Rozdział 62
Jej głos... Jej głos był dziwną mieszanką smutku, złości i strachu. Lily zrobiła krok w tył, po czym odwróciła się w stronę wyjścia. Natychmiast do niej doskoczyłem i chwyciłem ją za rękę. Nie uszło mojej uwadze, że dziewczyna aż się wzdrygnęła.
-Lily, co ty mówisz? Poza tym, co ty chcesz zrobić? Nie możesz nigdzie iść, tam może być masa ludzi Juana, na każdym kroku, a oni są gotowi znowu cię złapać i...-urwałem, nie chcąc kończyć zdania. Dziewczyna popatrzyła na mnie niby obojętnym wzrokiem. Widać było, że stara się usilnie, aby takie sprawiać wrażenie, tyle że ja widziałem czające się w tym spojrzeniu cierpienie, ból i strach. A to wszystko znowu przeze mnie.
-Nie musisz się o mnie martwić, tym razem dam sobie radę-powiedziała, po czym spróbowała odejść, ale ja jej nie puściłem.
-Ale martwię się, bo cię kocham!-zawołałem.
-Jestem wam wdzięczna za ratunek, wiele ryzykowaliście, naprawdę dziękuję, ale...-zupełnie zignorowałem to, co mówiła, i przysunąłem się do niej jeszcze bliżej, tak, że dzieliły nas od siebie centymetry. Lily popatrzyła na mnie zaskoczona.
-Nie słyszałaś, co powiedziałem? Kocham cię. A ty kochasz mnie. W każdym razie, kochałaś. I obiecałaś, że mnie nie zranisz, więc nie rób teraz tego, nie zostawiaj mnie. Proszę-powiedziałem, mocniej zaciskając rękę na jej dłoni, z czego na początku nawet nie zdawałem sobie sprawy. Gdy to się stało, poluzowałem nieco uścisk, żeby nie sprawiać jej bólu. Lily pokręciła powoli głową, mrużąc przy tym lekko oczy.
-Po pierwsze, to sam to powiedziałeś, KOCHAŁAM cię, z naciskiem na czas przeszły. Po drugie, to...jak możesz w ogóle tak mówić?! To ty pierwszy mnie zraniłeś!-zawołała z pretensją w głosie, ale zrobiła przy tym coś niespodziewanego. Korzystając z tego, że stoimy tak blisko, oparła czoło o moje ramię. Byłem tym tak zaskoczony, że przez chwilę w ogóle nie zareagowałem, po czym delikatnie, z obawą, że w każdej chwili może znów ode mnie odskoczyć, pogłaskałem ją po włosach.
-Przepraszam-powiedziałem cicho.-Byłem głupi, a potem bałem się po prostu, że mnie nie zaakceptujesz. Że nie dasz mi kolejnej szansy akurat wtedy, kiedy dostrzegłem wartość twojego zaufania. Wiem, że niewybaczalnie cię zraniłem, ale...-ucichłem, kiedy zdałem sobie sprawę, że Lily cała się trzęsie i cicho łka.
~*~
Z jednej strony uważałam, że on ma cały czas dużą szansę to po mistrzowsku spierdolić. Z drugiej jednak strony, nie mogłam być wiecznie niańką, lekarką, prawniczką, nauczycielką i kij wie czym jeszcze dla mojego brata. Uznałam więc, że w obecnej sytuacji najlepiej będzie zostawić tą dwójkę samą, niech sobie wszystko wytłumaczą, a potem dopiero ewentualnie ja wkroczę do akcji, również przeproszę Lily, ale zwalę przy tym i tak wszystko na Candy'ego, jak to mam w zwyczaju. Ledwo zrobiłam jednak kilka kroków, a usłyszałam głośny krzyk. Natychmiast się odwróciłam, aby zobaczyć jedynie, jak Lily osuwa się w ramionach Candy'ego, który na szczęście w porę ją łapie i chroni przed upadkiem na ziemię. Natychmiast do nich podbiegłam.
-Co jest?! Co się znowu dzieje?!-zawołałam wystraszona. Mój brat spojrzał na mnie, jakby też nic nie rozumiał, a potem na jego twarzy pojawił się wyraz przerażenia.
-Nadajnik. Wciąż działa. Mogli go uruchomić-powiedział, jednocześnie biorąc bezwładną Lily na ręce.
-W takim razie co robimy?-zapytałam.
-Po pierwsze, musimy uciec stąd dalej. A potem jej go usuniemy-odparł mój brat.
-Ale dokąd mamy znowu uciekać? To nas wykończy! Poza tym, jak chcesz go usunąć? Przecież to będzie ogromnie trudne i ryzykowne-odparłam.
-Ale mniej ryzykowane niż pozostawienie go, żeby zawsze z łatwością mogli ją wyśledzić. A jeśli boisz się ryzykować i teleportować cyrk, sam to zrobię-powiedział Candy.
-Chyba żartujesz! Oczywiście, że ci pomogę! Razem w tym tkwimy, więc nie ma innej opcji!-zawołałam. Candy popatrzył na mnie z wdzięcznością.
-Zjeżdżajmy stąd-powiedział po chwili. Kiwnęłam lekko głową.
-Ale dokąd?-zapytałam. Candy na chwilę zamilkł i popatrzył na ledwo żywą Lily w jego ramionach. Bał się o nią, widziałam to. Zwłaszcza po tym, co powiedział Rosales. O eksperymentach, o całym ich planie, o nadajniku. Pamiętam doskonale, jak on nam o tym wszystkim opowiadał, kiedy go przycisnęliśmy. Na początku wydawał się być całkowicie oddany sprawie i zapewniał, że nic nam nie zdradzi, ale tortury zrobiły swoje, pękł i wszystko opowiedział. Między innymi o nadajniku, który rzekomo wszczepili Lily i dzięki któremu zawsze wiedzą, gdzie ona jest. Ale nie to było w tym wszystkim najgorsze. Rosales powiedział wtedy, że, w razie problemów, oni są w stanie uruchomić dodatkową funkcję nadajnika. Kiedy to zrobią, nadajnik działa na układ nerwowy i poraża go, co skutkuje tym, że Lily czuje ogromny ból, w konsekwencji może nawet zemdleć, a oni chcą to teraz perfidnie wykorzystać! Liczą pewnie na to, że nie uda nam się uciec z Lily, kiedy ona będzie w tym stanie! Przynajmniej kiedy zemdleje, nie czuje już bólu, ale nadajnik niestety nadal działa...-pomyślałam załamana.
-Wróćmy tam, gdzie podrzucili nam Lily. To bardzo daleko stąd, a skoro i tak wybiliśmy tam wszystkich tych żołnierzy Juana, którzy byli w to zamieszani, przez jakiś czas będziemy bezpieczni-powiedział Candy.
-A co, jeśli kłamali? Jeśli nadal jacyś żołnierze, którzy mają z tym coś wspólnego, tam są?-spytałam.
-Też o tym pomyślałem, ale... tutaj zostać nie możemy, do królestwa Lily, znaczy Adele, też nie możemy się udać, bo od nich też się tam pewnie roi, a tamto miejsce przynajmniej jako-tako znamy. Poza tym, nie sądzę, żeby Rosales kłamał, za dobrze go załatwiliśmy, ale będziemy się w razie czego mieli na baczności-odparł mój brat.
-Niech będzie-powiedziałam cicho. W gruncie rzeczy, nic innego nie mogliśmy teraz zrobić.
~*~
Kiedy znaleźliśmy się na miejscu, chciałem odnieść Lily do jej...pokoju, o ile mogę tak to nazwać. Do łóżka. Ledwo jednak zrobiłem jeden krok, a zachwiałem się i prawie ją wypuściłem z objęć.
-Candy!-zawołała Cane, doskakując do mnie w jednej chwili. Nie uszło mojej uwadze, że i ona ledwo trzymała się na nogach.
-Nic mi nie jest! Zaniosę ją do łóżka! I nie próbuj mnie powstrzymywać, zadbam o siebie, kiedy będę miał pewność, że z nią wszystko w porządku!-odparłem, ruszając powoli przed siebie.
-Dobra, to ja skoczę po potrzebny sprzęt-odparła Cane, czym mocno mnie zaskoczyła. Myślałem, że będzie protestować i kazać mi jak zwykle zadbać o siebie, ale właściwie... Nawet ona musiała pojąć, że nie możemy tego odłożyć na potem. Zaniosłem Lily do łóżka i ostrożnie ją położyłem. Przyjrzałem się jej uważnie, po raz pierwszy od kilku tygodni, odkąd od nas odeszła. Dopiero teraz dostrzegłem drobne, ale okropne blizny na jej twarzy i rękach. Oraz opatrunek na ramieniu. Do tego wydała mi się okropnie chuda i blada, wyglądała wręcz na chorą. Zacisnąłem pięści, miałem ochotę coś rozwalić. A najchętniej tych ludzi, którzy ją tak skrzywdzili, teraz jednak nie mogłem tego zrobić i to tym bardziej mnie wkurwiało.
Ale mogłem przynajmniej w końcu pomóc mojej Lily. Po paru minutach zjawiła się Cane, przynosząc sprzęt, który udało nam się zgarnąć z siedziby strażników Juana z pobliskiego miasta. Rosales opowiedział nam na szczęście jak działa nadajnik i ja go usunąć. Spędziliśmy mnóstwo czasu, zanim wyruszyliśmy po Lily, szukając najpierw wśród trupów urządzenia, które pozwala odbierać sygnał z jej nadajnika i dzięki któremu planowaliśmy ją odnaleźć, a jeszcze więcej poświęciliśmy na zdobycie tego drugiego sprzętu. Nie wszyscy strażnicy byli wtajemniczeni w plan Juana, ale mimo to urządzenie potrzebne do usunięcia nadajnika było ukryte w ich głównej siedzibie i to tak, że normalnie nikt by nawet nie pomyślał, że to właśnie to.
Na szczęście jednak teraz mieliśmy już wszystko, odzyskaliśmy Lily i należało tylko jej pomóc. A potem miałem szczerą nadzieję, że jakoś dobrze się to wszystko skończy, Lily wybaczy mi to, co jej zrobiłem. Miałem już serdecznie dość tych tajemnic, ludzkich intryg, cierpienia... Marzyłem tylko o świętym spokoju, z Lily i Cane u boku. Moja siostra podeszła do łóżka i postawiła na ziemi coś, co wyglądało jak niewielka szafka na jakieś mniej ważne dokumenty. Ale my oboje wiedzieliśmy, co w niej było. Szukając tego, czego potrzebowaliśmy, rozwaliliśmy i przekopaliśmy dokładnie każdy metr kwadratowy tamtego pomieszczenia, i w końcu się to opłaciło. Teraz jednak czekało nas najtrudniejsze zadanie. Nadajnik można było usunąć tylko w jeden sposób, za pomocą cholernie długiej igły wkłuć się Lily w szyję i wstrzyknąć jej substancję, która go unieszkodliwi i pozwoli usunąć z organizmu. Problem polegał na tym, że należało trafić idealnie w nadajnik, inaczej w najlepszym przypadku mogłoby to sprawić Lily więcej bólu, a w najgorszym może nawet coś w niej uszkodzić. A przynajmniej mieliśmy do dyspozycji urządzenie odbierające sygnał z nadajnika i mogliśmy mniej więcej określić jego położenie. Zdecydowałem, że najpierw zajmiemy się tym, a potem pozostałymi jej ranami.
~*~
Poczułam się, jakby ktoś wyciągnął mnie z ogromnej studni, do której wpadłam. Tak mniej więcej opisałabym odzyskanie przytomności. Ale już chwilę później wszelkie odczucia przytępił ostry, okropny ból w szyi po prawej stronie, który promieniował na bark i prawie całe ramię. Odwróciłam się na drugi bok, zginając się przy tym w pół i jednocześnie chwytając drugą dłonią za bolące miejsce. Spodziewałam się poczuć krew, myślałam, że jestem ranna i dlatego tak mnie boli, ale nic takiego nie miało miejsca. Moja dłoń natrafiła na bandaż, jednak nie zdziwiło mnie to tak bardzo. Pan R kilka razy zrobił mi opatrunek, kiedy naprawdę tego potrzebowałam. Bo on naprawdę potrzebował mnie, żeby mieć się na kim wyżywać.
Opuściłam zdrową rękę i użyłam jej, żeby podeprzeć się i usiąść. I dopiero wtedy dotarła do mnie rzecz tak oczywista, że aż chciałam sobie przywalić za to, że nie zwróciłam na to uwagi wcześniej. Ja byłam w łóżku. Natychmiast zaczęłam się rozglądać, co wywołało u mnie kolejną falę bólu, ale zignorowałam to jakoś. Od razu rozpoznałam miejsce, w którym się znajdowałam, a kiedy jeszcze przypomniałam sobie ostatnie wydarzenia, dodałam dwa do dwóch i wszystko nabrało sensu. Znowu ten cholerny cyrk-pomyślałam, na początku czując przez chwilę nadzieję, ale potem zastąpił ją strach i chęć jak najszybszego wyrwania się stąd. Nawet nie myślałam o tym, co robię. Wstałam z łóżku, niestety nieco za szybko, co poskutkowało tym, że zachwiałam się i znowu na nie upadłam. Zrobiłam to jednak jeszcze raz, tym razem wolniej, po czym ruszyłam znaną drogą.
Gdzie się kierowałam? Oczywiście w stronę wyjścia, nie zamierzałam tam spędzać dłużej ani chwili! Ignorując ból, starałam się iść przed siebie jak najszybciej, byleby tylko opuścić to miejsce, zanim wpadnę na któreś z nich. W końcu dziękowałam już im za pomoc, więc mogę z czystym sumieniem odejść, prawda? No dobrze, może nie do końca prawda, ale muszę stąd zniknąć. Muszę-myślałam, zastanawiając się przy tym jednocześnie co zrobię, jeśli jednak wpadnę na któreś z nich. Nie mogłam jednak wymyślić nic sensownego, ale błagałam w duchu, że jeżeli już muszę jedno z nich spotkać, to oby to była Cane, bo nie zniosę widoku Candy'ego. Jednak żadnego z tej dwójki nie spotkałam, podczas gdy przed sobą zobaczyłam wyjście. Tak niewiele mnie już od niego dzieliło. Wyszłam na zewnątrz niemal pewnym krokiem, ciesząc się, że zostawiam to wszystko za sobą. Dziwne. Robię to już po raz kolejny, ale właściwie...do trzech razy sztuka-pomyślałam. W ten sposób chciałam dodać sobie nieco otuchy i odwagi. Zatrzymałam się na chwilę, sama nie wiem czemu. Poczułam, że coś każe mi się odwrócić, aby choć ten ostatni raz popatrzeć na cyrk, wiedziałam jednak, że nie mogę tego zrobić. Jeśli ulegnę, odejście stąd sprawi mi tylko więcej bólu-pomyślałam. Już miałam ruszyć dalej, ale wtedy usłyszałam głos za sobą.
-Wydobrzałaś już?
Odwróciłam się powoli i zobaczyłam oczywiście JEGO. Stał jakieś dwa metry za mną i wyglądał...okropnie. Z lekko przekrzywioną, jak to miał w zwyczaju, na bok głową, opuszczonymi ramionami, wyrazem troski, nadziei, ale i strachu na twarzy sprawiał wrażenie wraku człowieka. Skąd on się tam nagle wziął, skoro chwilę wcześniej go na pewno nie było, nie miałam pojęcia. Przez jakiś czas tak staliśmy i przypatrywaliśmy się sobie w milczeniu. Przyznam szczerze, że rozważałam po prostu ucieczkę stamtąd. Jestem szybka, a poza tym mogłabym użyć swoich mocy, tak jak ostatnio... Nie, Lily, kogo ty oszukujesz, nie dasz rady. Nie wiesz, czy odzyskałaś już moce, poza tym, wykorzystałabyś je przeciwko niemu z pełną premedytacją? Bądź co bądź, to gwałciciel i morderca, ale ty i tak nie potrafiłabyś go świadomie skrzywdzić-pomyślałam. Wiedziałam jednak, że coś muszę wykombinować. W tej samej chwili jednak ten okropny ból w szyi postanowił o sobie przypomnieć. Syknęłam głośno i złapałam się za bolące miejsce, natrafiając palcami oczywiście na szczelnie zawinięty bandaż.
-Lily? Nic ci nie jest? Mocno cię boli? Starałem się to usunąć najlepiej jak mogłem...-powiedział Candy, robiąc krok w moją stronę. Ja jednak odskoczyłam od niego jak oparzona.
-Co usunąć?!-zawołałam wystraszona, a Candy przybrał tak bolesną minę, jakbym co najmniej wbiła mu sztylet w serce. Szybko jednak ból wymalowany na jego twarzy ustąpił miejsca trosce.
-Wytłumaczę ci wszystko, jeśli chcesz, tylko...
-Ale ja nie chcę, żebyś ty mi cokolwiek tłumaczył! Ty potrafisz tylko kłamać!-przerwałam mu. I znów, na jego twarzy zagościł wyraz cierpienia, ale zniknął równie szybko jak ostatnio. Nagle, nie wiedzieć jak, kiedy i gdzie, Candy pokonał dzielącą nas odległość i stanął tuż przede mną, a w jego oczach ujrzałam pewność siebie i zdecydowanie, które trochę mnie przeraziły.
-Chcę z tobą porozmawiać-powiedział.
-Ale ja nie chcę!-odparłam.
-Trudno-stwierdził, wzruszając przy tym jakby od niechcenia ramionami. I to była najwidoczniej jego jedyna odpowiedź. Chwilę później złapał mnie za zdrową rękę i zaczął z powrotem ciągnąć w stronę cyrku. Trochę to trwało, zanim ogarnęłam, co się właściwie dzieje, i zaczęłam się wyrywać.
-Co ty robisz?! Puszczaj mnie!-zawołałam. Od tego wszystkiego ból w szyi przybrał na sile, aż poczułam łzy zbierające się w moich oczach.-Zostaw mnie-dodałam już o wiele ciszej. Candy przystanął.
-Musisz odpocząć i się odświeżyć. Wolisz sama iść do łazienki, czy dla pewności mam iść z tobą?-zapytał, a ton jego głosu zdradzał, że jest trochę zły. Kiedy jednak odwrócił się w moją stronę, jego spojrzenie natychmiast złagodniało.-Wybacz, ja nie chciałem sprawić ci bólu-powiedział, widząc jak pocieram bolące mnie miejsce.
-Jasne. Ty zawsze chcesz tylko dla mnie jak najlepiej, prawda? Oszukując mnie, przetrzymując wbrew mojej woli...-odparłam cicho. Przez chwilę aż go chyba zamurowało, tylko stał i patrzył się na mnie szeroko otwartymi oczami, których spojrzenie wyrażało szczere cierpienie. Na chwilę zrobiło mi się go mimo wszystko żal. Przypomniałam sobie moje wszystkie wcześniejsze postanowienia...Przekonanie, że każdy zasługuje na kolejną szansę, jeśli tylko zrozumie swój błąd, jednak niewiele później przypomniałam sobie to wszystko, co mnie spotkało. I słowa tego mężczyzny. Czy miałam prawo wybaczać Candy'emu w imieniu jego ofiar i ich bliskich? Nie miałam pojęcia, ale wiedziałam jedno. Nie mogę zostać z nimi...z nim.
-Nieprawda! To znaczy tak, chcę dla ciebie jak najlepiej, ale nie robię tego wszystkiego specjalnie!-zawołał w końcu, jakby się ocknął, akurat kiedy chciałam już odejść. Poczułam, jak coś we mnie pęka.
-Naprawdę?! Bo wygląda właśnie tak, jakby było zupełnie inaczej! Chcesz mi może powiedzieć, że oszukałeś mnie przez przypadek?!-odparłam, nie kryjąc swojej złości.
-Tak, okłamałem cię, nie ma co tego kryć. Ale zrobiłem to, bo już od samego początku coś do ciebie poczułem! Wtedy jeszcze tego nie wiedziałem, ale po prostu...Chciałem za wszelką cenę sprawić, żebyś została z nami. I żebyś czuła się bezpiecznie-powiedział Candy, już dużo spokojniejszym tonem.
-To nie ma co, wyszło ci świetnie! Ale tak poza tym, to nie okłamuj mnie znowu!-zawołałam, a chłopak popatrzył na mnie zaskoczony.
-O co ci teraz cho...
-Kłamiesz! Tylko chciałeś zabawić się moim kosztem, Cane też! To był jedyny powód, dla którego mnie zatrzymaliście! Potem może...może zmieniły się wasze odczucia względem mnie, ale to teraz nie ma znaczenia. Nic nie ma znaczenia, tylko moja rodzina, która potrzebuje pomocy, więc żegnam-powiedziałam.
-A ja? Co ze mną? Powiedziałaś, że też jestem dla ciebie jak rodzina. I ja też cię potrzebuję-powiedział zbolałym głosem Candy.
-Kiedy zaliczyłam cię do grona wybrańców potocznie nazywanych "moją rodziną", nie znałam jeszcze całej prawdy. Poza tym, skoro stałeś się dla mnie tak ważny, jak rodzina, to równocześnie teraz mogłeś stać się dla mnie zupełnie nieważny-stwierdziłam. Już chciałam znowu odejść, ale wtedy błazen ponownie do mnie podszedł i chwycił mnie za rękę, uniemożliwiając tym samym odejście stąd.
-Tym razem to ty kłamiesz-powiedział z powagą, patrząc mi prosto w oczy, od czego aż przebiegły mnie dreszcze.-Nikt nie jest ci obojętny. Ty nawet przestępców potrafisz polubić i obdarzyć współczuciem. Słowem, jesteś dobra dla każdego, taka właśnie jesteś i nic, co powiesz, tego nie zmieni. Poza tym czuję i widzę, że ja po prostu nie jestem ci obojętny. Kochasz mnie, takk jak ja ciebie. Nie można się tak po prostu odkochać...
-PRZESTAŃ! Czy ciebie bawi zadawanie mi bólu?!-zawołałam, a chwilę później rozpłakałam się, mimo że tak bardzo nie chciałam okazywać wtedy żadnej słabości.
-Dlaczego, skoro mnie kochasz, a ja kocham ciebie, nie chcesz nam dać jeszcze jednej szansy?!-spytał Candy, a ja poczułam, jak chwyta mnie za ramiona i przysuwa do siebie. O cholera, on jest gotów zaraz mnie przytulić. Cholera, cholera, cholera. Tak bardzo tego nie chcę, O cholera, tak bardzo tego nie chcę! Ale jednocześnie tylko tego pragnę! No zrób to w końcu...Chociaż nie, nie rób tego. Zostaw mnie. Albo nie, przytul. Sama nie wiem, czego chcę!-byłam sobą totalnie załamana, ale wtedy poczułam, jak Candy delikatnie mnie obejmuje i przytula do siebie. Jego bliskość działała na mnie niesamowicie kojąco. Część mnie chciała jak najszybciej mu się wyrwać, ale pozostała część nie pragnęła niczego innego, tylko zostać przy nim, w jego ramionach. I ta druga część mnie niemal od razu wygrała. Objęłam Candy'ego i wtuliłam twarz w zagłębienie jego szyi.
-Nienawidzę cię-powiedziałam cicho. Poczułam jednak, jak chłopak cały się spina, wiedziałam więc, że to usłyszał.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro