Rozdział II. Prawa i obowiązki
Dawniej kiedy nie wiem
dawniej myślałem że mam prawo obowiązek
krzyczeć na oracza
patrz patrz słuchaj przecie
Ikar spada
Ikar tonie syn marzenia
porzuć pług
porzuć ziemię
otwórz oczy
tam Ikar
tonie
Tadeusz Różewicz
~ Martin ~
Przyjazd Kamila powinien mi pozwolić na chwilę się zresetować, od wszystkiego oddalić i odpocząć, ale z chwilą wejścia do mojego domu Polaka, wiem, że tak się nie stanie. Nie ważne co by się nie działo, ja i tak zawsze będę czuł potrzebę bycia przy Svenie. Uzależnił mnie od siebie. Sprawił, że nie myślę o nikim innym, że pozwalam, aby mnie zdradzał, obrażał, ranił, abym każdego dnia tracił dla niego głowę i stawał się dobrowolnym niewolnikiem, źródłem zaspokojenia każdej jego zachcianki. Idiotycznie upieram się, aby zachować go przy życiu, chociaż wszystkim by było wygodniej, gdyby już zakończył swój żywot. Wszystko wtedy byłoby prostsze.
Leżąc u boku Hanniego, przez mój umysł przetaczają się setki myśli, obrazów, zapomnianych wspomnień, łzy, który płynęły lata temu i te świerze. Jednak najczęściej widzę Svena półnagiego na skoczni, kiedy chciał ze sobą skończyć w wyjątkowy sposób. Ciągle zastanawiam się, co mnie tknęło, aby tam przybiec, przecież mógł być w tym czasie w setkach innych miejsc.
Ktoś może powiedzieć, że znałem go po prostu dobrze, ale teraz wiem, że nadal jest dla mnie zagadką. No może trochę inaczej. Zagadką jest dla mnie jego umysł, ciało już nie ma przede mną żadnych sekretów.
Myślę także o wieczornej rozmowie z Kamilem, a potem o wspólnym obiedzie i kolacji, podczas której obaj panowie dali się ponieść emocjom. Ich ostrą wymianę zdań z trudem udało się przerwać, za nim nie powiedzieli paru słów za dużo. Początek ich współpracy zapowiadał się niezwykle interesująco i intrygująco, jeżeli nic się nie poprawi, razem z Andim będziemy mogli zacząć się zakładać, któremu z dwójki Kamil - Sven, pierwszemu puszczą nerwy.
Wstaję. Narzucam na ramiona szlafrok i kieruję się do kuchni. Blade promienie słońca oświetlają drzwi, jakby wskazywały mi drogę ucieczki, ale ja mam swoje obowiązki względem niego, może przez samego siebie nałożone, ale jednak. Przecież nie mógłbym go zostawić.
Wychodzę, starając się go nie obudzić. Kieruję się do kuchni. Zaraz wszyscy wstaną, więc trzeba przygotować śniadanie, a potem... No właśnie, czy Kamil coś zaplanował? Wrazie czego zaprosiłem również Andreasa żywą bombę pomysłów, ale...
- Hej! - aż podskoczyłem, kiedy za plecami usłyszałem głos Polaka. Odwróciłem się i przywołałem na twarz uśmiech, w ciągu ostatnich lat doszedłem do niezłego czasu w tej dziedzinie. Ktoś w związku musiał być przynajmniej z pozoru pogodny.
- Źle się spało? - zagaduję, widząc wory pod jego oczami. Przygryzam wargę, kiedy zauważam jego zapadnięte policzki. Tak bardzo przypominają mi tamte lata, chwilę, kiedy drżałem nie o zdrowie, ale życie Svena. Mam ochotę podejść do Kamila i na siłę wcisnąć mu coś do zjedzenia, chyba zaczynam się starzeć.
- Nie, tylko... - przeczesuje dłonią włosy i uśmiecha się, jakby szukał odpowiednich słów. - Nowe miejsce. Zupełnie nowe i tak jakoś... Rozumiesz?
- Chyba tak - uśmiecham się tym razem szczerze. - Mam nadzieję, że się przyzwyczaisz.
- Nie wiem czy moja obecność tutaj jest konieczna - odpowiada szatyn i siada przy stole. - Sven chyba nie chce mojej pomocy, a ja nie zamierzam się nikomu narzucać. Boję się, że co najwyżej mu zaszkodzę, a tego bym nie chciał.
- Hanni już taki jest. Stara się robić wrażenie samowystarczalnego, ale tak naprawdę balansuje na krawędzi życia i śmierci. Te jego nawroty anoreksji i depresji... On musi z tego wyjść raz na zawsze. Nie mam siły... Już nie - patrzę na niego, całkowicie go rozumiem, ale nie mogę pozwolić, aby wyjechał. Nie teraz. Kamil przynajmniej musi spróbować. Jeżeli i ten plan zawiedzie, to będę mógł zacząć odliczać dni do końca Hanniego.
- Martin, ale nie wiem co ja mam robić. Miałem mu pomóc ,,odnaleźć samego siebie", ale on nie wygląda na kogoś zagubionego - wzrusza ramionami i patrzy mi głęboko w oczy. - Powiem szczerze, że decyzja o przyjeździe tutaj była spontaniczna i jak się okazuje błędna i...
- Nie, Kamil, musisz przynajmniej spróbować. Jak nie dla niego, to dla mnie, chociaż... - nie lubię, kiedy na moich emocjach gra Sven, ale nie mam żadnych oporów, aby to zrobić w stosunku do Polaka.
Ten chyba coś powiedzieć, ale w tym samym momencie do środka wchodzi temat naszych rozmów. Kolana miękną mi na jego widok, wygląda tak idealnie, tak jak ja ma na sobie tylko szlafrok. I chociaż widzę, że ledwo idzie, bo najzwyczajniej w świecie brakuje mu sił, to i tak jest, w moim odczuciu, doskonały.
- Witaj - rzuca w stronę Polaka tylko pobierznie spojrzenie, widzę, jak na mnie patrzy i że zmierza w moim kierunku. Nie mylę się. Już po chwili staje tyłem do naszego gościa. Napiera na mnie biodrami, opierając się o blat, nie zważając na obecność kogoś trzeciego całuje mnie namiętnie.
- Obrzydza cię to? - odwraca się i patrzy prosto na Kamila, którego twarz nie okazuje rzadnych emocji.
- Nie - odpowiedź jest zwięzła i jednoznaczna, ale za długo przebywam z Hannim, aby nie wiedzieć, że on na tym nie zakończy. Będzie drążył dalej.
- To dlaczego patrzysz na nas, jak na... - Sven nie zaskakuje mnie tym pytaniem, ale ściskam go za dłoń.
- Co, kochanie? Chyba mam prawo wiedzieć czy Kamilowi nie będzie to przeszkadzać. Skoro i tak będzie naszym gościem, to musi być świadom, co się tu dzieje, jakie są zasady i...
- Zasady? W ogóle znasz takie słowo? - prycha Polak, a ja mam jedno marzenie, aby Andreas wreszcie wstał i pomógł mi ich rozdzielić.
- U nas w Niemczech... - Sven zaczyna jakiś dłuższy monolog, a ja oczami wyobraźni widzę, jak Kamil pakuje swoje walizki, a ja znowu zostaję z tym wszystkim sam.
- Skoro tu jest tak idealnie, to po co tu przyjeżdżałem? - trzydziestolatkek nadal siedzi, ale widzę, jak zaciska dłonie na blacie stołu.
- Też zadaję sobie to pytanie - Sven uśmiecha się, a potem obaj patrzą w moim kierunku.
Nie jestem w stanie im na to odpowiedzieć. Przygryzam wargę i wbijam wzrok w ziemię.
- Martin, nie musisz - najmłodszy patrzy na mnie uspokajająco, ale ja kręcę głową.
- Spróbujcie przynajmniej ze sobą porozmawiać - proszę ich obydwu i o dziwo obaj mi potakują.
- Pójdę się ubrać, wezmę jeszcze te leki i będę na wszystko gotowy - Sven przeczesuje dłonią włosy, a mi serce pęka na milion kawałków, widząc, że z każdym dniem jest go coraz mniej.
~ Sven ~
- Wypaliłeś się - brzmi to jak wyrok, a ja powtarzam to samo zdanie w swojej głowie milion razy. Nawet teraz, kiedy siedzę na belce, gdy czeka mnie kolejny skok. Kolejna, upokarzająca próba. Najchętniej bym nie skakał, zszedł ze sceny w najciemniejszy zakątek świata. Jednak muszę skoczyć. Chociaż od mojego ostatniego przyzwoitego skoku minęły lata świetlne, chociaż czuję w całym ciele ból i tak po prostu nie chcę...
Jednak ruszam. Jednak muszę to zrobić. Pokazać, że nadal tu jestem, że były triumfator jeszcze nie odszedł, jeszcze może zabrać głos.
Wszystko się jednak kończy szybciej niż zaczęło. Lądowanie jest trwardsze i bardziej bolesne niż na innych obiektach. To boli, szczególnie tutaj w zakopiańskim kotle czarownic.
Tu grawitacja jest jeszcze bardziej okrutna, do macierzystej ziemi przyciągnęła szybciej niż powinna. Grzebie moje nadzieje i nie daje szansy.
Jestem wściekły. Mam ochotę krzyczeć, wołać. Czemu wśród tych tysięcy nie znalazł się chociaż jeden, który wyciągnął by do mnie rękę, który by mnie ocalił, wyłowił z morza porażki? Czemu zostawiają mnie samego?
Schodzę ze sceny niezauważony. Odprowadzony tylko pojedyńczym, pogardliwym spojrzeniem. I nagle ktoś do mnie podbiega. Jakiś chłopak, chyba skoczek...
- Czy mogę... - zaczyna, lecz nie daję mu skończyć.
- Nie przeszkadzaj - odpowiadam. Nie chcę przy nim wybuchnąć.
- Ale...
- Nie ma ,,ale" kim ty jesteś, że śmiesz mi przeszkadzać? - pytam, wręcz warczę, jakby jego towarzystwo uwłaczało mojej godności.
- Kamil, Kamil Stoch - jąka się. Z pewnego skoczka, staje się zagubionym dzieckiem. Prycham. Gardzę takimi nieudacznikami. Nic z niego nie będzie.
- Jak już coś osiągniesz to przyjdź do mnie. Porozmawiamy - rzucam na odchodnym.
***
Niechcący spełniłem swoją obietnicę. Dopiero, kiedy powtórzył mój wyczyn podszedłem do niego. Tego roku w Bishoschofen, gdzie po raz czwarty triumfował. Od tamtego czasu, tamte wspomnienie mnie prześladuje. Nie mogę się od niego uwolnić, może dlatego, że on już dawno przebił moje osiągnięcia.
To pewnie stanowiło także powód, dla którego nie chciałem Polaka tutaj. Nigdy nie potrafiłem przegrywać, a teraz musiałem widywać obraz mojej klęski codziennie. Przy nim nigdy nie wyjdę dobrze.
Coś we mnie pęka. W zasięgu mojej ręki jest tylko poduszka, więc to ona staje się moją ofiarą. Rzucam nią o ścianę. Czuję w oczach łzy, ale w tym samym momencie słyszę pukanie do drzwi. Patrzę w tamtym kierunku ze wściekłością. Nie chcę. Nikogo nie potrzebuje. Roznoszą mnie negatywne emocje. Nikt nie powinien być świadkiem takiego widoku, dlaczego więc te cholerne drzwi się otwierają, przecież...
- Przepraszam - sam tembr tego głosu doprowadza mnie do wściekłości, a kiedy mężczyzna wchodzi do środka i widzę całą jego sylwetkę, to żałuję, że nie mam siły wstać i wyciągnąć go z tego pokoju. Nie miał prawa tu być. Nie miał prawa widzieć mojego upadku. - Pomyślałem tylko, że powinniśmy zacząć od początku. Spróbujmy jeszcze raz.
Nie wyciągnął dłoni. Nie zrobił żadnego z tych teatralnych gestów. Po prostu stał i patrzył wyczekująco.
- Tak. To dobry pomysł. Może w towarzystwie Martina i Andiego się nie pozabijamy - powinienem się uśmiechnąć przy tych słowach, ale nie daję rady.
- Może - zgadza się i odwraca w kierunku drzwi. Chce wyjść, co przyjmuję z ulgą.
- Fajnie, że przyszedłeś - rzucam jeszcze, co jest chyba zbędne.
Nie odpowiada kręci tylko głową, ale nie wychodzi. Odwraca się jeszcze.
- Fajnie, Hanni, ale nie traktuj mnie tak jak ich. Nie potrzebuję klepania po głowie. Szczególnie nie od ciebie - patrzy mi prosto w oczy. - Sprawmy, aby ten cholerny miesiąc minął nam, jak najszybciej. Zrób to dla Martina.
Kiwam głową, prychając przy tym. Gdyby on tylko wiedział o tym wszystkim...
Na razie jeszcze jest tak niemrawo, ale dajcie mi czas się rozkręcić😉
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro