Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 11

-Miauczek na pewno wróci jutro rano, spokojnie kochanie-powiedziała mama.

-Ale co, jak mu się coś stanie?! Ty nam nie pozwalasz być w nocy nie w domu, bo to niepespieczne! Dla niego też to może być niepespieczne!-zawołał mój młodszy, pięcioletni brat.

-Mówi się "poza domem", a nie "nie w domu". I jeszcze "niebezpieczne", a nie "niepespieczne"-poprawiłam go, nie kryjąc swojego zdenerwowania. Wiedziałam już, do czego to wszystko zmierza.

-Widzisz? Nawet Sara mówi, że to niebezpieczne!-zawołał Michael. Mama westchnęła.

-Dobrze, w takim razie ty idziesz się szykować do spania, a Sara poszuka Miauczka-powiedziała, rzucając mi zdenerwowane spojrzenie. Uśmiechnęłam się wrednie. Chciało jej się kolejnego dziecka, to niech się teraz nim zajmuje, ja nie jestem matką swojego brata. A jak chce mnie w to wszystko wrobić, to musi się liczyć z tym, że to nie będzie ani łatwe, ani przyjemne.

-Ale ja chcę iść z nią-powiedział Michael, po czym tupnął nogą. Mama spojrzała na niego wkurzonym wzrokiem i to wystarczyło, żeby chłopiec przypomniał sobie, z kim ma do czynienia i gdzie jego miejsce.

-Ale dlaczego to ja mam szukać tego kocura?-zapytałam z niewinnym uśmiechem.

-Bo cię o to proszę. A możesz chyba zrobić coś dla swojej matki choć raz, prawda? Zobacz po prostu, czy nie ma go gdzieś wokół domu, w krzakach albo w lesie. Tylko nie odchodź za daleko-odparła mama, po czym wzięła mojego brata i poszła z nim na górę. Najpierw poświęciłam jakieś trzy minuty, żeby w spokoju dopić herbatę, a potem dopiero wyruszyłam na poszukiwania tego zwierza. Najchętniej nic bym z tym nie robiła, ale inaczej mogłoby się to skończyć tak, że mama byłaby co najmniej wkurzona, może nawet znowu by mnie uderzyła, więc wolałam nie ryzykować. Co nie zmieniało faktu, że jakoś specjalnie starać się też nie zamierzałam.

 Ok, od czego by tu...może krzaki?-pomyślałam, podchodząc do gęstych roślin rosnących tuż pod jednym z okien. Przeszukałam je, cały czas nawołując tego głupiego kota. Miałam tylko nadzieję, że nie rzuci się na mnie z pazurami, bo już parę razy tak zrobił. Nie znalazłam go tam jednak, więc sprawdziłam inne miejsca, co także nie przyniosło pożądanych efektów. Ostatecznie pozostał mi las, bo nasz dom znajdował się na skraju miasteczka i praktycznie zaraz za naszym płotem rosło sobie wyjebane w kosmos zbiorowisko drzew. Nie chciałam jednak tam iść.

Gorączkowo myślałam nad tym, co by tu zrobić. Skłamać, że sprawdziłam wszystkie miejsca i nigdzie nie było tego kota? A co, jak mama na mnie patrzy z okna albo coś? Ale do lasu też mi się nie chce iść... Po chwili jednak mnie olśniło! Głupia ja nie sprawdzałam jeszcze miejsca, które powinnam była sprawdzić jako pierwsze. Poszłam do naszej szopy, która znajdowała się na tyłach domu. W końcu koty chyba lubią ciche, ciepłe i odosobnione, spokojne miejsca, prawda? Tak czy inaczej, znalazłam tam poszukiwanego zbiega, który na szczęście bez większych problemów pozwolił mi się wziąć na ręce. Usłyszałam jakieś hałasy z domu, chyba nawet płacz, ale nie zwróciłam na to uwagi. Jak Michael coś przeskrobał porządnie, to teraz mama na niego krzyczy, a on niech beczy. W końcu taka jest kolej rzeczy. Wróciłam do domu, ale kiedy tylko przekroczyłam próg, kot nagle wbił mi w rękę swoje pazury i spróbował się wyrwać.

Ale ja się nie dałam, o nie! Miałam już sporą praktykę w łapaniu tego kocura, więc praktycznie nie był w stanie mnie zaskoczyć. Ignorując to, że kot wyrywa mi się jak obłąkany i strasznie drapie po rękach, weszłam z nim po schodach i poszłam prosto do pokoju mojego brata, licząc, że tam znajdę i jego, i mamę i oddam im ich ukochane zwierzę z piekła rodem.

Nacisnęłam klamkę łokciem, bo obiema rękami trzymałam wyrywającego się kota, po czym pchnęłam lekko drzwi. Kiedyś, w podobnej sytuacji, popchnęłam je za mocno i mama strasznie na mnie potem krzyczała. Kiedy drzwi się otworzyły, moim oczom ukazał się straszny obraz. Moja mama...leżała na podłodze, w ogóle się nie ruszając. Ręka mojego brata zwisała bezwładnie z krawędzi jego łóżka. Do tego wszędzie było pełno krwi, a mama...jej ciało wyglądała po prostu na zmiażdżone. Z przerażenia puściłam po prostu kota, który natychmiast przemknął mi między nogami i gdzieś zwiał. Niestety jednak widok moich nieżyjących krewnych nie był najgorszą rzeczą. Najgorszą rzeczą był zdecydowanie widok dziwacznego człowieka, który wyglądał jak błazen. Stał na środku pokoju, a w jednej ręce trzymał gigantyczny młot. Do tego był cały we krwi. Najpierw popatrzył na mnie z ciekawością i jakby lekkim zaskoczeniem, ale potem na jego twarzy pojawił się najbardziej przerażający uśmiech, jak w życiu widziałam.

~*~

Nie byłam pewna, ile czasu minęło, kiedy znowu po mnie przyszli. Ponownie dostałam ten dziwny środek, a potem niemal wywlekli mnie z lochu. Zdążyłam jedynie zauważyć, że jest jasno, czyli nastał kolejny dzień. Potem wrzucili mnie do jakiegoś (chyba) metalowego wozu/celi/pomieszczenia. W każdym razie, to wyglądało jak gigantyczna puszka na dużych kołach, wokół której kręciło się mnóstwo wrogich żołnierzy. Nadal byłam związana linami i miałam łańcuch na rękach.

Osoba, która mnie trzymała, pchnęła mnie z taką siłą, że wpadłam na ścianę, odbiłam się od niej i wylądowałam na podłodze. Usłyszałam za plecami czyjś rechot, po czym drzwi mojego nowego więzienia zamknęły się i wokół mnie zapanowała całkowita ciemność. W przeciwieństwie do lochu, tutaj nie było nawet światła pochodzącego z choćby najmniejszego okna albo jakiejś pochodni. Poczułam drgania, sygnalizujące, że mój "pojazd" ruszył. Przez długi, bardzo długi czas nic więcej się nie działo. Poświęciłam go, aby doczołgać się jakoś do ściany i o nią oprzeć. W końcu jednak gdzieś się zatrzymaliśmy, a po chwili nawet drzwi do mojego więzienia otworzyły się. Światło słoneczne na początku oślepiło mnie, w końcu od tak dawna mój wzrok widział tylko ciemność. Do środka weszły trzy postacie, wszystkie uzbrojone, ale jedna niosła ze sobą coś jeszcze. Podeszła, postawiła na ziemi butelkę z wodą i talerz z czymś do jedzenia, a potem uważnie na mnie spojrzała.

-Musisz coś jeść. I pić. Inaczej nam tu zdechniesz, zanim trafisz, gdzie masz trafić-powiedział mężczyzna, po czym uśmiechnął się.

-A gdzie mam trafić?-spytałam.

-Taka słaba i bezbronna, ale pytań zadawać się nie boi-odparł strażnik, po czym wziął z ziemi talerz. Dopiero teraz zauważyłam, że ma też sztućce.

-A teraz otwórz ładnie buzie-powiedział, kierując w moją stronę łyżkę z podejrzaną, zielono-brązową substancją. To wyglądało, jakby ktoś zmielił razem liście i ziemię.

-Nie mogę nawet sama zjeść? Oczywiście zakładając, że chciałabym zjeść to, co mi dajecie-odparłam.

-Masz związane ręce-powiedział drugi strażnik, który razem ze swoim towarzyszem stał kawałek dalej.

-To mnie rozwiążcie. Przecież nic wam nie zrobię-powiedziałam.

-Patrz, jakie stawia wymagania! Gdybym tylko mógł, od razu nauczyłbym ją, gdzie jej miejsce!-zawołał ten mężczyzna, który miał mnie karmić.

-Ciekawe jak, skoro cię zdegradowali, bo nie potrafiłeś poradzić sobie z grupą młokosów-powiedział drugi strażnik. Ten pierwszy nagle spochmurniał i odwrócił się w jego stronę.

-Ale przynajmniej z kobietą to wiem, jak sobie poradzić! I po mojej szkole ona na pewno nie sprawiałaby problemów, zwłaszcza takich jak twoja Julie-powiedział mężczyzna, wskazując na mnie. Tym razem to drugi strażnik wyraźnie stracił humor, a pierwszy ponownie odwrócił się w moją stronę.

-No a teraz nie wydziwiaj-dodał, przysuwając mi do ust łyżkę z tym czymś. Odwróciłam głowę.

-Nie chcę tego jeść-powiedziałam.

-Nie masz wyboru-odparł mężczyzna.

-Nie będę-powtórzyłam z uporem. Wtem strażnik chwycił moją brodę i odwrócił moją twarz w swoją stronę.

-Albo to wszystko zaraz ładnie zeżresz, albo pogadamy inaczej. O wiele mniej miło!-zawołał, po czym wepchnął mi do ust łyżkę z jedzeniem. Nie smakowało tak źle jak wyglądało. Smakowało jeszcze gorzej. Nigdy nie jadłam wodorostów zmieszanych z popiołem z kominka, zgniłymi liśćmi i błotem, ale jeśli miałabym zgadywać, to uznałabym, że właśnie tak smakują. Natychmiast wyplułam całe jedzenie. W odpowiedzi mężczyzna chwycił mnie jedną ręką za gardło, ścisnął je tak, że aż zabrakło mi tchu i walnął moją głową o ścianę.

-Już się nauczyłaś, jak należy zachować się przy stole, czy mam to powtórzyć?-spytał, szykując kolejną porcję jedzenia.

-Dlaczego nie mogę dostać czegoś jadalnego?-spytałam cicho. Odpowiedzią mężczyzny było to, że po prostu wstał i dwa razu kopnął mnie w brzuch.

-Ej, Archem! Może nie zapędzaj się tak, w końcu mamy ją dostarczyć żywą, nie?-po raz pierwszy odezwał się trzeci strażnik.

-Jak taki jesteś mądry, to proszę, zmuś ją do jedzenia. A jak ci się nie uda, to jak nam zdechnie z głodu, weźmiesz na siebie całą odpowiedzialność? No, taki z ciebie kozak, obrońco uciśnionych?-odparł, jak się okazało, niejaki Archem. Jego towarzysz nic już nie odpowiedział.

-Jeszcze nikomu nie zaszkodziło parę kopniaków w brzuch. Albo uderzeń w głowę. Albo trochę przypalania żywcem. Albo lekkie podtopienie. Naprawdę mam się uciekać do takich metod, żebyś zjadła parę łyżek tej smakowitej potrawy?-spytał mężczyzna. Nic nie odpowiedziałam. Nie obchodziło mnie to, co ze mną zrobią. Zawiodłam na całej linii wszystkich, na których mi zależało, więc mogli mnie równie dobrze zakatować na śmierć. Tak więc mimo że zarobiłam jeszcze kilka kopniaków i parę razy jeden z nich uderzył mnie swoim pistoletem, to i tak nie tknęłam ani jedzenia, ani wody. A oni musieli w końcu odpuścić. Jak na razie wynik 1:0 dla mnie.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro