Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

II

-Kochanie, musimy załatwić kilka spraw. Wrócimy późno - mówił tata.

-Bądź grzeczna, dobrze? I nie wychodź do lasu - rozkazała mama.

-Tak, wiem - uśmiechnęłam się - mogę zaprosić Stevie i Chrisa?

-Tylko bądźcie grzeczni - jej twarz rozpromienił uśmiech.

Pomachałam im, gdy odjeżdżali, a gdy już zniknęli za drzewami uśmiechnęłam się szyderczo i biegiem wróciłam do pokoju.

-Okej, jest ósma rano - spakowałam kilka rzeczy do plecaka - rodzice wrócą około dwudziestej trzeciej, raczej nikt tu nie przyjdzie. Pora być trochę niegrzeczną. - uśmiech nie znikał mi z twarzy.

Odkąd tylko skończyłam trzynaście lat, moi rodzice stwierdzili, że jestem na tyle odpowiedzialna, że nie potrzebuję już opiekunki. Tak, miałam niańkę. Bo widzicie, miałam tendencje do wymykania się w głąb lasu, a jak mówiłam wcześniej, nie wolno mi było tego robić. Ale, gdy uwolnili mnie od jakże natrętnej pani Simmons, wtedy za każdym razem jak nie było ich w domu przez cały dzień, zabierałam dobrze ukryty pod łóżkiem plecak i znikałam w gęstwinie drzew.

Przedzierałam się przez krzaki, ale w pewnym momencie na coś nadepnęłam, coś miękkiego, ale to z pewnością nie był mech. Spojrzałam pod nogi i zauważyłam ciało, zmasakrowane. Krzyknęłam i odruchowo się cofnęłam.

-Cholera! - przyglądałam się chyba jakiejś dziewczynie.

-Weź się tak nie wydzieraj Toby! - usłyszałam zza krzaka.

-Ale to nie ja!

-To niby kto?

Właśnie w tym momencie stanęłam twarzą w twarz z trójką chłopaków. Co prawda ubranych jakby uciekli z wariatkowa. Zmierzyłam ich wzrokiem. Byli mniej więcej tego samego wzrostu. Jeden miał żółtą kurtkę i białą maskę, ten po środku chustkę i gogle na twarzy a przy jego pasie zwisały siekierki a ten trzeci chyba kominiarkę z odwróconym uśmiechem i żółto pomarańczową bluzę z kapturem. Spojrzałam na ciało, a potem na nich.

-Rozumiem, że to wasze hobby ale żeby zostawiać to tak na środku drogi? To już chyba lekka przesada. - nie bałam się ich. Byłam myśli, że skoro do tej pory nas nie zabili to teraz też tego nie zrobią.

Chwila ciszy. Czułam jak spojrzenie tego z maską mnie świdruje, choć w sumie nie wiedziałam gdzie patrzy.

-Kim jesteś? - spytał w końcu.

-Am, to chyba ja powinnam zadać to pytanie, nie sądzisz?

-Bez znaczenia - zauważyłam jak ten w goglach łapie za rękojeść jednego toporka.

-Skończę jak ona, czy potraktujecie mnie w milszy sposób?

-Jesteś jakaś dziwna. Powinnaś ich teraz błagać o życie, albo przynajmniej uciekać gdzie pieprz rośnie - odwróciłam się i o mało nie wpadłam na kolejnego zamaskowanego jegomościa.

-Zlot rodzinny czy jak?

-Jesteś córką tych ludzi co mieszkają w lesie?

-Nawet jeśli to co?

-Zostawcie ją.

-Dlaczego? Jeśli ją puścimy to pójdzie na policję! - wykrzyczał wściekle wymachując rękami.

-Uspokój się. Nigdzie nie pójdę. A wy nic nie powiecie moim rodzicom. Zgoda? - właśnie zawarłam pakt z bandą morderców, ciekawie się zapowiada.

-Jeśli ją skrzywdzicie, Operator was zabije - oznajmił otwarcie ten czwarty.

-Niech ci będzie - oznajmił - bierzcie to i spadamy.

Przyglądałam się jak zabierają szczątki i znikają za drzewami. Westchnęłam ciężko i chciałam iść.

-Nie powinnaś wracać do domu?

-Nie. Mam jeszcze... - spojrzałam na telefon - mam jeszcze trzynaście godzin do powrotu rodziców i nie zamierzam ich zmarnować na siedzeniu w domu bo jakiś wariat biegający po lesie w masce i bluzie z kapturem mi tak każe, jasne? - uśmiechnęłam się po czym zostawiłam go samego.

Byłam z siebie dumna. Nie wiem dlaczego, ale byłam. Może dlatego, że wszyscy srali na myśl o tym lesie, a ja nie.

Dobra minęły już dwie godziny, a ja jestem... Gdzieś. Tak, to dobre słowo. Cóż bynajmniej wiedziałam skąd przyszłam.

Teren był prosty, zero kamieni czy gałęzi o które można się potknąć, a mimo to ja wylądowałam na ziemi.

-Mówiłem, że powinnaś wracać do domu - usłyszałam.

-Czy ty mnie śledzisz?

-Nie. Po prostu byłem w pobliżu.

-Rozumiem, że widziałeś moją efektowną glebę?

-Tak - wyciągnął do mnie rękę.

-Dzięki - otrzepałam się - Nathalie.

-Eyeless Jack.

-Jasne. Więc Jack, pozwól, że cię zostawię. Znowu.

-Co ty w ogóle tutaj robisz?

-Zwiedzam.

-I nie boisz się, że mogę cię zabić?

-Nie - ruszyłam przed siebie.

-A i przepraszam za to wczoraj.

-To byłeś ty? - dziwnym trafem powstrzymałam chęć rzucenia w niego kamieniem.

Zmierzyłam go wściekłym spojrzeniem i poszłam dalej. Później zorientowałam się, że mam towarzystwo. Co za upierdliwy facet - pomyślałam.

-Czy możesz się odczepić? - spytałam odwracając się i spoglądając na jego maskę.

-Muszę cię pilnować.

-Ponieważ?

-Ponieważ, jeszcze żyjesz.

-Jeśli chodzi ci o to, że będę chciała znaleźć wasz domek, to się mylisz.

-Ostrożności nigdy za wiele.

-Nie ufasz mi.

-Operator.

-Kim jest Operator?

-Nie mogę ci tego powiedzieć.

-Jasne - przedzieraliśmy się przez gęstwinę różnych roślin.

-Tak właściwie, gdzie idziemy?

-Przed siebie. Mogę wiedzieć ile masz lat?

-Dziewiętnaście. A ty?

-Siedemnaście. Znaczy dopiero za kilka dni.

-Więc wszystkiego najlepszego.

-Dzięki.

Tak o to resztę czasu spędziłam w towarzystwie mojego nowego znajomego - mordercy o imieniu Jack. W sumie nie jest taki zły i nie sprawia wrażenia chorego psychicznie.

Wróciłam do domu kilka minut po dwudziestej drugiej, tak w razie gdyby wrócili wcześniej czy coś. Wszystko poszło świetnie.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro