Rozdział 4
-Czy ty widzisz to samo co ja?-spytała Cane, patrząc z niedowierzaniem na to, co działo się przed nami. A działo się to, że dziewczyna (ta sama, która najpewniej jest taka jak ja i Cane, choć teraz już nie jestem tego tak pewien), w najlepsze ganiała teraz po królewskim parku z trójką dzieciaków i spełniała każde ich życzenie. A obecnie dla dziewczynki i młodszego z chłopców wyczarowywała baloniki w różnych kształtach. Cane i ja mogliśmy to wszystko obserwować, bo użyliśmy swoich mocy niewidzialności, aby dostać się tu z powrotem, tym razem już w pełni niezauważonymi. Razem uznaliśmy, że cała ta sprawa za bardzo nas zaciekawiła, żeby tak po prostu ją zostawić. Dziwiło nas zachowanie tej dziewczyny (najprawdopodobniej miała jednak na imię Lily) oraz to, że wyglądało na to, iż jej moce nieco różnią się od naszych. Niestety z naszej poprzedniej rozmowy wyszły nici i musieliśmy odpuścić. Ale nadal chcieliśmy czegoś się o niej dowiedzieć, więc wróciliśmy i ją odszukaliśmy. W tym parku, bawiącą się z trójką tych dzieciaków. Kiedy się tutaj zjawiliśmy, ona zaczęła się dziwnie zachować i rozglądać z niepokojem. W pewnym momencie spojrzała prosto w naszą stroną i wystraszyłem się, że nas zauważyła. Tak się jednak nie stało, chociaż nadal zachowywała się nadzwyczaj czujnie.
-A tak w ogóle, to ona się zachowuje, jakby wyczuwała w jakiś sposób naszą obecność-dodała Cane. W sumie też o tym pomyślałem, ale wydało mi się to strasznie głupie. I niemożliwe.
-Posłuchaj ty czasem samej siebie. Brzmisz jak jakaś...inteligentna inaczej. Tylko my nawzajem możemy się teraz widzieć i to tylko dlatego, że jesteśmy rodzeństwem i nasze moce są ze sobą połączone-odparłem.
-A może ona też może nas zobaczyć? Albo chociaż właśnie jakoś wyczuć? Spotkałeś kiedyś innego magicznego błazna i jesteś PEWIEN, że to niemożliwe?-zapytała Cane. Westchnąłem, ale nic jej nie odpowiedziałem, bo w sumie to miała rację, ale nie chciałem tego przyznać. Nagle dziewczyna machnęła ręką, wykonując jakiś bliżej nieokreślony gest i malec, którego ostatnio prawie zabiłem, uniósł się na chwilę w powietrzu, po czym wrócił na ziemię i zaczął się śmiać.
-Lily! Lily! Ja też tak chcę!-zawołała dziewczynka, po czym zaczęła podskakiwać jakby miała ADHD. Dziewczyna uśmiechnęła się i ponownie wykonała ten sam gest i teraz to ona na chwilę znalazła się w powietrzu.
-Super! A co teraz będziemy robić? Znudziły mi się już baloniki-powiedziała dziewczynka.
-Czary-mary?-spytała dziewczyna, pochylając się w stronę dzieci.
-Tak! Tak!-zawołały jednocześnie. Wtedy z rąk dziewczyny zaczął się jakby sączyć fioletowy dym, który przybierał kształty różnych przedmiotów, zwierząt i ludzi. Dzieci patrzyły zafascynowane jak ta cała Lili sprawia, że postaci ruszają się, pojawiają, znikają. To akurat nie było dla mnie niczym nowym, bo sam podobnie postępowałem, kiedy chciałem rozbawić swoje ofiary i sprawić, żeby uznały mnie za niegroźnego klowna. A potem z jeszcze większą radością je zabijałem! Tyle że dziewczyna nie zachowywała się, jak ktoś, kto chce te dzieciaki oszukać i zabić.
-Wracajmy. Nic tu po nas-powiedziała Cane.
-A gdzie mamy iść?-spytałem. Dziewczyna wzruszyła ramionami.
-Gdziekolwiek? Poszukajmy sobie kogoś do zabicia-odparła z uśmiechem. Innymi słowy, złożyła mi propozycję nie do odrzucenia.
~*~
-ZDYCHAJCIE!-usłyszałem zza ściany krzyk swojej siostry.
-Co to jest? Co to ma znaczyć?!-zawołała spanikowana kobieta, patrząc z niepokojem w stronę schodów.
-Nic takiego, po prostu ja bawię się z wami, a moja siostra z waszymi dziećmi-odparłem, zaprzestając na chwilę wykonywania tej jakże ciekawej czynności, którą było miażdżenie młotem męża kobiety.
-Z-zostaw ich!-jakimś cudem mężczyzna zdołał jeszcze to powiedzieć. W tym samym czasie kobieta rzuciła się biegiem w stronę schodów.
-A dokąd to uciekamy?-spytałem, pojawiając się tuż przed nią. Nie mogłem się powstrzymać i musiałem się do niej uśmiechnąć, ukazując swoje ostre zęby. Kobieta spojrzała na mnie z przerażeniem w oczach. Ah, jak ja to kocham!-pomyślałem, po czym zacząłem się głośno śmiać. Oczy mojej ofiary rozszerzyły się jeszcze bardziej.
-Może balonika?-spytałem słodkim i niewinnym głosem, kiedy już się uspokoiłem. Kobieta zaś nagle odepchnęła mnie na bok i pobiegła dalej. A raczej spróbowała pobiec, bo bez problemu udało mi się złapać ją za rękę i rzucić nią o ścianę. Kobieta upadła i jęknęła.
-Ty popchnęłaś mnie, więc ja popchnąłem ciebie!-zawołałem i znowu zacząłem się śmiać. W tej samej chwili usłyszałem jakieś dziwne hałasy. Odwróciłem się akurat w momencie, kiedy mężczyzna, o którym myślałem, że już nie będzie w stanie się ruszać, próbował wyciągnąć coś z jednej z szafek. Zaintrygowany, podszedłem do niego. Kiedy zauważył, że ja zauważyłem jego, chwycił pierwszą rzecz pod ręką i zaatakował mnie...parasolką. Może się to wydawać błahą rzeczą, ale jednak kiedy dostałem nią z dość dużą siłą w brzuch, to trochę mnie to zabolało. Chwyciłem jego "broń" i wyszarpnąłem mu ją. W tym samym momencie z piętra dało się słyszeć płacz jakiegoś dziecka, potem dźwięk, jakby coś ciężkiego upadło na ziemię.
-ZAMKNIJ SIĘ, GŁUPI SMARKACZU!-usłyszałem krzyk Cane, po czym płacz dziecka się wzmógł, ale potem znowu usłyszałem jakiś hałas, a po nim zapanowała niemal całkowita cisza. Uśmiechnąłem się mimowolnie, wyobrażając sobie, jak Cane próbuje ogarnąć te dzieciaki i je pozabijać. Spojrzałem z powrotem na swoją ofiarę, uśmiechnąłem się jeszcze szerzej i uderzyłem go z całej siły parasolką. Z tym, że ja tej siły miałem trochę więcej. Mężczyzna upadł na podłogę, a parasolka raczej już nie nadawała się do użytku, bo była trochę połamana. Odrzuciłem ją na bok i odwróciłem się, żeby sprawdzić, co robi teraz kobieta. Była już na górze schodów! A ja nie zamierzałem pozwolić jej mi uciec, tak żeby to Cane miała więcej zabawy. Zmieniłem się w niebieski dym i po chwili pojawiłem tuż przed nią.
-A ty dokąd?-spytałem, po czym użyłem całej siły i zepchnąłem ją ze schodów. Kobieta krzyknęła, ale jej krzyk nagle się urwał, kiedy zaczęła staczać się w dół.
-Nie pomożesz już sobie, a co dopiero swoim bękartom-powiedziałem, schodząc w dół. W tym czasie kobieta zdążyła się już podnieść do pozycji klęczącej. Spojrzała na mnie przerażonym, pełnym bólu i niemego błagania wzrokiem. Z kącika jej ust spływała strużka krwi. Uśmiechnąłem się zadowolony, po czym uniosłem w górę swój młot. Kobieta zdążyła jeszcze krzyknąć, ale jej krzyk ponownie urwał się nagle, kiedy zacząłem miażdżyć jej ciało i kości swoją ulubioną zabawką.
Po chwili usłyszałem głośny, nieprzyjemny dźwięk i spostrzegłem, że o ścianę obok mnie rozbił się talerz. Spojrzałem w stronę mężczyzny, który jakimś cudem znowu zdołał się podnieść, otworzył kolejną szafkę i uznał najprawdopodobniej, że będzie we mnie rzucał tym, co ma pod ręką. To było tak żałosne, że aż zabawne! Nie wytrzymałem i zacząłem się śmiać. Nie przeszkadzało mi nawet to, że w tym czasie mężczyzna trafił we mnie książką, ramką od zdjęcia i dwoma innymi talerzami. Nie odniosłem jakichś specjalnie poważnych ran, przynajmniej dopóki w moją stronę nie poszybowała figura w kształcie....Matki Boskiej. Na domiar złego w locie (a może dopiero kiedy we mnie uderzyła?) rozwaliła się, a z jej wnętrza wylała się woda...święcona.
Wrzasnąłem z bólu, czując jak ta piekielna ciecz parzy moją skórę. Spojrzałem na swoją poparzoną do łokcia rękę, a potem przeniosłem wściekłe spojrzenie na mężczyznę. Ten patrzył na mnie przez chwilę zaskoczony, a potem odwrócił się nagle z powrotem w stronę szafki. Natychmiast pojawiłem się za nim i z całej siły uderzyłem go swoim młotem. Mężczyzna upadł, a w jego ręce ujrzałem coś, od czego aż przeszedł mnie nieprzyjemny dreszcz. Spróbował jeszcze wyciągnąć w moją stronę rękę z różańcem, ale wtedy ja odskoczyłem. W mojej ręce pojawił się nóż, którym po prostu rzuciłem w jego stronę, trafiając idealnie w serce. Wspomaganie się magią było jednak bardzo pomocne. Żałowałem jedynie, że musiałem go tak zabić. To zupełnie nie był mój styl, ale wyjątkowa sytuacja wymaga jednak wyjątkowych środków. Co prawda wątpiłem, żeby mężczyzna przeżył to jak uderzyłem go, wkładając w to całą swoją siłę, ale wolałem nie ryzykować. Wróciłem do kobiety, która jakimś cudem jeszcze się ruszała i uniosłem swój młot, aby w spokoju dokończyć dzieła.
-P-proszę-wyszeptała, nim zdołałem ją ponownie zaatakować. Spojrzałem na nią znudzonym wzrokiem i opuściłem swój młot.
~*~
-Aurora! Ile razy powtarzałam ci, że masz nie psocić się bratu?-spytała Lily. Tutaj nadal nic się nie zmieniło, tylko teraz znaleźliśmy dziewczynę, tym razem z dwójką dzieci, w jednej z pałacowych sal, pełnej zabawek. Cane i ja postanowiliśmy jednak jeszcze raz sprawdzić, co robi dziewczyna. W końcu przez setki lat nie spotkaliśmy nikogo takiego jak my, aż do teraz. Nadal byliśmy ciekawi. I nadal liczyliśmy na to, że dziewczyna nie okaże się tylko posłuszną kukiełką, która służy ludziom. Bo na razie wszystko na to wskazywało. A to z kolei przywoływało mi pewne niemiłe, dość wstydliwe wspomnienia. Dziewczyna znowu zaczęła się z niepokojem rozglądać, jakby nas wyczuwała, ale nie mogła dostrzec.
-Lily, wyczarujesz nam jakieś ciastka?-spytało nagle najmłodsze dziecko.
-Przecież zaraz będzie kolacja-odparła dziewczyna, po czym schyliła się i zaczęła zbierać rozrzucone po podłodze klocki.-Dlatego musimy tutaj posprzątać-dodała.
-Ale ja nie chcę kolacji! Ja chcę lizaka! Albo czekoladę! I nie chcę sprzątać, chcę się jeszcze bawić!-zaczęła krzyczeć dziewczynka, tupiąc przy tym nogami.
-Ja bym już nie wytrzymała i dawno te dzieciaki rozszarpała! Albo jednego przerobiłabym na ciastka, a drugiemu kazała je zjeść!-zawołała Cane. Musiałem przyznać jej rację. Zupełnie nie pojmowałem, dlaczego dziewczyna nie da sobie po prostu spokoju z tą zabawą w nianię.
-Musicie zjeść kolację. Potem może znajdziemy jeszcze trochę czasu, żeby się pobawić. Ale posprzątać musicie-odparła dziewczyna.
-Po co? Przecież możesz rzucić zaklęcie i wszystko wróci na swoje miejsce-powiedziała dziewczynka.
-Aurora, tyle razy wszyscy ci powtarzają, że Lily nie jest twoją służącą. Sama musisz po sobie sprzątać-słowa te powiedział chłopak, "Maksi", który właśnie wszedł do pomieszczenia.
-A ty już skończyłeś?-spytała dziewczyna na jego widok.
-Pewnie. Pani Longsaw zgodziła się wypuścić mnie trochę wcześniej-powiedział chłopak. Jeszcze chwilę Cane i ja mogliśmy ich poobserwować, ale wszystko cały czas wyglądało tak samo. Rozmawiali, śmiali się, żartowali, a dziewczyna starała się przy okazji ogarnąć jakoś te dzieciaki. Mimo wszystko wszyscy wydawali się zadowoleni i szczęśliwi, zwłaszcza ona, czego zupełnie nie mogłem pojąć. Czy ona naprawdę była tutaj szczęśliwa? Robiąc za jakąś służącą do opieki nad dziećmi? Te same pytania zadała mi Cane, kiedy już się stamtąd wynieśliśmy. Wzruszyłem ramionami.
-Widocznie tak-odparłem.
-Głupia jest-powiedziała moja siostra.
-Przecież my też kiedyś tacy byliśmy-przypomniałem się.
-Ale w porę się opamiętaliśmy-odparła Cane.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro