Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 54

Snułam się jak jakiś cień. Myślałam, że przez to o wiele mniej osób będzie chciało ze mną rozmawiać, ale niemal nic się nie zmieniło. Wystarczyło mieć pełny portfel i wiedzieć, do kogo zagadać, bo nadal nie wszyscy chcieli mówić o królestwie mojej Adele. W nocy przysnęłam może kilka razy, ale zawsze budził mnie jakiś niespodziewany dźwięk, coś jak ujadanie psa, czyjeś kroki bądź głosy. Na szczęście jednak nikt więcej mnie już nie zaczepiał, choć dla bezpieczeństwa przeniosłam się potem na ulicę mniej uczęszczaną nawet za dnia, ale znowu niebędącą ani trochę...podejrzaną.

Bądź co bądź obawiałam się tego, co mogę spotkać w niektórych ciemnych zaułkach i wolałam nie przekonywać się, na ile moje obawy miały rację bytu. Ze zdziwieniem dostrzegłam, że niektórzy ludzie wyszli na ulice, zaczęli rozstawiać swoje stragany, sprzątać, zanim jeszcze pojawiły się pierwsze promienie słońca. Szybko jednak przyznałam, że to niegłupie, pewnie gdyby to była moja praca, też chciałabym uszykować wszystko wcześniej, zanim zjawią się moi potencjalni klienci. Równie szybko więc zjadłam coś, postarałam się jakoś ogarnąć i zaczęłam swoje mini-śledztwo. Czas mijał, a na ulicach miasta zaczęło się pojawiać coraz więcej ludzi, było coraz więcej ruchu, krzyków, zamieszania. Przystanęłam przy jednym ze stoisk i udałam, że zaczęłam przyglądać się towarom. Sprzedawczyni zaczęła od razu wszystko zachwalać, sprzedawała różnego rodzaju biżuterię. W końcu zdecydowałam się na kilka wisiorków, które nieco mnie kosztowały. Sprzedawczyni zaczęła pakować wybrane przeze mnie przedmioty, a ja już miałam ją spytać o kilka rzeczy, ale wtedy poczułam, że ktoś za mną stanął.

-To ty? Co ty tutaj robisz? Na nocleg cię nie stać, a na zakupy to już tak?-usłyszałam za sobą głos, który skądś kojarzyłam, ale nie miałam pojęcia, skąd dokładnie. Powoli odwróciłam się i ujrzałam za sobą strażnika, w którym po kolejnej chwili rozpoznałam tego, którego widziałam na jego nocnym patrolu z towarzyszem. Ale tym razem był sam.

-Ja tylko...

-Może powinna pani wiedzieć, że ta tutaj sypia na ulicy? Pewnie jakaś żebraczka, może się naprzykrza? Przegonić ją?-spytał sprzedawczynię, kompletnie mnie ignorując.

-Przegonić? Moją klientkę? A w życiu! Nie obchodzi mnie, gdzie śpi ani co robi, ważne, że już za wszystko zapłaciła. Masz, kochana-odparła kobieta, podając mi zapakowane wisiorki. Mężczyzna spojrzał na mnie dość nieprzychylnie. Już chciał coś powiedzieć, ale w tej samej chwili podszedł do nas kolejny strażnik.

-Josh, chodź. Nie możesz tutaj zostać-powiedział. Mężczyzna zdziwił się.

-Co? Jak to? Co się stało?-zapytał.

-Dowiesz się wszystkiego zaraz, a teraz chodź. Natychmiast. Masz pilne wezwanie od dowództwa-odparł drugi mężczyzna. Josh wytrzeszczył oczy ze zdziwienia, po czym odszedł za swoim towarzyszem, nawet na mnie więcej nie patrząc. Odwróciłam się, chcąc wykonać swój zamiar wypytania o kilka rzeczy miłej sprzedawczyni, ale ona już zajmowała się innymi klientami. Nie chcąc jej przeszkadzać, odeszłam w poszukiwaniu innych źródeł informacji.

Nie było to łatwe czy przyjemne, niektórzy na pytania o mój ojczysty kraj reagowali wręcz agresją, jednak ja się nie zrażałam. W końcu, kilka godzin po południu uznałam, że wiem już dostatecznie sporo, aby zmienić swój sposób działania. Znalazłam ustronne, w miarę odosobnione miejsce, uliczkę między kilkoma budynkami, przysiadłam tam pod ścianą jednego z nich, wyczarowałam papier, coś do pisania i nakreśliłam sobie znowu własnoręcznie mapę oraz zapisałam niektóre ważne rzeczy, o których powinnam tym bardziej pamiętać. Robiąc to, przypomniałam sobie, jak sporządzałam pierwszą mapę. Po chwili zastanowienia, co się z nią stało, przypomniało mi się, że najpewniej została u nich w cyrku... Postarałam się jednak jak najszybciej o tym zapomnieć, odgonić to wspomnienie, żeby znowu nie wpaść w melancholijny nastrój.

Kiedy wszystko było już gotowe, wyczarowałam sobie jeszcze coś do jedzenie i ruszyłam w drogę. Co prawda było już dość późno, niedługo mogło zacząć się ściemniać, ale wolałam dłużej nie czekać, poza tym noc w środku lasu brzmiała zdecydowanie bezpieczniej, przynajmniej dla mnie, niż noc w tym mieście, w którym nie chciałam już zostawać ani minuty dłużej. Bez problemu opuściłam miasto i udałam się w swoją stronę. Musiałam nadłożyć trochę drogi, bo najkrócej byłoby kierować się tam oczywiście w linii prostej, ale wtedy musiałabym przejść obok ich...cholernego cyrku, a tego mimo wszystko nie chciałam.

Zamiast tego przyspieszyłam, na ile mogłam, przedzierając się przez ten las. Doszłam do rzeki, przy której znowu zdecydowałam się trochę odświeżyć, jednak nie pozwoliłam sobie spędzić tam więcej czasu, niż to było konieczne. Dość już zwlekałam z tym, co najważniejsze, czyli z pomocą dla moich bliskich. Powoli zaczęło się ściemniać, ptaki ucichły i pochowały się, na niebie pojawił się lekki zarys księżyca i paru innych gwiazd, które miały w zwyczaju o tej porze roku wschodzić najwcześniej. Towarzyszki Króla Nocy-mimochodem przypomniałam sobie, jak takie gwiazdy lubił nazywać Maks, gdy był trochę młodszy. Smutek i żal na nowo zawładnęły moją duszą, poczułam się, jakby moje wnętrzności zawiązały się w supeł. Kiedy do nich wrócę, pomogę im, zobaczę znowu ich wszystkich...Wszystkich oprócz niego-pomyślałam. Nie miałam jednak zamiaru pozwalać sobie na chwile załamania, nie było na to czasu. Byłam tak zaaferowana tym, żeby po prostu pokonać jak największą odległość, przejść jeszcze kilometr, jeszcze kilkaset metrów, jeszcze sto, dziesięć... Dopiero kiedy na dobre zapadła noc, zdałam sobie sprawę, że muszę gdzieś odpocząć. Stanęłam i rozejrzałam się dookoła.

-Na dobrą sprawę mogę spać nawet tutaj. Wystarczy mi ognisko i namiot-powiedziałam sama do siebie.-Super, zaczynam już świrować-dodałam, klękając. Zajęłam się najpierw ogniem, a potem miejscem do spania. Liczyłam na to, że ognisko odgoni dzikie zwierzęta. Żałowałam, że nie ma sposobu, żeby jakoś ominąć moją potrzebę snu. Tej jednej umiejętności zazdrościłam tej dwójce nawet bardziej niż tego, że oni nie muszą martwić się nowymi mocami, które pojawiają się w losowych momentach życia. Po przygotowaniu wszystkiego, zdecydowałam, że będę wstawała co dwie-trzy godziny i sprawdzała, jak się sprawy mają, czy wszystko jest dobrze, ogień płonie, nie ma pożaru, żadne dzikie zwierzę nie złożyło mi wizyty. Tak będzie najlepiej, najpewniej i najbezpieczniej-pomyślałam, kładąc się na swoim posłaniu. Przypomniałam sobie mimochodem wszystkie swoje noce, kiedy zasypiałam w namiocie, ale tuż obok miałam Candy'ego i Cane, których zaczęłam traktować jak przyjaciół, a nawet coś więcej. Smutek na nowo rozdarł moją duszę, ale to było ostatnie, co się wydarzyło, zanim zasnęłam. Nawet nie myślałam, że jestem tak zmęczona.

~*~

-Musimy porozmawiać z dowódcą Rosalesem-powiedział Samuel, wchodząc do gabinetu dowódcy, w głównej siedzibie strażników znajdującej się w tym mieście. Znajdowało się tam dwóch mężczyzn. Jeden z nich na co dzień dowodził podległymi mu strażnikami, drugi został tutaj oddelegowany przez króla wraz z całym oddziałem strażników. Oficjalnie w celu wsparcia przebywających tam żołnierzy, nieoficjalne zaś, aby kontrolować trzy genyry i być przygotowanym na wszelkie nowe przykłady. Jednak nikt, oprócz wtajemniczonych osób, bezpośrednio związanych z tą sprawą, o tym wszystkim nie wiedział. Główny dowódca rzucił mu zdziwione spojrzenie, a potem popatrzył na samego Rosalesa.-Mam dla niego rozkazy od króla-dodał Samuel.

-Cóż, skoro tak, to nie będę wam przeszkadzał. O ile oczywiście możesz poświadczyć, że to faktycznie rozkazy od króla-powiedział główny dowódca. Najwyraźniej zaczął coś podejrzewać, najpewniej nie wiedział dokładnie, co się dzieje, ale przewidywał, że to, co zostało mu powiedziane, nie do końca jest prawdą. Samuel skinął głową, po czym pokazał mężczyźnie królewski sygnet, podarowany mu przez samego króla Juana. Główny dowódca skinął powoli głową, po czym wstał.

-Porozmawiajcie tutaj, w moim gabinecie-powiedział, po czym wyszedł, zamykając za sobą drzwi. Wtedy też Samuel podszedł do swojego nowego dowódcy, zajmującego się do tej pory sprawą genyrów.

-Co takiego się stało? Jakie są nowe rozkazy króla?-spytał Rosales.

-Król wyposażył nas w ogrom nowej broni, ludzi, koni, strategii... Na genyry, dla których nie wynaleziono jeszcze odpowiedniego specyfiku, mamy zastosować wodę święconą. Na nią to co zwykle. Nasz szanowny władca uznał, że czas najwyższy ostatecznie je złapać i tym razem nie skąpił w przygotowaniach, aby nie było już więcej ofiar-powiedział żołnierz. Między nimi zapadła chwila ciszy, uczcili w ten sposób pamięć swoich poległych towarzyszy.

-Dobrze więc. Nadajnik działa jak należy, jednak nieco martwi mnie fakt, że ostatnio ona była tutaj widziana sama. Myślę, że tak czy inaczej, będziemy zmuszeni podzielić się na dwa zespoły, mniejszy zajmie się nią, większy pójdzie do tego ich cyrku i złapie tamtą dwójkę. Całe szczęście według sygnału z nadajnika, ona nie odeszła daleko. Ale zaczęło się robić nieciekawie, kiedy ona się tutaj pałętała po mieście, jeden z niewtajemniczonych żołnierzy miał z nią jakieś problemy i trzeba było go zająć czymś innym. Mam nadzieję, że to się w końcu zakończy raz na zawsze, bo ta sprawa ciągnie się już zdecydowanie za długo i coraz trudniej to wszystko ogarnąć. Ale powiedz pozostałym, żeby się rozpakowali, zjedli coś, odpoczęli, jest już dość późno, niemal noc. Jutro rano niech stawią się o ósmej rano przed budynkiem. Wydam stosowne rozkazy, przygotujemy się, podzielimy i ruszymy na naszą ostatnią, mam nadzieję, misję związaną z tymi potworami-powiedział mężczyzna. Samuel raz po raz kiwał tylko głową, nie chcąc przerywać mu ani na chwilę.

-Dobrze, skoro pan tak każe, tak zrobię. Mam tylko jeszcze jedną informację. Król przekazał nam też nową broń, eksperymentalną. Wynaleźli ją ludzi odpowiedzialny za stworzenie tego specyfiku, według nich może ona zadawać poważniejsze rany, ale tylko tej jednej...kobiecie. Tamta dwójka morderców będzie na nią najpewniej odporna, poza tym nie ma stuprocentowej pewności, że i na nią jakoś szczególnie zadziała, jest to tylko przypuszczenie. Król jednak chciał, abyśmy wzięli broń i użyli jej, gdyby zaistniała taka potrzeba-wyjaśnił Samuel. Dowódca skinął głową.

-Rozumiem. A jak potem mamy dostarczyć te istoty do króla?-spytał Rosales. Samuel uśmiechnął się ledwo widocznie.

-Za miastem czekają na nie specjalne klatki, takie jak te, w których już wcześniej przewozili ją samą. Dla każdego po jednej-odparł mężczyzna.

-No i to rozumiem. Tym razem damy im popalić. Ale teraz, jeśli nie masz nic więcej do powiedzenia, idź przekaż moje rozkazy reszcie swoich towarzyszy i odpocznijcie trochę-powiedział dowódce. Samuel postąpił według jego polecenia, obaj pożegnali się i mężczyzna wyszedł z gabinetu, zostawiając Rosalesa samego. Nie nadługo jednak, bo po kilkunastu minutach pojawił się tam znowu główny dowódca. Uprzejmie zapytał o nowe rozkazy króla, jednak zaprzestał dopytywania się, gdy usłyszał, że są one ściśle tajne. Był ciekawy, podejrzliwy, ale nie wścibski ani głupi, skoro rozkazy były ściśle tajne, najwidoczniej był ku temu powód, a on nie zamierzał sprzeciwiać się swojemu władcy.

~*~

Kierowali się lasem, na przedzie jechał konno dowódca Rosales, kawałek za nim Samuel. Podążali w stronę, w którą kierował ich sygnał nadajnika. W miarę, jak zbliżały się do miejsca jej pobytu, zwalniali swoje konie. W końcu Rosales zatrzymał się i to samo rozkazał reszcie. Kilkadziesiąt metrów przed sobą ujrzał wypalone ognisko i namiot. Spojrzał jeszcze raz, ale sygnał z nadajnika wskazywał, że to właśnie tutaj. Wziął ze sobą Samuela i jeszcze jednego żołnierza, reszcie kazał czekać. We trójkę zaczęli się powoli zbliżać do tamtego miejsca, uważając, aby nie wygenerować żadnego niepotrzebnego hałasu.

~*~

-Moglibyśmy już dawno jakoś im pomóc. Chociażby dowiedzieć się, co się tam dzieje-powiedziałam cicho.

-Wiem! Wiem...ale tak bardzo nie potrafię się do tego zmusić-odparł Candy, odwracając się w moją stronę. Po chwili do mnie podszedł i usiadł obok.

-Ale pomyśl o tym inaczej. To dla Lily. Jak myślisz, jak zareaguje, kiedy dowie się, że byliśmy tutaj i w żaden sposób nie pomogliśmy jej rodzinie? Nawet nie sprawdziliśmy, czy wszystko z nimi dobrze, czy żyją, czy nie potrzebują pomocy-odparłam.

-Będzie wściekła i jeszcze bardziej nas znienawidzi-powiedział Candy.-Masz rację. Musimy dostać się do ich pałacu i dowiedzieć się, jak się sprawy mają-dodał po chwili. Na jego twarzy zagościł wyraz zdecydowanie.-Ruszamy!-powiedział, wstając.

-Jak to? Teraz? Zaraz? Już?-spytałam zaskoczona.

-A na co dłużej czekać? I tak już dostatecznie długo zwlekaliśmy, tylko dlatego, że nie potrafiłem się przemóc i znieść w ogóle myśli, że mam pomóc jakimś ludziom. Ale robimy to w końcu dla Lily, nie?-zapytał, uśmiechając się przy tym lekko. Na chwilę na jego twarzy zagościł szczęśliwy, nieco rozmarzony wyraz, ale po chwili przybrał z powrotem smutną minę. Miał tak niemal za każdym razem, kiedy myślał o Lily i kiedy przypominał sobie, co się stało i jak ona nas nienawidzi. Więcej nic już nie mówiliśmy, po prostu ruszyliśmy. Przenieśliśmy cyrk w okolice stolicy kraju, gdzie mieszkała Adele i jej rodzina. Całe szczęście, że wszędzie było tyle lasów, a tym samym miejsca na zatrzymanie się. Aby nie zwracać uwagi i poruszać się jak najszybciej, oboje staliśmy się niewidzialni. Kiedy doszliśmy do miasta, dało się zauważyć jedno. Wszędzie pełno było strażników Juana, z tym znakiem, czarnym, przekreślonym półksiężycem! Można było wręcz odnieść wrażenie, że jest się u niego w królestwie.

-Lily nie kłamała, kiedy powiedziała, że on ich napadł-szepnęłam do swojego brata.

-Lily nigdy by nie kłamała-odparł i na tym nasza wymiana zdań się skończyła. Dalej szliśmy w ciszy, aż do samego pałacu. Niestety, wszystkie bramy i inne wejścia były zamknięte i stali przy nich żołnierze Juana, a my ustaliliśmy, że najlepiej będzie najpierw rozeznać się w sytuacji, a nie od razu robić rzeźnię.

-Możemy się teleportować-powiedział Candy.

-Ale wtedy nas zobaczą-odparłam. Niestety, nasza moc niewidzialności znikała na moment teleportacji, kiedy zamienialiśmy się w kolorowy dym.

-Poszukajmy więc miejsca, gdzie nie zwrócą na nas uwagi-zasugerował Candy. Już miałam się na to zgodzić, ale w tej samej chwili dało się słyszeć stukot kopyt. Odwróciłam głowę równo ze swoim bratem. Drogą, prosto do pałacu, zmierzał jakiś wóz z warzywami i owocami.

-Pewnie dostawa jedzenia. Jeśli otworzą dla nich bramę...

-My się po cichu wślizgniemy-dokończył za mnie Candy. Spojrzeliśmy na siebie i kiwnęliśmy sobie jednocześnie głowami. Kilka minut później wóz dojechał do bramy, woźnica rozmawiał chwilę z jednym ze strażników, a ten po chwili zezwolił na wpuszczenie go. Brama zaczęła się powoli otwierać, to była nasza szansa. Candy i ja dostaliśmy się na teren pałacu niezauważeni przez nikogo.

-Co teraz?-zapytałam.

-Teraz...teraz...-mój brat rozglądał się niepewnie dookoła.-Może powinniśmy poszukać tych jej bliskich? Zobaczyć, czy nic im nie jest, ewentualnie dowiedzieć się, o co tutaj chodzi i, sam nie wierzę, że to mówię, ale pomóc, jeśli zajdzie taka potrzeba-dodał w końcu. Pokiwałam głową, przyznając mu w ten sposób rację.

-Rozdzielamy się? Tak jak kiedyś?-zapytałam.

-Nie, tutaj aż roi się od tych pojebanych strażników. Lepiej więc trzymać się razem-odparł mój brat. Znów kiwnęłam głową na znak, że rozumiem i zgadzam się z nim.

-Od którego miejsca zaczynamy?-zapytałam.

-Od wieży Południowej-odparł mój brat, patrząc dokładnie na nią. Na miejsce, gdzie pierwszy raz spotkaliśmy Lily. A właściwie to ja ją spotkałam, bo on widział ją już wcześniej. Nie widziałam jednak sensu w tym, żeby tam właśnie zaczynać poszukiwania, ale gdzieś zacząć musieliśmy. Nie powiedziałam więc już nic więcej, tylko udałam się za nim do owej wieży. Candy z każdą chwilą coraz bardziej przyspieszał, aż w końcu zaczął biec, a ja ledwo mogłam za nim nadążyć. Po drodze potrącił kilka osób. One go nie widziały, dla nich to wyglądało tak, jakby potknęli się o powietrze czy coś. Pewnie w normalnych okolicznościach ta wizja by mnie rozbawiła, ale nie teraz, kiedy musieliśmy za wszelką cenę odzyskać Lily. W końcu dotarliśmy do wieży, Candy, nie oglądając się na nic, pchnął drzwi, które na szczęście nie okazały się być zamknięte. Jednak wykonane były z solidnego drewna, wyglądały na ciężkie i raczej nie na takie, które otworzy przeciąg, więc stojący po bokach strażnicy Juana wytrzeszczyli ze zdziwienia oczy. Minęłam ich i wbiegłam do środka za Candy'm, który był już przy schodach. Zaczął po nich wbiegać, kiedy nagle do moich uszu dotarł płacz dziecka. A potem krzyki. On też to musiał usłyszeć, bo zatrzymał się i zawrócił.

-Musimy to sprawdzić-powiedział i ruszył dalej korytarzem w lewo, mijając schody. Nie pozostało mi nic innego jak pójść za nim. Krzyki i płacz się nasiliły. W końcu korytarz doprowadził nas do niewielkiej, okrągłej  sali. Ściany były tam białe, podłoga drewniana. Ozdób było niewiele, kilka obrazów, jakieś stoliki z kwiatami, pojedynczy regał z książkami. Od sali odchodziły cztery inne korytarze i jeszcze dwie pary drzwi.

-Dużo mają tutaj tych pokoi-powiedziałam cicho, po czym odszukałam wzrokiem źródło tych wszystkich hałasów.

-Głupi dzieciaku, zamknij się!-krzyknął, a jakże by inaczej, strażnik Juana. Na kogo krzyczał? Na rozpłakane, najmłodsze dziecko, którym zajmowała się Lily. Jak miało na imię?-pomyślałam mimochodem.

-Chris. Christopher-powiedział cicho Candy, zupełnie jakby odgadł moje myśli, co nie byłoby dziwne ze względu na łączącą nas, specjalną więź. Nagle mój brat odwrócił się w moją stronę.-On jest częścią rodziny Lily, ona go kocha jak własne dziecko. Musimy mu pomóc. Ja zajmę się strażnikiem, ty go zabierz-dodał. Ja tylko pokiwałam głową i znowu ruszyłam za nim. Candy stanął między mężczyzną, a dzieckiem, i stał się z powrotem widzialny. Strażnik był niesamowicie zaskoczony, ale cóż, miał prawo, w końcu nie co dzień materializuje się przed tobą sam Candy Pop.

-Zostaw. To. Dziecko-powiedział z nienawiścią w głosie mój brat.

-A kim ty jesteś? Żeby mi rozkazywać? I w ogóle, skąd się tu wziąłeś?-zapytał mężczyzna. W tym czasie ja podeszłam, także stałam się widzialna i z niechęcią przyjrzałam się zapłakanemu dziecku. Westchnęłam, schyliłam się i wzięłam je na ręce.

-Dobrze, już dobrze. Jestem przyjaciółką Lily, nic ci nie grozi. Już nie-zaczęłam mówić wszystko to, co, moim zdaniem, powinno jakoś to dziecko uspokoić. Odeszłam od tamtej dwójki na kilka kroków, na szczęście strażnik, zajęty moim bratem, na mnie nie zwrócił uwagi.

-Chwila...-zaczął po chwili żołnierz.-Ty wyglądasz zupełnie jak ona! Ten odmieniec, którego tutaj mieli i którego musieliśmy się pozbyć!-dodał. Odwróciłam się i z obawą spojrzałam na swojego brata. Jak się spodziewałam, te słowa sprawiły, że wpadł w jakąś dziką furię. W jego rękach pojawił się młot. Już wiedziałam, dokąd to wszystko zmierza i zdążyłam jedynie odwrócić się, żeby ten dzieciak tego wszystkiego nie widział, podczas gdy mój brat zaczął rozwalać nieszczęśnika. Mężczyzna krzyczał, ale tylko przez chwilę, bo potem najwyraźniej nie był już w stanie. Słysząc wszystkie te hałasy, nawet dziecko umilkło.

-Mogłeś tego nie robić. Mogliśmy zapytać mu się, o co dokładnie tutaj chodzi-powiedziałam, stojąc plecami do tej sceny, żeby dzieciak nie widział tej całej krwi, która najpewniej zdobiła teraz młot i ubranie Candy'ego oraz podłogę w sali.

-Wątpię, żeby taki śmieć jak on cokolwiek wiedział. Poza tym, wkurwił mnie i mu się należało. A jeszcze poza tym, mamy tutaj masę innych strażników, zdążymy przeprowadzić przesłuchanie-odparł. W tej samej chwili jak na zawołanie otworzyły się jedne ze drzwi i wybiegła z nich kilkuletnia dziewczynka. Też podopieczna naszej Lily.

-Ja słyszałam tutaj płacz i krzyki! Chodź szybko, może Chris jest tut...-urwała, kiedy odwróciła się i nas ujrzała. Stała naprzeciwko mnie, dosłownie kilka metrów ode mnie i przyglądała nam się z rosnącym przerażeniem. Po chwili za nią pojawił się jakiś chłopak. Zupełnie go nie kojarzyłam, ale czy w ogóle powinnam?

-Alex! Alex! T-to...oni! Maks ich wtedy widział! Mówił mi! Mówił!-zaczęła krzyczeć dziewczynka, po czym podbiegła do chłopaka. W tej samej chwili Candy do mnie podszedł.

-Nie ratujesz sytuacji wyglądając, jak wyglądasz. Może powinieneś zniknąć?-zasugerowałam cicho.

-Jeszcze pomyślą, że poszedłem mordować gdzieś indziej i dostaną szału, zaczną biegać i mnie szukać-odparł mój brat. Na nieszczęście on mówił nieco głośniej i został usłyszany.

-Mordować? O co tutaj chodzi?-spytał chłopak, najpewniej Alex, patrząc to na dziewczynkę, to na nas, to na dziecko, które trzymałam.-Oddaj mi Christophera. Natychmiast-dodał.

-Oni nas wtedy...Kiedyś...Zaatakowali tutaj, tak mówił Maks, widział ich, a oni wyglądają tak jak ich opisywał-powiedziała w tym czasie drżącym głosem dziewczynka. Chłopak spojrzał na nią zaskoczony, po czym kazał jej zostać na miejscu i odwrócił się z powrotem w naszą stronę. Powoli zaczął do mnie podchodzić, wyciągając ręce. Już chciałam oddać mu dziecko, ale wtedy Candy stanął między nami i nie wiem, czy bardziej zaskoczył tym mnie, czy chłopaka. Zauważyłam przy tym, że nie miał już przy sobie młota, co mnie ucieszyło. To przydatna broń, ale lepiej nie korzystać z niej, gdy chce się na kimś wywrzeć w miarę dobre wrażenie.

-Kim ty jesteś?-zapytał.

-A wy?! Potworami, które nas zaatakowały i zabiły kilkunastu naszych ludzi! Jesteście w zmowie z Juanem? I oddajcie mi dziecko!-zawołał Alex, wyrywając się do przodu. Chciał ominąć Candy'ego, ale mój brat mu to uniemożliwił.

-A jaką mam pewność, że nie zrobisz mu krzywdy? My jesteśmy...przyjaciółmi Lily. A to jest jej dziecko. Znaczy, jej...podopieczny-odparł mój brat. Muszę przyznać, że wtedy trochę przyznałam mu rację i sama zganiłam w myślach siebie za to, że tak łatwo chciałam dzieciaka oddać. Ok, dziewczynka wydawała się ufać chłopakowi, ale my nie wiedzieliśmy, kim on jest, nie widzieliśmy go wcześniej, a byliśmy tutaj przecież przez kilka dni, kiedy obserwowaliśmy Lily. Może nowy służący, ale może też sługa Juana, tylko na pierwszy rzut oka "troszczący" się o te dzieciaki.

-Przyjaciółmi Lily? Jesteście mordercami! Co o niej wiecie? Zrobiliście jej coś? Jesteście zamieszani w jej porwanie? Aurora, wracaj do pokoju!-zawołał chłopak, odwracając się do siostry. Ta nadal patrzyła na nas przerażonym wzrokiem. Zauważyłam, że Candy przesunął się o jakieś dwa kroki w bok, skąd miał na nią lepszy widok.-No dalej!-krzyknął chłopak, a dziewczynka zerwała się jak dzika, odwróciła i pobiegła przed siebie. Poczułam, że wiem, co chodzi po głowie mojemu bratu. Podeszłam do niego od tyłu i wolną dłonią chwyciłam go za rękę. Candy obrócił się, posyłając mi zaskoczone spojrzenie.

-Najpierw skończmy z nim, dowiedzmy się kto to, potem zajmiemy się dzieciakami-powiedziałam cicho, tak, żeby tamten chłopak mnie nie usłyszał. Candy skinął powoli głową i odwrócił się do Alexa w momencie, w którym on z powrotem odwrócił się do nas.

-My? My byśmy jej nic nigdy nie zrobili, prędzej sam dałbym się pociąć, niż pozwolił, żeby jej się coś...-Candy przynajmniej spróbował kontynuować.

-Akurat! Słyszałem, co zrobiliście! Zabiliście bezbronnych ludzi, prawie zabiliście...Chrisa! Oddajcie mi go, ale już!-zawołał chłopak, jakby nagle coś sobie uświadomił.

-Nadal nie wiemy, kim...-zaczął mój brat, ale nie zdołał dokończyć.

-Nie muszę się wam tłumaczyć!-przerwał mu chłopak. Zauważyłam przy tym, że sięga po coś w okolice pasa. Nie miałam pojęcia, kiedy, skąd i jak, ale wyjął niewielki sztylet i rzucił się na mojego brata. Candy, pod wpływem uderzenia, zrobił krok do tyłu, a ja odskoczyłam od nich, nie chcąc brać udziału w tej...walce. Dzieciak znowu na dobre się rozpłakał, podczas gdy mój brat odepchnął chłopaka. Swoim starym zwyczajem użył jak największej siły i pchnął go na podłogę, po czym podniósł ręce, w których zaczął materializować się młot. W tej samej chwili Alex podniósł się z prędkością dzikiego zwierzęcia i...wbił sztylet mojemu bratu w pierś aż po rękojeść. Mimo że nic mu się nie mogło stać, krzyknęłam, widząc jak Candy zatacza się do tyłu. Nie upadł jednak. Chłopak nie zwracał już na niego uwagi, dobiegł do mnie i wyszarpnął mi dziecko, zanim się zorientowałam.

-Oddaj mi mojego brata!-krzyknął przy tym, a ja niemal znieruchomiałam z zaskoczenia. Brata? W tej samej chwili Candy roześmiał się i oboje z powrotem spojrzeliśmy na niego. Wyjął już sobie z piersi sztylet, obecnie cały brudny od jego krwi.

-Skoro znałeś Lily, to widzisz chyba, że jesteśmy do niej podobni. I taki sztuczki na nas nie działają-powiedział Candy, poważniejąc w jednej chwili.-Jak zawsze. Pomóc wam, ludzie, a wy się tak odwdzięczacie! Powinniście wszyscy pozdychać! Nie tylko wy, ale cała ludzkość! I nie oczekuję podziękowań za to, że pomogliśmy twojemu braciszkowi. I waszej ukochanej niani do dzieci, bo najpewniej tylko tym jest dla was Lily! Zniszczycie ją, podli ludzie, tak jak zniszczyliście nas!-krzyknął, odrzucając na bok sztylet. Chwilę później w rękach znów miał swój młot. Podeszłam do niego szybkim krokiem, obawiając się, do czego może dojść.

-Candy, znikajmy stąd-powiedziałam cicho, kładąc mu rękę na ramieniu. To na szczęście tym razem wystarczyło. Może i on, mimo wściekłości, która wręcz się z niego wylewała, nadal wiedział, jak ważni byli ci ludzie dla Lily i powstrzymał się przed tym, aby ich skrzywdzić? Najpewniej właśnie tak było. Współczułam swojemu bratu z całego serca. On naprawdę szczerze ją pokochał i stracił przez nasze głupie błędy. Biegliśmy w dół korytarzem, niewidzialni tak jak wcześniej, nie zważając na "alarm" jaki po czasie wszczął chyba Alex, kiedy nagle mój brat zatrzymał się i złapał mnie za rękę. Spojrzałam na niego zaskoczona.

-Chodź. Musimy coś jeszcze zobaczyć-powiedział. Mówił z taką powagą, że nie śmiałam go nawet pytać, o co chodzi. Po prostu dałam mu się poprowadzić. Wkrótce dotarliśmy do jakiejś sali, Candy pchnął drzwi do niej jakby wchodził do siebie i...moim oczom ukazał się pokój pełen obrazów. Weszłam za nim i zaczęłam się im z ciekawości przyglądać. Na każdym była jakaś osoba, sądząc po stroju (purpurowy płaszcz z białym futrem, berło, korona) byli to władcy tego królestwa, zresztą to samo głosiły podpisy pod nimi. Obejrzałam się, szukając wzrokiem brata. Stanął przed jednym z obrazów i mu się dokładnie przyglądał. Podeszłam do niego i już zrozumiałam, dlaczego tak się zachowywał. Dotknął powoli, jakby z namysłem, wręcz z namaszczeniem jednej z postaci na obrazie.

-Nie martw się, ona do nas wróci. I do ciebie też, jestem tego pewna. Kochacie się, nawet ja to widzę, więc ona wysłucha cię, zrozumie i wybaczy. Jestem tego pewna-powiedziałam. Candy bez słowa popatrzył na mnie i odwrócił się z powrotem do obrazu.

-Ale musimy być pewni, że ją spotkamy. Musimy tutaj się pojawiać co jakiś czas. Przynajmniej co kilka dni, żeby sprawdzić, czy już nie przyszła-powiedział Candy, odchodząc od obrazu.

-Mówiąc "co kilka dni" masz na myśli "codziennie", prawda?-spytałam.

-Tak byłoby najlepiej, ona każdego dnia może się tu zjawić-odparł mój brat.

-I o każdej prze, ale chyba nie zamierzasz przesiadywać tutaj całe dnie, co?

-Może...-odparł i uśmiechnął się tajemniczo, ale równocześnie z iskierką radości, co mnie ucieszyło, bo dawno już tak się nie uśmiechał. Z pałacu wydostaliśmy się podobnie, jak się do niego dostaliśmy, mając gdzieś to całe zamieszanie.

~*~

-Chodź. Chodź do mnie-powiedział, wyciągając w moją stronę rękę. Uśmiechał się przy tym tak radośnie, przyjaźnie, a jego wzrok był pełen miłości, patrzył na mnie tak, jakby widział we mnie coś niesamowitego, niezwykle pięknego, cennego... Bez zastanowienia chwyciłam jego dłoń, Candy pociągnął mnie do siebie i mocno przytulił.-Nie opuszczaj mnie więcej-wyszeptał prosto w moje włosy.

-Nie będę. Nie zniosę rozłąki z tobą-odparłam.

-A jednak ode mnie odeszłaś-poczułam, że cały sztywnieje. Odsunął mnie od siebie i z powagą spojrzał mi w oczy. Pokręciłam przecząco głową.

-Nie, to nieprawda. Nigdy bym cię nie opuściła, kocham cię-odparłam, przytulając się do niego z powrotem.

-Zrobiłaś to, bo ja zrobiłem coś okropnego-Candy znowu delikatnie mnie objął.-Ale wybacz mi. Tylko mi wybacz i do mnie wróć-dodał, po czym znowu się ode mnie odsunął. Popatrzyłam na niego, podczas gdy on delikatnie ujął moją twarz w dłonie i pocałował mnie.

~*~

-Nigdy ci nie wybaczę-powiedziałam. Następnie rozejrzałam się ze zdziwieniem dokoła. Byłam w namiocie, a Candy'ego nigdzie ani śladu. Jednak mój sen był tak realny, że to było aż przerażające. Potarłam ramiona, kuląc się nieco. Cała drżałam, a po chwili zdałam sobie sprawę, że to niekoniecznie przez sen. Było mi po prostu zimno. Ignorując głupi sen, wyszłam z namiotu. Uznałam, że nie ma sensu się tym teraz zamartwiać, powinnam lepiej skupić się na swoim celu.

Pierwsze, na co zwróciłam swoją uwagę, to wypalone ognisko, którego miałam przecież w nocy doglądać. Przynajmniej wiedziałam już, dlaczego było mi zimno. Spojrzałam w górę, słońce znajdowało się już wysoko na niebie, było prawie południe. Zdziwiłam się, ale i załamałam sobą.

-Jakim cudem spałam tak długo?-spytałam sama siebie. W tej samej chwili usłyszałam trzask gałęzi i odwróciłam się w stronę, z której go usłyszałam. Ujrzałam trzech mężczyzn, sądząc po zbroi, to także byli strażnicy tego całego Juana. Jak oni...? Skąd...? Śledzili mnie?-pomyślałam zdziwiona, ale i wystraszona.

-A pośpisz sobie jeszcze trochę-powiedział jeden z nich, celując do mnie z tej ich piekielnej broni. Poczułam pieczenie w okolicy serca, szybko tam spojrzałam. Miałam niewielką ranę, która szybko zaczęła się goić, ale ja jednocześnie poczułam się tak zmęczona i słaba... Zmieniłam się w chmurę fioletowego dymu, teleportowałam tak daleko, jak tylko mogłam, ale wciąż nie dość daleko. Poczułam kolejne pieczenie, tym razem na plecach, między łopatkami, bo byłam do nich odwrócona tyłem. Nogi się pode mną ugięły, padłam na kolana, a potem poleciałam do przodu. Zdążyłam się na szczęście jeszcze podeprzeć rękami. Usłyszałam za sobą jakieś krzyki, hałasy, niestety nie byłam w stanie rozpoznać słów. Zdałam sobie sprawę, że ktoś biegnie, chyba w moją stronę. Potem ktoś obok mnie stanął. Poczułam mocne uderzenie w plecy, nie wytrzymałam i padłam. Potem ten sam ktoś kopnięciem przewrócił mnie na plecy.

-Załaduj jej tego więcej, nie mam ochoty się z nią niepotrzebnie użerać. Przynajmniej na razie-powiedział mężczyzna, który wcześniej do mnie strzelił, jako pierwszy. Może druga rana to też była jego robota, nie miałam pojęcia. Spróbowałam się teleportować, aby od nich uciec, ale moja moc znowu odmówiła mi posłuszeństwa. Tak jak całe ciało. Poczułam tylko ból, kiedy zranili mnie kolejny raz. A potem była już tylko pustka.

~*~

-Co teraz?-zapytał Samuel. Pozostali strażnicy powoli podchodzili do ich czwórki.

-To, co planowaliśmy. Trzeba wziąć nosze i ją przenieść. Pójdziemy na miejsce zbiórki. Tam, wyznaczone przeze mnie osoby, zostaną z nią, a reszta ruszy razem ze mną na pomoc drugiej grupie, która miała nieco bardziej niewdzięczne zadanie. Chyba że im jakimś cudem jeszcze bardziej dopisało szczęście i czekają już na nas na miejscu zbiórki, w to jednak wątpię-powiedział Rosales. Chwilę później dwóch żołnierzy, którzy zdążyli już do nich podejść, stanęło nad istotą. Jeden złapał ją za ramiona, drugi za nogi i przenieśli ją na nosze, które wcześniej położyli obok niej, po czym chwycili je i podnieśli. Stwór nie ważył wiele, ale znowu nie tak mało, żeby dźwiganie jej można było zaliczyć do przyjemnych rzeczy, przez co niosący ją strażnicy byli spowolnieni i, siłą rzeczy, nie mogli skorzystać z koni. Rosales kazał jeszcze piątce z pozostałych strażników iść z nimi, a sam z resztą grupy ruszył, nie oglądając się na zostawionych. Wiedział, do czego zdolne są tamte potwory i nie chciał długo zostawiać swoich ludzi na ich pastwę. Popędzali konie, ile mogli, lecz kiedy dotarli na ich miejsce zbiórki, okazało się, że zupełnie niepotrzebnie. Jego ludzie już tam byli, ale klatki dla tych istot pozostawały puste.

-Co się tutaj stało? Dlaczego tu jesteście? A tych stworów nie ma?-spytał dowódca, zatrzymując konia przed tym żołnierzem, który wyszedł mu na spotkanie.

-Widzisz, dowódco, stało się coś dziwnego-zaczął tamten.

-A mianowicie co takiego?-zapytał Rosales.

-Kiedy dotarliśmy na miejsce, ich tam nie było. Po prostu. Zniknął cały cyrk, jakby wyparował. Był tam jeszcze kilka dni temu, sam go widziałem, a teraz nie ma!-odparł mężczyzna.

-Jak to "nie ma"?!-zawołał dowódca, zsiadając z konia.-JAK TO "NIE MA"?!-zagrzmiał, podchodząc do swojego podwładnego i popychając go lekko.

-Nie wiem, naprawdę, nie wiem, dowódco-odparł strażnik. Rosales jakimś cudem zdołał się opanować i odsunął się kawałek od mężczyzny.

-Ale jakim cudem, jak to możliwe?-spytał Rosales. Następnie spojrzał na resztę ludzi.-Nikt z was nic nie wie? A sprawdzaliście okolice? Nie chcę być niegrzeczny, ale poszliście do dobrego miejsca?-dodał. Niektórzy z nich zaczęli się odzywać. Rosales dowiedział się, że na pewno nie pomylili miejsca (w co akurat wątpił) i że dokładnie sprawdzali okolicę. Mężczyzna był nie tylko niesamowicie zaskoczony, ale i okropnie, nieskończenie zły. Najpierw zaczął niespokojnie chodzić w tę i z powrotem, co trwało kilka minut. W końcu zatrzymał się i kopnął leżący nieopodal kamień, który potoczył się kilka metrów dalej.

-Szlag by to wszystko!-krzyknął. Zaczął ciężko dyszeć, ale po chwili zdołał się opanować.-Wściekłość wściekłością, ale w ten sposób nic tu nie zdziałamy-dodał, znacznie spokojniej.

-Ale co rozkażesz, dowódco?-zapytał jego dotychczasowy rozmówca.

-Najpierw oczywiste fakty. Mamy ją, to już coś. Kiedy ją tutaj przyniosą, zamykamy ją i zabieramy. Droga potrwa kilka dni, poprzednio przebiegała bez zakłóceń, ale teraz, znając ich możliwości, nie możemy aż tak ryzykować. Co prawda przeciwko niej mamy specyfik, ale tym bardziej powinniśmy to jeszcze lepiej wykorzystać. Tak ją naszprycujemy, że dopóki nie dotrzemy na miejsce, ona ani na chwilę nie odzyska przytomności, ani na moment nie będzie w stanie użyć swojej mocy! To jest pewne.

Kolejna rzecz, to co z nimi. Część z was po prostu tutaj zostanie, będziecie ich szukać, obserwować miejsce, w którym był cyrk, może wrócą... A część wyślę na wszelki wypadek w stronę królestwa tych naszych, psia kość, sąsiadów godnych pożałowania.  Ona stamtąd pochodzi, może to też jakiś punkt zaczepienia. Nienawidzę takiej samowolki, wolałbym mieć jasne rozkazy od króla, ale na razie to jedyne, co możemy zrobić. Jeśli władca podejmie inne decyzje, zostaniecie o tym poinformowani. Czuję jednak, że to jedyne dobre rozwiązanie-zarządził Rosales. Większość strażników przyznała mu rację, po czym dowódca przystąpił do dzielenia ich na grupy. Nie każdy był zadowolony z przydziału, jednak żołnierze nie mieli wiele do gadania przeciwko rozkazom dowódcy. W tym czasie nadciągnęli pozostali, razem z NIĄ. Związali ją i wnieśli do środka jej metalowej klatki, z niewielkimi otworami na górze, aby dostawać się tam mogło świeże powietrze. Rzucili bezwładnie na podłogę. Gdy zamknęli drzwi, w środku zapanowała więc niemal całkowita ciemność, która trwać miała aż do momentu kolejnego postoju, kiedy trzeba będzie zaaplikować jej kolejną dawkę specyfiku.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro