Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

3

Reszty zdania nikt nie jest w stanie dosłyszeć. Z początku wydawało mi się, że to piorun uderzył we wzgórze. Jednak pioruny nie posiadają czarnych, jak noc, kul. Jedna z nich przemyka ze świstem przez drewniane ściany tuż koło naszych głów.

Ludzie zaczynają wrzeszczeć, niektóre damy płakać skulone przy ścianach. Stoję nieruchoma pośród chaosu, bo nie wiem, czy mam uciekać z domu, który zaraz może się zawalić, bo żyrandol się coraz bardziej przechyla, czy biec do ojca. Obraz mam zamazany, ale i tak widzę krwawą smugę na twarzy ojca. Żołnierze go otoczyli, więc chyba sobie poradzi. Rozlega się kolejny huk armat.

Może jednak powinnam się skulić, a nie stać jak słup pośród pola proszący aż, by trafił w niego piorun. Deszcz zawiewa do środka i ponowie mam mokre ciuchy. Świece leżą na podłodze i w jednym miejscu buchają płomienie z wolna trawiące zasłony oraz obraz. Drewniane ściany również długo nie wytrzymują. Robię krok w przód i jedna z kul leci prosto na mnie. Stoję sparaliżowana.

W ostatniej chwili upadam na podłogę popchnięta przez kogoś. Widzę tylko niebieski skrawek materiału, a obok plamę krwi i czegoś, co wygląda, jak pozostałości po głowie. Ouch...

Czuję dużą dłoń na ramieniu, która szarpie mnie w górę. Jakimś cudem komodor znalazł się przy mnie. Ponad jego barkiem widzę, jak ojciec ucieka z żołnierzami bocznym wyjściem. Powinni się kierować do bunkra... ale co ze mną?

– Wszyscy do fortu! I strzelać z armat bez rozkazu!

Komodor wykrzykuje rozkazy do ludzi, który ewakuują się z walącego się budynku. Ojciec zniknął już wśród burzy. Nigdzie nie widzę Ann, czy Mary oraz jej córki. Davenporta również nie. Ktoś szlocha pod ścianą, trzymając zmasakrowane ciało, a jeszcze ktoś wrzeszczy przeraźliwie, bo kula oderwała mu nogi. Kręci mi się w głowie. Ten dom był jednym z najbezpieczniejszych miejsc w mieście. Nie mogły go dosięgnąć kule z zatoki, więc... Port!

Następuje kolejne uderzenie piorunem oraz wystrzał. Kulę się automatycznie, ale nogi odmawiają posłuszeństwa. Żyrandol spada kilka kroków od nas. Pożar rozprzestrzenia się na dobre wśród ciał oraz krwawych smug. Czuję potrząsanie. W uszach dudni niczym dzwonem portowym. Wpatruję się rozszerzonymi oczami w dom – wszystko stracone. Jedna z belek spada przed jednym z wyjść.

– Diana!

Odwracam się w oszołomieniu do komodora, który ciągnie mnie za dłoń. Potykając się o ciała, podążam za nim. Odłamki drewna przelatują obok nas, gdy zawalają się ściany. Wydostajemy się na zewnątrz. Ludzie oraz kawaleria kierują się w stronę fortu. Wszędzie słyszę wrzaski i czuję swąd palących się ciał oraz drewna. Po raz ostatni odwracam się za siebie. Posiadłość przypomina ognistą kulę, która zaczyna trawić ogród. W powietrze wzbijają się ptaki, wydając z siebie panicznie skrzeki. Gniazdo rajskich ptaków raczej nie przetrwa.

Jeden z żołnierzy podprowadza komodorowi fryza. Konie strzygą uszami i rżą niespokojnie, kiedy wiatr zacina prosto na nie strugi deszczu. Niebo po raz kolejny rozświetla błyskawica. Norrington dosiada konia i wyciąga dłoń. Trzęsę się, kolejną suknię mam przemoczoną i w strzępach. Nie mam domu, ojciec może jest cały, a może nie i Bóg jeden wie, gdzie teraz jest. Wiem, że obowiązkiem komodora jest służenie gubernatorowi oraz dbanie o jego bezpieczeństwo, ale wolałabym sama móc zejść na dół. Jedna ze ścian domu zawala się z trzaskiem. Kilka koni odskakuje, a żołnierze próbują je uspokoić. Już prawie nikogo nie ma na wzgórzu. Ciężko mi zostawić jedyne miejsce, jakie znałam przez całe życie, jednak ostatecznie chwytam ramię komodora i zostaję wciągnięta na kłąb wierzchowca.

Fryz trzyma uniesioną głowę, przez co mogę się złapać szyi, gdy wysokim galopem zbiega na dół. Prawie nie czuję dotyku mężczyzny za mną, za co jestem wdzięczna. Wtulam policzek w rozgrzaną i wilgotną grzywę konia. Komodor wykrzykuje rozkazy do ludzi, by jak najszybciej się przegrupowali nad wodę. Coraz bliżej widzę kolejne płonące domy w miasteczku. Biegających w te i we w tę ludzi. Prawie spadam, kiedy koń musi przeskoczyć nad jednym z wozów, który gwałtownie się obsunął, bo stracił koło. Komodor wyciąga skałkówkę i ładuję ją prochem, bo na ulicy jest mnóstwo grabieżców. Piraci. Wybuchy oraz strzały rozlegają się wszędzie z przeciągłym piskiem. Wierzchowiec rozchlapuje błoto i ślizga się.

Mężczyźni z osmolonymi twarzami, osobliwie ubrani, biegają z szerokimi mieczami i toporkami, okazyjnie strzelając z pistoletów, w kogo popadnie. Pasy mają przepasane kolorowymi chustami, a na każdej głowie znajduje się skórzany, wyszczerbiony kapelusz. Jedni z nich grabią domostwa, inni podpalają wszystko, co znajdzie się na ich drodze, a jeszcze kolejni gwałcą kobiety na środku ulicy. Zbiera mi się na wymioty i mam dreszcze na plecach, ale nic nie mogę zrobić. Koń przemyka przez ścieżkę porośniętą figowcami. Komodor ściąga wodze trzymane w jednej dłoni i jego dłoń stuka w moje żebra. Wierzchowiec wyskakuje na brukowaną drogę przy porcie. Przed nami ukazuje się ogromny statek o czarnych żaglach.

W mojej głowie miga jakiś obraz, raz po raz. Próbuje się przebić z odmętów wspomnień, ale jestem pewna, że znam ten statek. I to jeszcze bardziej mnie przeraża.

Podkowy wierzchowca stukają miarowo, gdy przejeżdżamy wzdłuż pomostów. Dwa z nich zostały dosłownie zmiecione przez czarny okręt. Kilka statków marynarki stara się go otoczyć i tylko dzięki temu, armaty nie są skierowane w stronę lądu. Przynajmniej na chwilę. Piracki żaglowiec wbija dziób w mniejszy statek marynarki, przepoławiając go niemal na pół. Obity metalem bukszpryt mieni się krwią w świetle płomieni.

Rozglądam się po zatoce, ale Stormbreaker stoi niewzruszony na drugim końcu portu – kompletnie niemuśnięty przez kule. Jeden z żołnierzy wyskakuje przed konia i łapie wodze, zatrzymując go w miejscu.

– Sir, nie możecie wjechać do fortu. Włamali się do skarbca, ukradli wszystko i próbujemy ich namierzyć. Chwilowo nigdzie nie jest bezpiecznie. Ostrzelali stajnię i wszystkie konie nie żyją.

– Chyba nie uważasz, że zostawię moich ludzi bez dowództwa?

Komodor zeskakuje z siodła i popycha mnie nieznacznie na swoje miejsce, wciskając w dłonie wodze. Spoglądam na niego, jakby oszalał.

– Jedź na klif na drugi koniec wyspy. Będziesz tam względnie bezpieczna i wróć o świcie, gdy przestaniesz słyszeć armaty. Jeśli piraci nadal tu będą, znajdź studnie i wejdź przez nią do jaskini. Tam znajdziesz łódź ratunkową z mapą, kocami oraz prowiantem i płyń do Varenling Landing, zrozumiano?

Wpatruję się z przerażeniem w jasne oczy komodora.

– A co z moim ojcem?!

– Moi ludzie się nim zajęli, powinien być bezpieczny,

Powinien?!

Kiwam gwałtownie głową, bo nie mogę nic z siebie wydobyć. Wyjmuje zza pasa pistolet i podaje mi go.

– Byłbym wdzięczny, jakby udało ci się go kiedyś oddać.

Zaciska palce na mojej dłoni i klepie fryza w zad, który skacze do przodu. Chwytam się kurczowo wódz i staram się oprzeć nogi w strzemionach, choć te są dla mnie stanowczo za długie. Odwracam się przez ramię. Komodor uchyla nieznacznie trikorn i podąża za żołnierzem z fortu, trzymając w dłoni rapier od gubernatora. Na ciemnym niebie rozświetlanym błyskawicami dostrzegam kolejne dwa, czarne okręty u ujścia zatoki. Zagryzam wargę i pozwalam, by koń biegł jak najdalej od tego. W deszczu nikt nie rozpozna kropel wody od moich łez.

***

Całą noc spędzam pod liśćmi bananowca, do którego przywiązałam konia. Trzęsę się z zimna oraz przez przemoczone ciuchy. Marzę o herbacie albo czymkolwiek ciepłym. Kiedy słońce wschodzi nie słyszę nic. Żadnych odgłosów od strony zatoki, ani choćby świergotania ptaków. Nic. Wyspa zdaje się martwa. Podciągam się na gałęzi i uspokajam oddech. Przynajmniej przestało padać i mam nadzieję wyschnąć na słońcu. Odwiązuję konia, który jest cały spocony po stresującej nocy. Klepię klacz po szyi i szepczę cicho, by uspokoić nas obie. Nie umiem w ogóle jeździć konno, kilka razy w życiu siedziałam w damskim siodle na perszeronie, ale notorycznie się z niego zsuwałam.

Znałam tylko podstawy, a w zwykłym siodle nie wypadało mi jeździć. Na szczęście fryz miał głęboki krok, jaki mocno nie wybijał i łatwo się było trzymać szyi.

Pantofle się prawie rozpadły i dotykam wychodzącymi palcami przez szwy zielonej trawy. Wspinam się na jedno z zielonych wzgórz. W zatoce nie dostrzegam ani jednego statku – całego, ma się rozumieć. Trzy wraki zostały wyrzucone na brzegi, a wzniesienie z posiadłością jest całkowicie spalone. Znad miasta wciąż unosi się dym.

Skracam puśliska, podciągam popręg i z kamienia wgrzebuję się na grzbiet zwierzęcia. Staram się spokojnym tempem dotrzeć w dół, ale serce bije niespokojnie. Pistolet komodora wbija się w krzyż, gdzie obwiązałam go wstążką do pasa.

Wyjeżdżam na jedną z dróg, ale jest zupełnie cicho. W niektórych miejscach wciąż tańczą języki ognia. Nerwy mam w strzępach i wierzchowiec to wyczuwa, bo strzyże uszami w moją stronę. Wjeżdżamy do portu, ale tu również nikogo nie ma. Wszystkie statki odpłynęły i wygląda na to, że zostałam ostatnim żywym człowiekiem na Saint d'Claire.

Omijam stosy ciał, w których ucztują legwany, albatrosy oraz kraby. Trzymam dłoń na broni, kiedy przejeżdżamy przez wykrzywioną bramę fortu. Wozy z zaopatrzeniem i bronią są poprzewracane na boki. Konie z dziurami w łbach leżą w kałużach krwi wraz z wyciągniętymi zwojami jelit. Na jednej ze ścian fortów powieszeni zostali trzej dowódcy, a za nimi jest cała ścieżka przyozdobiona ludźmi nadzianymi na haki.

Przykładam dłoń do ust, gdy poznaję jedną ze zmasakrowanych twarzy należącą do Longbottoma. Są obdarci ze skóry z wypalonym „P" na lewej piersi oraz odciętymi przyrodzeniami i językami. Dziury w murach są wszędzie i tylko kilka z armat ostało się na górze. Zawracam klacz z powrotem do portu, ale tym razem dostrzegam wzdłuż mol ponabijane głowy żeglarzy na płotach. Fryz prawie potyka się o nagie ciało jednej z ulicznic, która ma cięcia na podbrzuszu i wyryte na piersiach napis: „dziwka". Przykładam dłoń do nosa, bo odór krwi oraz śmierci jest okropny. Rozbieganym wzrokiem oglądam otoczenie.

Jestem tu zupełnie sama.

Wpatruję się w ocean za zatoką. Jak to się stało, że jeden z najlepiej strzeżonych portów marynarki został zaatakowany tak znienacka? Zazwyczaj okrętowi potrzeba dziesięć minut zanim dopłynie z odpowiednią prędkością – jeśli nie chce się rozbić – do portu. Ktoś ze straży powinien w tym czasie zabić w dzwon, a nie dopiero, gdy kule nadciągały w stronę miasta. Zsiadam z klaczy na postoju dla koni, gdzie udaje się znaleźć względnie czyste poidło oraz niezgnite siano. Zdejmuję na chwilę siodło i siadam na nim na ziemi, gdy klacz odpoczywa.

Wpatruję się w złotą, grawerowaną lufę pistoletu. Przyciskam go do piersi. Unoszę głowę na wieżę dzwonniczą. Zamykam pastuch i zaczynam się wdrapywać na górę. Wyjmuję drzazgę, która wbija się z drabiny. Przy dzwonie znajduję strażnika z przestrzeloną na wylot głową. Spycham go na bok, bo leży n skrytce. Podważam ją nożem, który ma za pasem. Wyjmuję z niej podręczna lunetę oraz kompas. Wycieram zakrwawione dłonie w suknię. Przykładam przedmiot do oka. Znad niewielkiej wyspy na zachód ode mnie – Saint d'Doux – również unosi się dym. Odwracam się w drugą stronę i wspinam na wyższą kondygnację, bo klif zasłania widoczność.

Mrużę oczy w promieniach krwawego słońca na ponownie bezchmurnym niebie. Ulga odbiera mi dech, kiedy daleko w porcie Blanche dostrzegam charakterystyczne białe żagle z poprzecznymi pasami na górze. Zatykam lunetę między piersi i schodzę powoli. Przy ostatnim stopni rozrywam doszczętnie spódnicę i widać teraz całą halkę. Wchodzę ostrożnie do jednego z domów. Czuję się podle, ale ja jeszcze żyję, a właściciele prawdopodobnie już nie.

Przeszukuję szuflady szafek, by znaleźć wełniane spodnie z wysokim stanem oraz luźną koszulę. W sukni zbytnio będę na siebie zwracać uwagę, a nowego gorsetu sama nie założę. Przykładam ubrania do sylwetki. Powinny się nadać. Zabieram jeszcze pasek, który mocno ściskam w pasie, kiedy pocięta suknia leży już na zimnej podłodze. Podwijam rękawy bufiastej koszuli z falbankami na klatce piersiowej. Związuję włosy tasiemką, by jak najbardziej przypominać zwykłego marynarzyka.

Na ulicy szukam kogoś o podobnym rozmiarze stopy, co ja. Udaje się po chwili znaleźć skórzane buty za kostkę oraz kapelusz. Ze stęknięciem przewracam jednego z żołnierzy, by zabrać od niego pas na broń, który przewieszam na własnych biodrach. Wydycham z siebie długo powietrze. Zabieram do worka, jaki znalazłam u kowala wszystkie najpotrzebniejsze rzeczy. Idę w stronę pastucha, ale słyszę za sobą jakiś odgłos.

Odwracam się, celując z broni. Nawet jej nie zdążyłam odbezpieczyć. Kot trzyma w pysku mysz i czmych za jednym z budynków. Przykładam dłoń do serca i wracam do wierzchowca, którego siodłam i wyprowadzam w stronę portu. Staram się nie myśleć o poprzednich właścicielach ubrań, ani o ich zapachu na nich. Z pewnością nie są perfumowane.

Jedna z witryn skrzypi na delikatnym wietrze, a okiennice opustoszałych domostw uderzają o siebie z trzaskiem. Zapadam się co jakiś czas w ziemistej i wciąż wilgotnej ziemi. Idę wzdłuż brzegu, by znaleźć jakąś rybacką łódź, bo nie mogę teraz stracić pół dnia na szukanie studni. Póki marynarka królewska jest jeszcze w Blanche. Odgarniam połamane gałęzie z plaży i natrafiam na łódkę, która może pomieści z osiem osób. Muszę sobie poradzić z jedną parą wioseł. Spoglądam na klacz.

Przerzucam wodzę wokół ramienia i spycham powoli do wody drewno. Koń wyciąga szyję w stronę łajby, stawia uszy do przodu i rozszerzonymi ostrzami wącha i delikatnie dotyka krawędzi. Wrzucam do środka siodło. Wyjmuję z kieszeni jabłko, które udało mi się znaleźć i staję po drugiej stronie łódki. Oby tylko drewno wytrzymało. Klacz, dzięki Bogu, nie wskakuje, tylko wchodzi powoli, próbując ugryźć jabłko oddalające się od niej. Kiedy w końcu jej cztery nogi są na łódce, daję owoc i przywiązuję do słupka na dziobie.

Spycham z całej siły resztę łódki z plaży i po chwili zaczyna się unosić na wodzie. Biorę sznur z pokładu i wyciągam z mielizny. Dopiero po chwili niezdarnie wdrapuję się na nią, odwiązuję wiercącą się klacz i biorę wiosłami obszerne zamachy. Z początku płyniemy w złą stronę, ale po chwili orientuję się, jak mam pracować ramionami, by stąd wypłynąć. Koń się niegdzie nie wybiera tylko stoi na przedzie, przez co tracimy co jakiś czas równowagę. Jakimś cudem udaje mi się skłonić ciągnięciem za wodzę oraz stukaniem po nogach, by klacz się położyła przed ławeczką. Nie przywiązuję jej ponownie, bo gdyby się chciała gwałtownie poruszyć, spętanie mogłoby wywołać panikę i w konsekwencji postrzępiona deska, to byłby maks możliwości. Przykrywam ją lnianym kocem, jaki zgarnęłam z domostwa, by jej sierść nie nagrzewała się zbytnio. W końcu to nie mój koń i to zwierzę uratowało mi życie.

Wypływamy z zatoki, a mięśnie zaczynają już szczypać. Staram się oddychać miarowo, ale zapomniałam już, jak wilgotne i słone powietrze zatyka płuca. Fale odbijają się miarowo z pluskiem od drewna. Po lewej zauważam stado morskich zwierząt. Mają gładką, szarą skórę. Wyskakują z wody, wydmuchując ją z siebie. Krople cieczy tworzą pod światło wiele drobnych tęczy. Słyszę dziwne dźwięki, jakie z siebie wydają. Podobne do klikania, pisków oraz śmiechów.

Uderzają pyskami łódź i skaczą wzdłuż niej, nie wyglądają jednak na wrogo nastawione i z pewnością nie są rekinami, o których słyszałam straszliwe historie. Stękam głośno, ale nie przestaję wiosłować. Moja wyspa oddala się mozolnie, a Blanche jak na złość, nie chce się przybliżyć. W końcu ramiona tak puchną, że nie daję rady nimi więcej ruszyć. Chowam wiosła i zdaję nasz los na nieśmiałe fale, które z wolna popychają nas w stronę celu.

Głaszczę klacz po głowie. Grzebię chwilę w torbie i podaję jej ostatnie jabłko, jakie miałam. Sprowadzane są pewnie z Kontynentu, bo tu co najwyżej mogłabym jej dać banana, a z tego co słyszałam, nie wszystkie wierzchowce je dobrze znoszą.

Gdy odzyskuję czucie w rękach, ponownie biorę się za wiosłowanie. Gardło mnie suszy, a żołądek ssie z głodu. Słyszę już rybitwy nad głową, bo mijam pierwszy z głazów przed wyspą. Słońce stoi już na szczycie widnokręgu. Pot spływa po karku i plecach. Skronie mam wilgotne, a płuca palą żywym ogniem. Łódź podskakuje i utyka na mieliźnie. Opieram ramiona na kolanach, bo nie mam już nawet siły ruszyć palcem u stopy. Wygrzebuję się na piasek, choć wygląda to bardziej, jakbym wypadła przez burtę na twarz. Otrzepuję się i wciągam głębiej łódkę. Pakuje na powrót wszystkie rzeczy, sprawdzam ich stan. Przygotowuję konia do jazdy, nie wsiadam od razu, by rozprostował nogi.

Znajduję jedną z brzegowych skał bardziej pochylonych w stronę ziemi. Wciągam się na siodło i stępem jadę wzdłuż brzegu. Fale obmywają kopyta fryza, a pod ich lazurową powłoką dostrzegam kolorowe rafy koralowe. Brzeg się tu gwałtownie kończy i spada kilka yardów w głąb otchłani. Mieniące się ryby pływają ławicami, a kilka żółwi morskich składa jaja na plaży. Omijam je szerokim łukiem, by nie zakłócać ich spokoju.

Przeszukuję sakwę, do której wrzuciłam srebrne sztućce i wszystkie błyskotki, jakie udało się znaleźć, by w razie czego mieć za co wykupić posiłek oraz nocleg. Nie mam pojęcia, czy ktokolwiek z tego oddziału marynarki był świadkiem nocnych wydarzeń.

Palmy coraz bardziej rzedną i blisko wody znajdują się teraz patyki oraz kurniki tętniące życiem. Nikt mi się nie przypatruje. Klacz jak i ja jesteśmy w dość średnim stanie, więc idealnie wpasowujemy się w otaczające nas farmy. Wjeżdżamy na drewnianą drogę. Albatrosy kręcą się wokół statków kompanii handlowej, która ma tu swoje silosy oraz hale przeładunkowe z tysiącami worków na zboże. Dostrzegam pierwszych żołnierzy. Wykrzywiam się na widok mundurów, ale brnę przed siebie. To teraz czas znaleźć ojca.


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro