Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

𝖎 𝖜𝖎𝖘𝖍 𝖜𝖊 𝖍𝖆𝖉 𝖒𝖔𝖗𝖊 𝖙𝖎𝖒𝖊

16 CZERWIEC, PONIEDZIAŁEK, 15:15

━━━━━━━━━━━━━━━━━━━━━━

        James Barnes wbił spojrzenie w runo leśne, które przyjemnie chrzęściło pod podeszwą ciężkich, wojskowopodobnych butów. Były trochę brudne po bokach, ale nie czuł potrzeby, by stanąć i doprowadzić jakoś obuwie do porządku. Właściwie chciał już stąd zniknąć.

        Podniósł głowę, z wahaniem rozglądając się wokół. Dom Tony'ego Starka był postawiony na „odludziu”, choć sam właściciel nie sądził, by tak można było to określić. James nie kłócił się z tym, ale w myślach i tak stwierdzał swoje, nie przyznając się do tego na głos.

        Lubił to miejsce. Był tu zaledwie... drugi raz, ale wciąż nie zmienił co do niego zdania.

    — Bucky? — usłyszał gdzieś blisko, toteż przeniósł spojrzenie z drzew na osobnika, stojącego po jego lewej.

    — Boisz się? — zapytał, patrząc prosto w niebieskie oczy Kapitana Ameryki, u boku którego spędził praktycznie połowę swojego beznadziejnego życia.

    — Słucham? — Zmarszczył brwi, a to znaczyło, że usłyszał, co James powiedział; potrzebował jedynie się upewnić.

    — Boisz się? — ponowił więc Barnes, przekrzywiając lekko głowę w bok. — Podróży w czasie, oddania tych kamieni. No wiesz. Tego wszystkiego.

    — Może trochę — odpowiedział z wahaniem blondyn, wbijając spojrzenie we wnętrze dłoni, otulonych rękawiczkami biało-czerwonego stroju. — Ale robię to już... któryś raz. Znam działanie tego wszystkiego.

        James kiwnął głową, chowając ręce do kieszeni skórzanej kurtki. Pod palcami prawej ręki poczuł gładką strukturę telefonu, z którym nie rozdzielał się właściwie od... trzech miesięcy. Miał niesamowitą ochotę teraz z niego skorzystać.

    — Dziękuję, że przyszedłeś — powiedział Steve, kładąc dłoń na jego ramieniu.

        Barnes wymusił uśmiech, mając nadzieję, że nie będzie on wyglądał na aż tak wymuszony.

    — Nie ma problemu.

        Był problem, i to dość poważny, bo James nie chciał tu przychodzić. Chciał zostać w domu doskonale wiedząc, że Steve nie wróci już do Nowego Jorku w dwutysięcznym dwudziestym piątym. Chciał leżeć i... patrzeć pusto w ścianę z nadzieją, że te w końcu się zawalą.

    — Cześć Barnes — powiedział Wilson, który niewiadomo skąd i kiedy pojawił się w zasięgu wzroku ich dwójki. — Mogę cię o coś spytać?

    — Już to zrobiłeś — zauważył. Z jakiegoś powodu Rogersowi wydawało się to zabawne, bo parsknął krótkim śmiechem.

    — Zostawię was samych — oznajmił blondyn, poklepał lekko Barnesa po ramieniu i skierował się w stronę podestu, z którego miał startować, by wyruszyć w podróż w czasie.

        James w milczeniu patrzył, jak jego przyjaciel oddala się, spokojnie stawiając kolejne, długie kroki. Sam robił to samo – przynajmniej tak myślał Barnes, nie zaszczycają go nawet krótkim spojrzeniem.

    — Ignorujesz nas — powiedział w końcu czarnoskóry, na którego nie miał zamiaru spojrzeć przez najbliższy czas. — Nie starasz się pewnie nawet przeczytać wiadomości od nas.

    — Od ciebie — poprawił go Barnes, wzdychając cicho. — Steve nie pisze smsów. Poza tym, wy też przestaliście pisać.

    — Trochę za długo pisałem do osoby, której nie interesuje co chcę jej powiedzieć — mruknął Wilson, przewracając oczami. Irytowała go obojętna postawa Barnesa. — Dlaczego to robisz?

    — Bo nie mam ochoty na rozmowy?

    — Przez trzy miesiące? — Zaplótł ręce na klatce piersiowej, co James usłyszał przez szelest skórzanej kurtki. — James, nie możesz się od nas izolować.

    — Skąd pomysł, że się izoluję? — zapytał, wreszcie z łaską kierując spojrzenie w stronę Falcona.

        Sam starał się chyba przewiercić go wzrokiem, bo zmrużył lekko powieki i po prostu przyglądał mu się z niezwykłą dokładnością. James poczuł się nieswojo, ale nie zgarbił się i nie spuścił spojrzenia, wytrzymując je praktycznie bez problemu.

    — Kiedy ostatnio przespałeś całą noc? — zapytał w końcu Samuel, przekrzywiając lekko głowę w prawo.

    — Pracujesz z tą terapeutką, że o to pytasz? — James uniósł prześmiewczo brwi, zaplatając ręce na klatce piersiowej.

    — Uciekasz od odpowiedzi — zauważył ot tak czarnoskóry — a to daje mi jasno do zrozumienia, że nie miałeś dobrego snu od długiego czasu.

        Tym razem to James zmierzył Sama wzrokiem. Wyglądał, jakby dzięki temu miał znaleźć najsłabszy punkt w organizmie Wilsona, a tak naprawdę tylko starał się sprawić, by poczuł się niekomfortowo. A że brunet przestąpił z nogi na nogę, Barnes zmrużył lekko oczy, by jeszcze bardziej pogłębić to uczucie.

    — Daj mi swój telefon — oznajmił nagle Falcon.

        To wytrąciło Barnesa z równowagi. Po co był mu jego telefon? Miał zamiar sprawdzić, czy faktycznie nie odbiera tych głupich smsów?

    — Nie — powiedział twardo James.

        Poczuł nieprzyjemny dreszcz, przebiegający wzdłuż kręgosłupa, kiedy ostre „nie” padło z jego ust. Przecież on nie miał prawa się sprzeciwiać. Nie mógł wyrazić na coś niezgody bądź przyzwolenia, był tylko rzeczą, bronią, planem w razie, gdyby coś przed tym nie zadziałało. I on teraz tak swobodnie użył tego słowa?

        Miał ochotę oddać Samowi ten telefon mimo wszystko.

    — Bo? — Brunet uniósł ku górze prawą brew, zaraz po tym marszcząc ją równocześnie z lewą.

    — To mój telefon.

        Zimowy Żołnierz nie posiadał niczego.

    — Nie mam obowiązku ci go dawać.

        Ale James Bucky Barnes już tak.

    — Przecież i tak nie masz nic do ukrycia — stwierdził Wilson, wzruszając ramionami.

    — Więc tym bardziej nie wiem, po cholerę jest ci mój telefon — stwierdził Barnes, wbijając palce prawej dłoni w ramię.

        Sam nie zaczął się denerwować jego sprzeciwem.

    — Dzwonisz do niej, prawda? — Przekrzywił głowę w bok. Wciąż nie wyglądał na wściekłego.

    — Sam mi kazałeś do niej dzwonić — przypomniał nieco zaskoczony James, marszcząc bardziej brwi, których wydawało się, że nie może zmarszczyć bardziej.

    — Bo nie wiedziałem, że naprawdę będziesz to robił! — krzyknął Sam wzbudzając tym samym namiastkę złości w byłym Zimowym Żołnierzu.

    — A dlaczego to do cholery ma teraz znaczenie!? Dzwonię, jeśli chcę zadzwonić i tyle!

    — Ona nie żyje, James!

        Tym razem Sam wrzasnął, a zrobił to tak niespodziewanie, że James siłą rzeczy musiał zamknąć usta.

        Znowu milczał. Patrzył w oczy Sama natarczywie, jakby chciał wedrzeć się do jego umysłu i zmusić go, by po prostu odszedł, zostawił go samego i dał spokój. Bo wiedział, że nie chce niczego innego poza spokojem.

    — Zdaję sobie z tego do cholery sprawę — sarknął i jako pierwszy odszedł, nie mogąc pozbyć się uczucia bólu, napierającego na klatkę piersiową.

        Szedł w stronę „portalu”, przy którym siedział już Bruce Banner nie do końca będący Brucem Bannerem i Steve Rogers będący w pełni Stevem Rogersem. Na niego też nie mógł patrzeć, mimo to zmuszał się do wbijania w niego spojrzenia. Chciał tylko wrócić do swojego mieszkania, żeby mógł zadzwonić ostatni raz, żeby mógł powiedzieć, że nie będzie już tego robił, choć wcale nie musiał, bo przecież brak telefonu nie zasmuci już nikogo. A potem...

    — Hej Buck — powiedział łagodnie Steve, odchodząc od Bannera z czarną skrzynką w dłoni.

    — Hej Rembrandt — odbił, wymuszając z siebie resztkę poczucia humoru i uśmiech, który powodował u niego odruch wymiotny. — Zrobiliście już odprawę?

    — Tak — odpowiedział Steve. Kąciki jego ust uniosły się lekko. — Za chwilę będziemy odpalać maszynę.

        James kiwnął w zrozumieniu głową, językiem wypychając prawy policzek od środka. Ostatnio robił to zbyt często.

    — Do widzenia, Steve — powiedział cicho Barnes, starając się ukryć gorycz osiadłą na każdym słowie padającym z jego ust.

    — Będzie w porządku Buck, zobaczysz — oznajmił podobnym tonem, podchodząc bliżej, by przyciągnąć bruneta do ostatniego uścisku.

        James nie chciał być przytulany. Steve myślał, że tego potrzebuje, ale wcale tak nie było.

        Odsunął się, a wtedy James włożył dłonie do kieszeni. Steve skinął w stronę Wilsona, niemo żegnając się również z nim i ruszył w stronę schodków, przekładając przy tym teczkę z jednej ręki do drugiej. W wolnej, po stanięciu na podeście, znalazł się Mjölnir.

    — Gotowy, Kapitanie? — zapytał Banner, zerkając na mężczyznę w bieli i czerwieni.

    — Gotowy — powiedział zanim hełm okrył całą jego głowę.

        Banner zaczął odliczanie, po którym Steve... zniknął. James odwrócił się więc plecami do maszyny.

    — Co robisz? — zapytał Sam, wbijając spojrzenie w zgarbione plecy Barnesa. — Barnes, dokąd idziesz?

    — Do domu — odpowiedział, nie starając się nawet odwrócić w jego stronę głowę. — Ty też powinieneś. Nie masz na kogo czekać. Steve nie wróci.

    — Wróci, Banner go tu za chwilę ściągnie! — oznajmił zirytowany Wilson.

        Barnes zaśmiał się, a zrobił to tak sarkastycznie, że i Sam i Bruce poczuł się cholernie nieswojo.

    — Jeśli myślisz, że naprawdę wróci, to jesteś cholernie głupi — stwierdził, zaciskając ręce w pięści. — To nie ma już sensu, rozumiesz!? Nic już nie ma sensu, Steve nie wróci, ona nie żyje, nie masz dla kogo się starać!

    — Bucky — usłyszał, ale nie zatrzymał się w miejscu. — James!

    — Daj mi spokój Sam. Nie chcę tutaj już być — oznajmił, choć nie był do końca pewien, czy mężczyzna w ogóle go usłyszał.

    — Nawet jeśli ja tutaj będę?

        Dopiero wtedy nogi Jamesa praktycznie wryły się w podłoże.

        Jego serce przyśpieszyło, rozprowadzając coś pomiędzy adrenaliną a serotoniną po ciele bruneta tak szybko, że siłą rzeczy oddech musiał mu przyspieszyć, by przypadkiem nie zemdlał.

        Nie wierzył. Nie chciał wierzyć, że to się właśnie stało. Przecież wiedział, że to niemożliwe, że nie wróci, bo... bo przecież to nie miało prawa się wydarzyć. A jednak ten głos... Na pewno go słyszał? A może to były jego omamy? Może to powiedział ktoś inny ale umysł celowo zmienił barwę tego głosu, bo pragnął go usłyszeć po raz ostatni?

        Bał się odwrócić.

    — James?

        Znowu go usłyszał. Te omamy nie mogły przecież trwać wiecznie, tak? Mogły trwać tak długo? James przełknął ciężej ślinę, nie mając pojęcia, co teraz mógł zrobić. Co jeśli odwróci się i znowu nie zobaczy osoby, której pragną zobaczyć? Co jeśli rozczaruje się po raz kolejny?

        Wtedy usłyszał za sobą kroki. Musiał się odwrócić.

    — Cześć James.

        Spojrzał na Sama, którego oczy były tak szeroko otwarte, że miał wrażenie, iż zaraz wyskoczą. W podobnym stanie był Bruce, którego dłoń zawisła nad konsolą sterowniczą, toteż wywnioskował, że nie tylko on jest w tak wielkim szoku. Jak miałby nie być?

        Odrętwiałe nogi ruszyły z miejsca, stawiając najpierw wolne kroki, jakby nie wiedział, czy przyspieszenie spowoduje zniknięcie. Potem, kiedy zrozumiał, że coś takiego nie będzie mieć miejsca, prawie zerwał się do biegu by jak najszybciej znaleźć się przed osobą, której widoku nigdy nie spodziewał się już ujrzeć.

        Wpadł na nią, ale jej wcale to nie przeszkadzało, bo zaśmiała się, zaciskając ramiona wokół szyi Jamesa, kiedy on trzymał ją w powietrzu, przytulając mocno, tak, jakby chciał pokazać cholernej Natashy Romanoff, że nie puści jej już nigdy w życiu.

        Schował twarz w jej ramieniu, mając nadzieję, że nikt nie zauważy łez, które powoli wypływały spod zaciśniętych powiek. Jego ramiona zadrżały, nie wspominając już o nogach, które za wszelką cenę chciały odmówić mu posłuszeństwa. James po raz pierwszy posłuchał swojego ciała, odstawiając Natashę i zmuszając ją, by razem z nim klęknęła na leśnym poszyciu, wciąż nie puszczają jego szyi. Słyszał jej rozedrgany oddech przy uchu.

    — Myślałem, że już nigdy ciebie nie zobaczę — wyszeptał, zaciskając dłonie na czarnym stroju, w którym leciała na ostatnią misję wraz z Clintem. — Nie miałem nawet okazji się z tobą pożegnać.

    — Teraz nie musisz tego robić — powiedziała, przesuwając dłonie tak, by móc położyć je na ramionach niebieskookiego i odsunąć go od siebie na tyle, by oprzeć czoło o jego czoło. — Jestem tu. Jestem tu z tobą.

        Zaśmiał się, cicho i trochę skąpo, jednocześnie wiedząc, że to najdłuższy i najszczerszy śmiech, jaki z siebie wydał.

        Natasha położyła dłonie na jego policzkach, kciukami ścierając łzy. James mógł zrobić to samo, ale nie znalazł w sobie siły, bo choćby podnieść dłonie, więc tylko delektował się delikatnym dotykiem, jaki mu serwowała.

    — Przepraszam, że psuję wam powrót do siebie, ale... gdzie jest Steve? — zapytał Sam, podchodząc do nich o zaledwie dwa kroki.

        Natasha odsunęła się od Jamesa, siadając na własnych nogach, co zaraz zrobił również Barnes.

    — Powiedział, że przyjdzie — odpowiedziała, łapiąc Jamesa za dłonie, które przestały otulać jej talię. — Powinieneś się lepiej porozglądać.

        James nie wiedział, co to znaczy, ale wcale nie miał zamiaru nad tym myśleć. Zerknął tylko krótko na Sama, który faktycznie zaczął szukać wzrokiem blondyna, a potem z powrotem ulokował spojrzenie na Natashy.

    — Zmieniłaś znowu fryzurę — zauważył, łapiąc w palce rudy kosmyk włosów. — Kiedy ostatni raz cię widziałem, miałaś blond.

    — Nie spodobał mi się — stwierdziła, wzruszając ramionami. — Wróciłam do rudego, bo... kojarzy mi się z jesienią. Jesień pomaga zimie się odnaleźć.

        Uśmiechnął się. Wiedział, do czego nawiązywała.

    — Nie pójdziesz pożegnać się ze Stevem? — zapytała, przystępując do wstania z ziemi i otrzepania nieco brudnych kolan. Chociaż nie tylko jej kolana były brudne.

    — Nie. Zrobiłem to już wcześniej — odpowiedział, z wahaniem robiąc to samo, co ona. Przez moment myślał, że nogi odmówią utrzymania jego ciała w linii prostej, ale ostatecznie dały radę.

    — Co to znaczy?

        James spojrzał ponad nią, zauważając tylko duży podest i brak Bruce'a przy stanowisku. Za Stevem nie miał ochoty się rozglądać.

    — Wiedziałem, że nie wróci — wyjaśnił, wbijając smutne spojrzenie w zielone oczy Natashy.

    — Wrócił, James. Właśnie rozmawia z Samem — zaprzeczyła Romanoff, pokazując kciukiem miejsce, w którym przebywała dwójka mężczyzn.

    — To już nie jest ten sam Steve — powiedział cicho, wzruszając ramionami. — Poza tym, nie przyszedł tutaj dla mnie.

        Natasha w zrozumieniu kiwnęła głową.

    — Więc... jak sobie radziłeś przez kilka ostatnich miesięcy? — zapytała, kładąc dłonie na policzkach bruneta.

    — Oh, fatalnie — stwierdził, a zrobił to tak swobodnie, że Natasha czuła wręcz powinność zaśmiania się. — Musisz koniecznie usunąć wiadomości ode mnie.

    — Wysyłałeś wiadomości do martwej osoby?

    — Teraz to brzmi źle, bo ubrałaś to w bardzo ordynarne słowa — oznajmił pseudo zmęczonym głosem, który jednocześnie zabrzmiał zbyt niepokojąco, jak na gusta Natashy. — Marzyłem, żebyśmy mieli więcej czasu — dodał szeptem, pochylając się, by móc oprzeć czoło o czoło kobiety.

    — James...

    — Pozwól mi go mieć. Pozwól mi w tym zostać — poprosił, a zrobił to tak cicho, że miał wątpliwości, iż Natasha usłyszała.

        Kiwnęła jednak głową, niemo się na to zgadzając.

━━━━━━━━━ FIN. ━━━━━━━━━

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro