią przyszłej zupy jabłkowej. Idealnej na wakacje.
– Widziałam ją tylko rano, jak snuła się po ogrodzie. Ale raczej nigdzie nie wyszła. Wyglądała tak, jakby spała w środku – zaśmiała się mama. Ostatnio miała problemy ze snem i bardzo wcześnie wstawała. – No, i była w piżamie. A czemu pytasz?
Camil machnął ręką i schował scyzoryk.
– Tak po prostu. Idę do niej.
Mama pokiwała głową i zaczęła myć ręce.
– To przy okazji wynieś śmieci. I wróć na obiad, dobrze? Misha też może przyjść, jeśli chce.
– Jasne, mamo! – Wziął worek i wyszedł przed dom. Wyrzucił śmieci i przeszedł na posesję przyjaciółki. Nie było sensu wracać się do środkowych drzwi. Spokojnie doszedł do wycieraczki przed drzwiami wejściowymi i już sięgał po klamkę, gdy te się gwałtownie otworzyły. Camil odruchowo się cofnął i spojrzał na wychodzącą osobę. Była to mama Mishy, Sylvia.
– Cześć, ciociu, wszystko w porządku? – dodał, widząc bladą twarz kobiety. Właściwie, cała była roztrzęsiona. Jedną ręką wybierała jakiś numer w telefonie, drugą pospiesznie szukała czegoś w torebce. Pewnie kluczyków.
– Och, Camil, jak dobrze. Zostań z Kają, okej? – wyrzuciła z siebie i zaraz trzasnęły drzwi jej samochodu. Chłopak – zbyt zaskoczony, by cokolwiek zrobić – odprowadził ją wzrokiem, gdy zdecydowanie zbyt szybko i gwałtownie wyjeżdżała ze spokojnej uliczki, przy której stał ich dom.
– Nawet nie waż się ze mną zostawać.
Obrócił się i przez wciąż otwarte drzwi zobaczył Kaję. Stała w przedpokoju z rękoma założonymi na siebie, ale widział, że jest zdenerwowana.
– Co się stało? – zapytał i szybko dodał kolejne pytanie: – Jest Misha?
Kaja zmarszczyła brwi i również wyszła przed dom. Oparła się o mur i odparła na jego pierwsze pytanie:
– Nie mam pojęcia, ale dotyczy to właśnie jej.
***
Susan odwiązała uwiąz od rur i poprowadziła Karmela, modląc się, by nigdzie nie spotkała swoich rodziców. Nie chciała, by ich krytyczne uwagi zepsuły jej humor, który w towarzystwie Karmela znacznie się poprawił.
– Chodź, idziemy na padok – szepnęła do konia, chociaż właściwie niepotrzebnie zachowywała ciszę. Stukot końskich kopyt o brukowaną kostkę zapewne słychać było na drugim końcu ośrodka.
Zanim wyszła zza rogu, ostrożnie wyjrzała, szukając sylwetek rodziców. Pochłonięta szukaniem ich twarzy, nie od razu zauważyła wozy policyjne stojące na parkingu. Mrugnęła parę razy, ale pojazdy nie zniknęły. Czyli, że jej się nie przewidziało. Rzeczywiście tam stały.
– Co one tu robią? – zapytała samą siebie, gdy wciąż zaintrygowana tym faktem szła w stronę padoku. Wypuściła Karmela, a potem ruszyła w kierunku małej stajni, by odwiesić uwiąz. Gdy już wyszła z nowej części ośrodka, a jej nogi stanęły na trochę gorszej, piaszczystej drodze, zauważyła coś, co zdziwiło ją jeszcze bardziej, niż radiowozy na parkingu.
Polną ścieżką prowadzącą na obrzeża terenu ośrodka jeździeckiego biegła grupa ludzi w czarnych mundurach. Na szyjach mieli zawieszoną broń, a ich głowy skrywały czarne kominiarki.
Susan stanęła jak wryta, przez chwilę nie wierząc w to, co widzi.
– Komandosi? – spytała zdumiona. Potem przyspieszyła kroku i zaraz zobaczyła małą stajnię. A dokładniej, szamotaninę przed nią.
Przed zamkniętym na głucho budynkiem kilku komandosów właśnie obezwładniało krzepkiego mężczyznę. Wołali coś, ale dziewczyna nie mogła zrozumieć co. Obok stało kilku policjantów z odbezpieczoną bronią. Nagle Susan usłyszała głos Callie dobiegający ze środka stajni. Czy oni ją tam zamknęli? – przeleciało jej przez głowę. Ruszyła naprzód, ale po kilku krokach zatrzymał ją jeden z policjantów.
– Stój! Tu nie jest bezpiecznie!
Susan posłusznie nie ruszała się z miejsca. Nagle dostrzegła ciocię Mariolę. Stała po drugiej stronie placyku i z przerażoną miną rozmawiała z kimś przez telefon. Nawet nie dostrzegła swojej siostrzenicy.
W końcu szamotanina ustała, a policjanci opuścili broń. Nadal jednak byli w gotowości. Komandosi szybkim krokiem ruszyli w kierunku nowej stajni. Dwóch z nich mocno trzymało mężczyznę, w którym Susan dopiero teraz rozpoznała jednego z koniokradów. Jeden z komandosów wykrzykiwał krótkie komendy do krótkofalówki.
Jakiś policjant otworzył wcześniej zatrzaśnięte wrota stajni i wypuścił Callie. Ta początkowo próbowała zrozumieć scenę przed nią, a później dostrzegła Susan i szybko do niej podbiegła.
– Co tu się dzieje? – zapytały równocześnie. Nim którakolwiek zdążyła ponownie otworzyć usta, do ich uszu dotarł sygnał syreny ambulansu. Przyjaciółki spojrzały po sobie i równocześnie ruszyły w stronę pani Marioli.
*************************
Wiecie co? Pisanie rozdziału z "Mishy" w trzeciej osobie było... dziwne. Ale też fajne. Lepiej poznałam bohaterów, o których pisałam. Wiecie, mogłam spojrzeć na nich inaczej, niż Misha.
Wiem, że pod wpływem ostatnich rozdziałów wasze głowy są pełne teorii i ... obaw. Dzielcie się nimi! Ogólnie, już uszykowałam sobie fortecę z poduszek i kołdry. Wezmę jeszcze widelec do obrony (pozdrawiam tych, którzy wiedzą o co chodzi).
Do następnego rozdziału!
WildAntka
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro