V
Siedemnaście lat temu, pewna młoda para przyjechała do tego miasta. Kupili dom znajdujący się w lesie. Mężczyzna od nieruchomości ostrzegał ich, że nie jest to bezpieczne miejsce, ale mimo to oni nie zmienili zdania. Pewnej nocy spotkali wysoką, smukłą postać bez twarzy. Mąż kobiety zaczął błagać i tłumaczyć, że jego żona jest w trzecim miesiącu ciąży, błagał, by ich oszczędził. Po chwili namysłu tajemnicza postać zgodziła się, ale w zamian, zażądała ich córki.
-Nie możemy ci jej oddać - protestowali - to nasze jedyne dziecko.
"Nie musicie mi jej oddawać. Ona sama do mnie przyjdzie." wyjaśnił zniżając się do poziomu brzucha kobiety. "Gdy przekroczy próg mojego domu, będzie należeć do mnie, a ja obiecam, że was nie skrzywdzę."
-Dobrze.
Tak rodzina przeżyła siedemnaście lat mieszkając w lesie. Ale dziewczynka rosła, a wraz z nią, chęć poznania dziczy znajdującej się za oknem. Rodzice zabraniali wychodzić jej do lasu. Wiedzieli bowiem jak może się to skończyć. Ale ona była nie ugięta. Nie wiedziała dlaczego z każdym dniem ciągnie ją tam coraz bardziej.
***
Tata wparował do domu jak burza. Jestem pewna, że wie, że wymykam się, gdy ich nie ma - myślałam.
-Kochanie, twoja mama jest w szpitalu - zwrócił się do mamy.
-Jak to? Co się stało? - miała już łzy w oczach.
-Miała atak.
Babcia Loren ciężko choruje. Jeżdżę do niej w każde wakacje, pomagam i opiekuje się jak tylko mogę. Normalnie ma zapewnioną specjalną opiekunkę, ale daje jej miesiąc ulropu na lato. Mam nadzieję, że nic jej nie jest.
-Muszę do niej pojechać.
-Pojedziemy.
-Ja też? - spytałam odrywając się na chwilę od obiadu.
-Twoja babcia na pewno bardzo by chciała byś przy niej była, ale masz przecież szkołę.
-No tak. - głupia szkoła, zwłaszcza, że to już ostatnie dwa miesiące.
-Wyjedziemy wieczorem.
-Pozdrówcie ją ode mnie.
Było około dwudziestej, gdy wsiedli w samochód i odjechali. Bardzo chciałam z nimi jechać.
Spojrzałam na zegarek już chyba setny raz w ciągu pięciu minut.
-Za dziesięć dwunasta - skomentowałam głośno.
Opadłam na łóżko. Nie mogłam zasnąć. No po prostu coś mi nie pozwalało. Rano będę pewnie wyglądała jak zombie - myślałam.
Wpatrywałam się w sufit, na którym były przyklejone gwiazdki świecące w ciemności. Teraz lśniły słabym, zielonym blaskiem.
Nagle coś mnie tknęło. Otworzyłam drzwi na balkon i przez chwilę stałam w progu.
-Trochę zimno - stwierdziłam.
Owinęłam się kocem i tak wyszłam na zewnątrz. Obiegłam wzrokiem ciemną przestrzeń. Niczego ani nikogo w zasięgu wzroku, czyli bardzo małym.
Zawiał mocniejszy wiatr. Chyba pora wracać do środka - pomyślałam, ale nim zdążyłam się obrócić, zobaczyłam go. Stoi tam, na dole, jak gdyby nigdy nic. Zastanawiam się czy się odezwać. Prawdopodobnie mnie nie widzi. Przybliżyłam się do barierki i lekko wychyliłam.
-No cześć - zaczęłam.
-Jeśli wypadniesz, to nie będzie moja wina.
-A gdzie jakieś cześć albo chociaż dobry wieczór?
-Cześć. Nie powinnaś przypadkiem już spać?
-Nic ci do tego.
-Wiesz, już po północy. - Nie wiem jak on to robił, ale znalazł się obok mnie.
-I co? Zamierzasz mnie straszyć opowieściami o duchach?
-Nie. Gdzie twoi rodzice?
-Pojechali do mojej babci. Leży w szpitalu - chwila, dlaczego ja mu się zwierzam!?
-Przykro mi.
-Mi też.
-Niech zgadnę, nie możesz zasnąć.
-Normalnie czytasz mi w myślach - odparłam sarkastycznie.
Z jego strony usłyszałam tylko westchnięcie.
-Nie masz tego dość? No wiesz, nie robisz nic więcej, tylko cały czas za mną łazisz.
-Ta, to trochę wkurzające. Uwierz, mam lepsze rzeczy niż pilnowanie cię.
-W to nie wątpię. Więc w czym jest problem.
-Nie zamierzam oberwać od Operatora.
-Jasne.
Rozmawiałam z nim dopóki na zegarze nie wybiła godzina szósta. Niby szkoła nie zając, nie ucieknie, ale rodzice mnie zabiją jeśli znów się spóźnię.
Pozbierałam się do kupy i wyszłam z domu. Po drodze kupiłam dwa energetyki, żebym nie zachowywała się jak zombie. Miałam na dzisiaj bardzo ambitny plan. Spać.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro