2.
Mam wrażenie, że w nocy nie zmrużyłam oka. Myśli kołaczące się po głowie nie dawały chwili wytchnienia, a Mary, która przyszła mnie obudzić skoro świt, nie poprawiła mi nastroju. Zdążyłam zjeść tylko grzankę i popić ją zaparzonymi ziarnami kakaowca, bo ojciec oczekiwał mnie w porcie, a musiałam jeszcze założyć suknię i mieć upiętą fryzurę. w karocy szybko przejrzałam przemówienie, które miałam oficjalnie wygłosić na powrót marynarzy.
Macham sztywno odpływającej baronowej, która na noc zatrzymała się w pensjonacie nieopodal przystani. Ojciec również nie wrócił na noc do posiadłości. Doskonale o tym wiem, bo jak w środku nocy przeszłam się korytarzami na największy balkon i usłyszałam, jak Mary rozmawiała z kamerdynerem, że gubernatora jeszcze nie ma. Mi pozostało tylko pchnąć ażurowe drzwi i usiąść na fotelu z najlepszym widokiem na port, bo żadne drzewo go nie zasłania.
Odstawiłam świecę na metalowej podstawce na stolik i słuchałam cykad oraz nocnego nawoływania zwierząt. Usłyszałam w zaroślach niżej poruszenie, ale nic nie zobaczyłam. Pewnie kolejna iguana. Wróciłam do sypialni, zanim któraś z pokojówek by się zorientowała, że mnie nie ma.
Ukrywam ziewnięcie za wachlarzem i przechodzę piaszczystym brzegiem do fortu, gdzie czeka ojciec. Piasek nasypuje się do pantofli, ale brnę dalej, udając, że go nie czuję pod stopami. Ciemny krab o czerwonych szczypcach wyskakuje spod butów i bokiem śmiga do wody.
Mewy piszczą nad głowami, co jakiś czas pikując do wody i wyławiając błyszczące rybki. Fale uderzają w miarowo kołyszące się statki w przystani. Baronowa już jest na końcu zatoki – nareszcie. Spoglądam na spienioną, lazurową wodę omywającą piasek niedaleko mnie. Nigdy nie mogłam sobie pozwolić na zanurzenie bosych stóp w wodzie i dotknięcia rozgrzanego od słońca piasku czy kamyczków. Damie nie wypada.
Wzdycham z podirytowaniem i wspinam się po kamienistych stopniach. Dwóch strażników prostuje się na mój widok, a potem uśmiechają się, zderzając ze sobą bagnety muszkietów. Ojciec rozmawia z kilkoma dowódcami stacjonującej na stałe flotylli. Łapie moje spojrzenia i rozciąga szeroko usta w przyjaznym grymasie. Zaprasza gestem do siebie, a kiedy podchodzę, kładzie dłoń na moim ramieniu.
– Diano, moja droga, mam nadzieję, że byłaś w stanie zasnąć, mimo tak nieoczekiwanych wydarzeń.
– Tak, papo, oczywiście.
Wstrzymuję słowa tak mocno, jak gorset mój oddech, by nie powiedzieć czegoś nieodpowiedniego. Nie wiem, czy odnosi się do powrotu porucznika, czy do tego, że wychodzę za mąż.
Podporucznik Longbottom podchodzi do nas, kłania mi się. Jest chyba najstarszy z trójki dowódców, co wczoraj przypłynęli. Ma głębokie bruzdy w kącikach oczu oraz między brwiami. Mimo wszystko nie ma odpychającej aparycji.
– Wszyscy są już gotowi.
Ojciec kiwa mu, biorąc mnie pod rękę, i idziemy na plac, gdzie czekają ustawieni w szeregi żołnierze. w rogu placu zauważam kilku konnych, a na murach i podwyższeniach stoją przedstawiciele arystokratycznych rodzin z naszej wyspy – całe trzy osoby. Madame d'Perre, z której córką spędziłam dzieciństwo, choć od dwóch lat ma własne dziecko, sir Spencer oraz van Eidenhoven.
Rolą gubernatora jest regularny przegląd wojska, ale nigdy nie towarzyszyłam mu w tym. Wszyscy są ubrani w identyczne czerwono-białe mundury z czarnymi kapeluszami z pióropuszem, spod których wystają jasne peruki. Stają na baczność, gdy ojciec przechodzi wzdłuż rzędów i wita się z niektórymi. Wpatruję się dyskretnie w niebo, na którym powoli gromadzą się puszyste chmury. Przynajmniej w czasie deszczu nie będzie chmar komarów. Słońce stoi już w zenicie i grzeje mocno w kark. Na murach stają strażnicy na posterunkach. w rogach koło koszy z węglem stoją niebieskie flagi w gwiazdy i pasy zjednoczonego królestwa.
Dochodzimy do podestu, więc muszę podciągnąć drapowaną spódnicę, by się na niego wspiąć. Macham wachlarzem, gdy żołnierze odwracają się w tym samym czasie, stukają obcasami i prezentują broń, gdy podporucznik tak zakomenderuje.
Dostrzegam spojrzenie podporucznika Davenporta. Uśmiecha się i ponownie mruga, gdy nasz oczy się spotykają. Nie odwracam wzroku od razu, mimo że moje kontakty oraz doświadczenie z mężczyznami jest dość mizerne, jego kokieteria mnie nie onieśmiela.
Zerkam kątem oka na ojca, który odbiera pakunek od marynarza i kładzie go na stole pod zadaszeniem. Nie zważa na ustawione miniaturki statków na mapie archipelagu, które się przewracają, gdy kładzie długie pudło z czarnego, lakierowanego drewna.
Marszczę brwi, kiedy rozlegają się bębny i kilku żołnierzy przechodzi środkiem placu, wygrywając rytm. Przestają, gdy na drugim końcu pojawia się postać w granatowym mundurze. Postać przechodzi powoli dostojnym krokiem i staje u podstawy podestu. Ramiona trzyma na plecach, co jeszcze bardziej podkreśla jego sylwetkę.
Spoglądam na ojca, którym ma tak radosny wyraz twarzy, jakby sam król go odwiedził. Wyjmuje list oprawiony w skórzaną obwolutę. Dostrzegam pieczęć królewską oraz charakterystyczny podpis. Otwiera wieko pudełka i podaje na otwartych dłoniach rapier z pozłacaną rękojeścią wysadzaną turkusami.
Przyglądam się porucznikowi, póki ten nie unosi na mnie znudzonego spojrzenia. Pochylam głowę, by kapelusz zasłonił mnie jak najbardziej się da. Mężczyzna odbiera broń, wyjmuje ją z pochwy i wyciąga w stronę słońca. Broń prezentuje się niesamowicie, nawet dla takiego laika jak ja.
– Z mocy słów Jego Królewskiej Mości, mianuję porucznika Richarda-Vilhelma Norringtona – komodorem. Za zasługi podczas pięcioletniej żeglugi oraz odpieranie wielu ataków piratów na statki kampanii handlowej, ale również i na floty marynarki. – Ojciec skacze oczami po piśmie z Kontynentu. – w liście owym jest zawarty patent oraz potwierdzenie stopnia wojskowego, jak i również przejęcia dowództwa nad główną flotyllą marynarki archipelagu Lamagonie, wraz z głównym okrętem – Stormbreakerem, który podlega komodorowi.
Ojciec zawiązuje rzemieniem list i podaje porucznikowi – nie, teraz komodorowi. Ten kłania się, ale nawet przez jego twarz nie przemyka choćby cień uśmiechu. w przeciwieństwie do Davenporta. Przypina rapier do pasa i odbiera list. Rozlegają się wiwaty żołnierzy oraz oklaski. Również staram się bić brawo z zaangażowaniem, ale średnio wychodzi. Norrington w tym momencie się odwraca i dostrzega moją marną imitację. Uśmiecha się krzywo i unosi oczy do nieba, a później odchodzi do swych żołnierzy.
Zamieram w bezruchu zbita z pantałyku. Ktoś coś do mnie mówi, ale mogę się tylko wpatrywać ze złością w znikające barki komodora. Jak śmiał naigrywać się ze mnie przy wszystkich?!
Podporucznik podchodzi do nas i zamienia kilka słów z ojcem. Udaje mi się wyłapać, że w posiadłości ma się zaraz odbyć przyjęcie dla żołnierzy ze stopniami – z okazji powrotu oraz nominacji. Davenport zostanie porucznikiem, ale będzie się później ubiegać o tytuł lorda. Przyglądam się jego posturze, ale tak naprawdę próbuje dojrzeć za jego plecami mapę świata rozwieszoną na ścianie pod sufitem.
– Diano, oprowadź podporucznika po porcie, a ja wracam na wzgórze przygotować wszystko na ucztę. – Ojciec kładzie dłoń na moim ramieniu i delikatnie popycha do przodu, uśmiecha się przy tym.
Właściwie, papa uśmiecha się prawie cały czas. Mam wrażenie, że wręcz zapomniał o matce, którą sama słabo pamiętam, bo próbowałam wszystkie jej wspomnienia zatrzeć. Jednak ojciec wydaje się wiecznie zadowolony z życia, jakby wszystko szło po jego myśli. Chciałabym, by tak myślał, przyniosłoby mu to z pewnością spokój ducha.
Porucznik bierze ostrożnie mą dłoń i podąża ścieżką, którą dla nas wybrałam. Najpierw schodzimy do podziemi portu i przechodzimy tunelem dla straży do części więziennej, o której słyszałam. Smród jest okrutny. Woda morska miesza się tu ze zgniłymi wodorostami upchniętymi w rogach okien pod sufitem. Szczyny oraz odchody szczurów czy więźniów nie łagodzą z pewnością fetoru. Nie jestem w stanie iść dalej, ale umieszczenie więzienia w takiej lokalizacji jest dość pechowe. Sztormy oraz przypływy potrafią zalać cele do połowy.
Kudłaty pies przebiega obok nas i skręca za zaułkiem do cel.
– Jeśli porucznik ma ochotę, poczekam na górze. – Wskazuję drogę przed nami, ale Davenport również ma nietęgą minę.
– Może innym razem, nie każę panience czekać.
Uśmiecha się szarmancko, kiwam krótko głową w ramach podziękowań. Choć wcale czekanie na niego nie byłoby nieprzyjemne. Wpatrując się w morze oraz dryfujące statki, odcinam się od rzeczywistości i mogłabym na sekundę udawać, że nie widzę spojrzeń żołnierzy.
Przy wyjściu staram się nie dotykać podmokłych, obrośniętych glonami kamieni. Osłaniam wachlarzem oczy przed przebijającym się zza chmur słońcem. Nie wchodzę do części fortu, gdzie jest skarbiec z najważniejszymi dokumentami oraz drogocennymi rzeczami. Listy i dekrety od króla niektórzy cenią bardziej niż własne życie, więc tylko wspominam mężczyźnie, gdzie się znajduje, bo jako dowództwa ma obowiązek chronienia go, ponieważ kopia jego patentu marynarskiego również się tam znajduje. Prowadząc porucznika wzdłuż przystani oraz silosów, staram się utrzymywać z nim elegancką konwersację. Ledwo mogę się powstrzymać, by nie zadać mu osobistych pytań i co tutaj robi.
Oprócz pierścienia – prawdopodobnie rodowego – nie dostrzegam na jego palcu obrączki. Żołądek wywija mi fikołka. Rozkładam wachlarz i poruszam barkami, by choć trochę poluźnić gorset. Z piaszczystego brzegu przechodzimy wzdłuż alejki porośniętej kaktusami, zwanymi tutaj różami bayahibe. Wchodzimy na ziemistą drogę między drewnianymi budynkami robotniczymi. Na pierwszym placu stoją już domy z cegieł. Kowal, aptekarz, hotel, tawerna...
Przechodzimy pod Czerwoną Chatą – miejscem uciech marynarzy. Spoglądam na porucznika, który przestaje mi się przyglądać, z zaczyna portowym dziewczętom. Nie zdziwiłabym się, jakby jedna z nich wczorajszej nocy rozłożyła przed nim nogi – właściwie przed jakimkolwiek wojskowym. Mi na widok munduru robi się niedobrze.
Jedna z panien prawie na mnie wpada, by szepnąć coś mężczyźnie do ucha. Uśmiecha się lubieżnie do niej i nie omieszka pominąć wzrokiem jej odkrytego biustu. Opuszczam spojrzenie na moje piersi, które mimo gorsetu, nie wyglądają lepiej niż dwie pomarańcze. Zagryzam boleśnie wargę, mimo że doskonale zdaję sobie sprawę wielu wysoko postawionych mężczyzn posiada mistressy, ale jakaś część mnie łudziła się, że nie w przypadku mojego małżeństwa.
– Poruczniku, myślę, że już dość się napatrzyłeś i możemy wracać do posiadłości.
Spoglądam na niego sponad wachlarza i trzepoczę rzęsami. Dziewczyna w końcu zwraca na mnie uwagę. Odwoływałam się do miasta, niekoniecznie jej wdzięków, ale interpretację zostawiam otwartą. Davenport przytomnieje i rozchyla usta. Przełyka ciężko ślinę.
– Ojciec pewnie się niepokoi – spoglądam na ciemniejące niebo od chmur – a nas czeka jeszcze długi wieczór.
Wyciągam dłoń, którą przyjmuje po chwili wahania. Dziewczę umyka do budynku z purpurowymi policzkami. Nie mam tak gęstych, ognistych loków, ani jej figury, ale mam status, który będę wykorzystywać, bo najwidoczniej tylko on mi został.
Porucznik bierze moją dłoń i idziemy do karocy. Powoli wzmaga się wiatr i zbiera na burzę. Do wieczora zostały może dwie godziny i mam nadzieję, że do tego czasu, wszyscy żołnierze opuszczą posiadłość i będę mogła zostać ze swymi myślami oraz szkicownikiem. Siadam naprzeciw mężczyzny, prostując obszerną suknię. Musze trzymać się podłokietnika kanapy, by co chwilę nie zderzać się kolanami z porucznikiem, gdy perszerony kłusują pod górę, a w dach powozu zaczyna bić deszcz. Pięknie.
Bąkam przeprosiny, kiedy na nierówności wpadam na nogi mężczyzny. Davenport stara się mnie podtrzymać, ale odsuwam się od niego.
– Poradzę sobie, dziękuję.
Silę się na wymuszony uśmiech. On kładzie dłonie na kolanach w białych pończochach, które na górze są spięte podwiązkami przytrzymującymi je do jasnych bryczesów z guzikami po bokach. Pióro jego kapelusza utrudnia mi oddychanie, jak nachyla się, by upewnić, że rzeczywiście wszystko ze mną w porządku. Nie mogę oddychać. Uderzam w dach karocy, która zatrzymuje się natychmiast. Woźnica otwiera drzwiczki i mężczyźni chcą coś powiedzieć, ale przepycham się i wybiegam na deszcz.
– Jeźdźcie beze mnie. Zaraz się pojawię na wzgórzu.
Macham na nich ręką i biorę głęboki oddech. Konie odgalopowują krętą ścieżką wśród gwajakowców. Pochylam się i rozrywam sznurki od gorsetu. Opieram się jedną dłonią o pień, by zacząć normalnie oddychać i wspinam się powoli pod górę. Widzę już korony drzew naszego ogrodu, ale deszcz wzmaga się z każdą chwilą. Suknia jest cała poplamiona błotem, tak jak pantofle, bo zapadam się w ziemię po kostki. Odgarniam kapelusz, z którego ronda leje się woda i zasłania widoczność. Brnę przed siebie, przecierając oczy, by z rzęs nie skapywały choć na chwilę krople. Nie chcę wychodzić za mąż. Nie chcę, nie chcę.
Wydaję z siebie zduszony wrzask. w tym momencie piorun uderza w brzeg jednego klifów, więc i tak nikt nie słyszy echa mojego głosu. Próbuję wywrzeszczeć do nieba, co leży mi na sercu. Rozstawiam dłonie po bokach i wymachuję nimi w stronę, skrytego za gęstymi chmurami w kolorze dymu, słońca.
– Nie dam się tak łatwo złamać – syczę.
Przemierzam kolejny zakręt, nadal klnąc pod nosem. Przechodzę przez bramę i od razu kieruję się w stronę bocznego wyjścia. Warkocz rozpadł się całkowicie i popielate włosy kleją się teraz do karku, ramion oraz czoła.
– Nie wyjdę za kogoś, kto na widok ulicznicy nie potrafi na sekundę utrzymać w spokoju członka w spodniach.
Unoszę wzrok znad lepkiej ziemi i widzę parę zdumionych, jasnych oczu. Przez deszcz na początku nie rozpoznaję osoby, stojącej na skraju zadaszonego, parterowego tarasu. Komodor przestaje palić tabakę i wpatruje się we mnie z zaskoczeniem. Taksuje moje przemoczone odzienie, robi krok na deszcz. Jego wypolerowane buty z srebrnymi klamrami stają się brudne. Zdejmuje z siebie szustokor i narzuca na moje ramiona oraz potylicę. Na jego białej koszuli z obszernymi rękawami oraz żabotem ozdobionym czarną wstążką momentalnie zaczynają występować ciężkie krople deszczu.
– Zmykaj, teraz nikt cię nie zauważy.
Muszę wyglądać, jak zaskoczona rzekotka czerwonooka, bo nie mam pojęcia, co to ma znaczyć. i czy bardziej mnie dziwi, że osoba stanowiąca przykład doskonałego komodora marynarki królewskiej pali, czy że zdjął z siebie wierzchnie odzienie.
– No już. – Kiwa głową na figowce pod moim balkonem
Uciekam w stronę zarośli i słyszę za sobą głos komodora, który każe warcie przenieść się na drugie skrzydło, bo zauważył kogoś niepokojącego. Wspinam się po metalowych stopniach na taras widokowy, uważając, by się nie poślizgnąć. Suknia jest kompletnie zniszczona, a spódnica postrzępiona na dole. Mary podskakuje na mój widok i prawie dostaje zawału. Spoglądam na siebie w lustrze i wiem czemu. Wyglądam jak syrena, co wyszła na ląd, prosto z marynarskich opowieści i właśnie kogoś pożarła, bo nosi na plecach część jego odzienia.
Służka szybko mnie osusza i pomaga przebrać w inną suknię, nie dociskając tak mocno gorsetu. Po półgodzinie jest w całkiem przyzwoitym stanie, jeśli nie będę liczyć włosów, które opadają teraz w wilgotne fale.
Schodzę na dół do głównej sali, gdzie są wszyscy zebrani i proszę kamerdynera, by oddał justaucorps komodorowi. Idę po białych kaflach z kamienia i wchodzę do pomieszczenia wyłożonego parkietem. Na ścianach wiszą obrazy rodzinne, statków, morza oraz mapy. Wojskowa orkiestra coś tam gra w rogu, a cała nasza służba zaangażowana jest w podawanie trunków oraz przekąsek. Zauważam Ann d'Perre z małżonkiem, więc robię machnięcie dłonią w ich stronę. Ann uśmiecha się i wraca do rozmowy. Taksuję otoczenie, by odszukać ojca i to jak najszybciej, bo porucznik przeciska się w moja stronę.
Odnajduję znajomą, siwą perukę i przedostaję się do gubernatora rozmawiającego wraz z podporucznikiem Dove. Mężczyznę znam od urodzenia i czasem zastępował ojca, gdy mój był zbyt zajęty formalnościami. Dove stacjonuje na stałe na archipelagu i zajmuje się głównie szkoleniem rekrutów, toteż za młodu widywałam go codziennie w forcie. Nauczył mnie kliku chwytów do samoobrony, ale gdyby ojciec się o tym dowiedział, osiwiałby naprawdę – i to nie byłaby peruka.
Gubernator przeprasza podporucznika i zaczyna się oddalać, ale łapię go za rękaw w ostatniej chwili. Podskakuje, jednak na mój widok się uspokaja.
– Ah, Diano, gdzieś przepadła? Chciałem cię już szukać.
– Jestem tu, wszystko w porządku. – Przełykam głośno ślinę. – Czemu od razu mi nie powiedziałeś o poruczniku Davenporcie?
– Czego nie powiedziałem? – Ojciec krzywi się. Stuka palcem z sygnetem w klamrę pasa.
– Że jest moim...
– Poczekaj chwilę. Zaraz wrócę do tej rozmowy, muszę coś najpierw ogłosić i pomówić z komodorem.
Fiancée... chciałam powiedzieć.
Rękaw ojca wyślizguje się spomiędzy palców, by zniknąć między ludźmi i wejść na mównicę pośrodku sali. Kilku strażników wchodzi do środka tarasowymi drzwiami, przez co wpada potężny podmuch wiatru. Za łukowymi oknami widzę uginające się na wietrze oraz pod naporem ulwy gałęzie drzew o szerokich liściach. Idąc już na wzgórze nie słyszałam gderania rajskich ptaków. Przynajmniej one mają instynkt samozachowawczy i wiedzą, że z tutejszymi burzami nie można igrać.
Tak szybko chyba wojskowi nie opuszczą domu.
Kolejny mocny podmuch powoduje, że złoty żyrandol tańczy pod sufitem. Ojciec stuka łyżeczką w kryształowy kieliszek. Rozglądam się za kamerdynerem, bo w razie toastu muszę mieć własny. Próbuję się przecisnąć, ale nikt nie zwraca na mnie uwagi, więc odpuszczam.
– Dziękuję wam panowie za tak zacne towarzystwo oraz przybycie na przyjęcie.
Rozglądam się za Davenportem, który stoi blisko drzwi i rozmawia z córką Mary zajmującą się pielęgnacją kwiatów w posiadłości. Kręcę nieznacznie głową. Kątem oka widzę komodora. Stoi może trzy osoby w bok ode mnie, bliżej ojca, ale nie wygląda na zainteresowanego przemówieniem. Wpatruje się w okno z ściągniętymi brwiami. Na ramieniu trzyma przerzucony szustokor, który ledwo zdążył wyschnąć przy kuchennym ogniu.
– Oprócz licznych nominacji od króla mam również ważną wiadomość dla przyszłych losów archipelagu. Baronowa jak najbardziej to poparła, ba nawet sama zaproponowała, że skoro moja córka, Diana-Estera ox'Presbella stała się już wspaniałą i dorosłą kobietą, potrzebuje narzeczonego.
Obserwuję, jak ojciec promienieje, dumnie wypinając pierś. Żółć podchodzi do gardła, kiedy widzę Davenporta uśmiechającego się w moja stronę. Komodor patrzy w okno, ale zaczyna przesuwać się w moją stronę.
– Chciałbym zatem oświadczyć zaręczyny...
Rozlegają się dzwony znad zatoki, a potem nagle milkną.
***
PS: Chyba mogę zaspoilerować, że przedsprzedaż Ragnaroka się właśnie zaczyna :3
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro