Prolog
Marzenia o lataniu można spełnić i ja jestem tego najlepszym przykładem. Marzenia o sławie i wielkości także. Nie myśli się wtedy o cenie, którą kiedyś trzeba będzie zapłacić. Nie pomyślałem. Wyłożyłem wszystko na stół i właśnie teraz to traciłem, albo raczej miałem stracić w momencie włożenia tabletek do ust.
Tak, jak zawsze chciałem, stałem się motylem. Lekkim, wspaniałym, ale delikatnym. Chociaż chyba trochę złagodniałem. Nie mam siły krzyczeć, kiedy buntuje się mój organizm, kiedy brak mi sił na podstawowe czynności. Kiedy, tak jak ten motyl, nic nie ważę i zostały mi ostatnie chwile życia.
Leżę na białym śniegu, na zeskoku mojej macierzystej skoczni. Biały puch wdziera się
W każdy zakamarek mojej skóry, przecież leżę prawie zupełnie nagi. Nie mam już nic do stracenia. I ta myśl motywuje mnie do działania.
Nie czuję nic, kiedy z trudem podnoszę rękę. We wnętrz już także jestem zimny, wręcz lodowaty. Nie ma we mnie nic, co warto by było ratować..
I nagle czuję ciepło spływające na mnie z góry. Czyjś dotyk jak promień słońca. Ciepły, delikatny, pieszczący skórę. Leniwie unoszę wzrok i widzę najcudowniejszy obraz... Niebieskie, prawie błękitne, na tyle głębokie, aby móc się w nich zanurzyć oczy. Są pełne smutku. Ale dlaczego? Przecież mamy właśnie okazję się spotkać jeszcze ten jeden, jedyny raz. Czemu, więc mam wrażenie, że łzy na jego policzkach, to nie są oznaki wzruszenia?
- Czemu mi to znowu robisz, Sven... Tyle razy obiecywałeś? - pyta i podciąga mnie do góry. Siada na śniegu, a ja ląduje na jego kolanach. Czuję się jak dziecko. - Znowu muszę cię z tego wyciągać. Pocieszać i wspierać. Muszę zapewnić ci bezpieczeństwo, sprawić, być przestał do tego wracać. To mój obowiązek nadany mi przez sumienie.
- Proszę - zaczynam. Nie chcę słuchać o Bogu. Ilekroć to on porusza ten temat rani i mnie, i siebie.
- Nie... Dzisiaj dasz mi skończyć. Wiesz ile razy zbierałem cię do kupy, abyś mógł być tym, którym zawsze chciałeś być? - mówi. Z każdą chwilą ściska mnie coraz bardziej, a ja nie mam siły protestować. I tak to musi być koniec.
- Czemu mnie, kurwa nie uprzedziłeś, że pomimo tego wszystkiego i tak będziesz alkoholikiem, ćpunem i anorektykiem?
- Jestem gruby - odpowiadam automatycznie i czuję, jak jego dłoń uderza w mój policzek.
- Jesteś zapatrzonym w siebie dupkiem. Egoistą, ale... Nie pozwolę, abyś mnie zostawił. Rań mnie każdego dnia. Zadawaj ból. Niszcz mnie, ale nie odchodź, nie zostawiaj mnie - on płacze.
Staram się wstać. Niezdarnie, bez siły całuję go w usta.
- Nie chcę tego - mówi. - Nie teraz nie w taki sposób.
- Kochasz mnie - odpowiadam i gładzę go po policzku. - To chore, ale urocze, Martin.
- Znowu się mną pobawisz.
- Znowu cię zostawię.
- Bo nigdzie nie jesteś na stałe.
- Jak motyl.
- Jak motyl na skoczni.
Prolog taki sobie, ale mam nadzieję, że zostaniecie jeszcze trochę 😘
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro