Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

31. Wyjaśnienia

 - Ile minęło? Chyba cała wieczność... Powinniśmy już zacząć ich szukać? - Lily krążyła niecierpliwie po pokoju. Nagle podniosła głowę i nasze spojrzenia się spotkały. - To nie jest zabawne! Nie śmiej się z tego! - zawołała. Nic nie mogłem poradzić na to, że gdy usłyszałem jej słowa, tylko bardziej się uśmiechnąłem.

- Wybacz, ale wyglądasz tak zabawnie... - odparłem. Lily westchnęła.

- Po prostu bardzo się martwię - odparła. Podszedłem do niej i ponownie chwyciłem ją za dłoń, a potem dotknąłem jej brody i podniosłem jej głowę do góry, aby spojrzała na mnie.

- Ja też bardzo boję się o Cane. No i niech będzie, o Jokera też. Troszeczkę. Ale musimy zachować spokój - odparłem.

- Kiedy stałeś się taką oazą spokoju? - zapytała. Wzruszyłem ramionami.

- Sam nie wiem. Zwykle w takich sytuacja sam strasznie się denerwuję i złoszczę... Ale kiedy widzę, jak ty to przeżywasz, to wiem, że ja muszę zachować spokój i uspokoić ciebie - odparłem. Ku mojej uldze, Lily uśmiechnęła się lekko. Nie mogłem się powstrzymać. Dotknąłem ostrożnie jej twarzy.

- Jak to się stało, że spośród wszystkich rzeczy i wszystkich osób, które mogłaś sobą oczarować, wybrałaś właśnie mnie? - spytałem.

- Mogłabym powiedzieć to samo - odparła, podczas gdy ja chwyciłem ją za drugą dłoń, przysunąłem do swoich ust i delikatnie pocałowałem.

- Nieprawda. Ja ze swoim życiorysem nie oczarowałbym zbyt wielu kobiet - odparłem. Puściłem jej dłoń i przysunąłem się do niej jeszcze bliżej. Schyliłem się i pocałowałem ją delikatnie. Jedną dłonią nadal trzymałem ją za rękę, a drugą położyłem na jej talii. W tej samej chwili Lily wplotła swoją dłoń w moje włosy i zaczęła się nimi bawić. Kiedy odsunąłem się od niej na chwilę, trzymała w dłoni kosmyk moich włosów z dzwonkiem na końcu.

- Pamiętasz, jak nazwałeś mnie kluską? - spytała, przyglądając się moim włosom.

- Oczywiście. I nadal uważam, że Cukiereczek i Kluska to najbardziej pasujące do ciebie określenia - odparłem. Lily popatrzyła na mnie.

- Ja w takim razie powinnam zacząć nazywać cię Dzwonkiem. Bo niemal zawsze, kiedy się pojawiasz, towarzyszy ci ten cichy dźwięk dzwonków - odparła. Zaśmiałem się lekko.

- Czyli od dziś jesteśmy Kluską i Dzwonkiem? - spytałem.

- Na to wychodzi - odparła Lily.

- Mi to pasuje - powiedziałem, po czym ponownie ją do siebie przyciągnąłem i pocałowałem. Musieliśmy nacieszyć się naszym spokojem, zanim zjawią się Cane i Joker i będziemy musieli przestać udawać, że nasze problemy z Juanem nie istnieją. Teraz miałem jeszcze większą ochotę po prostu pozabijać tych ludzi i tym bardziej byłem zły, że tak bardzo nas nienawidzą. Mogłem znieść taki los dla siebie, myślę, że Cane też przyzwyczaiła się już do tego. Ale naprawdę nie chciałem tego dla Lily. Ona przez długi czas żyła spokojnie, do tego była przyzwyczajona i zasługiwała na to, bo nigdy nawet nie zwróciła się przeciwko ludziom, tak jak zrobiliśmy to Cane i ja. Zaatakowała ich raz, w dodatku w obronie własnej, żeby się uwolnić. No i była wtedy załamana stratą siostry. A Cane i ja zabijaliśmy z zemsty. Czy żałuję tego? Kiedyś nie żałowałem, ale teraz... sam nie wiem. W każdym razie, rozumiałem to, że Cane i ja byliśmy teraz dla ludzi potworami, choć to oni to wszystko zaczęli. Ale co zawiniła im Lily? Nie mówiąc już o tym, jak denerwowało mnie to, że nasze dziecko, kiedy się urodzi, to pozna prawdopodobnie świat od tej strony. Będzie musiało wychowywać się, uciekając razem z nami, bo nie liczyłem zbytnio na pomoc ze strony Adele.

- Mam nadzieję, że po dzisiejszym dniu wszystko się już ułoży - powiedziała Lily, kiedy odsunęła się ode mnie nieznacznie.

- Taak. Też mam taką nadzieję - odparłem.

~*~

Adele odłożyła list. Przyglądała mu się, nie mogąc uwierzyć w to, co właśnie przeczytała. Wszystko, czego się dowiedziała... Dało jej to tyle sił, emocji, dodało nadziei. Zobaczyła jakieś światełko w tunelu. Nowa nadzieja dla jej dzieci, poddanych, królestwa, i dla niej samej. Musiała teraz tylko wszystko to jak najlepiej rozegrać. Spojrzała ponownie na leżący na stole list. Wracam do gry, drogi Juanie - pomyślała. Wtem drzwi ponownie zaczęły się otwierać. Adele jak najszybciej chwyciła ponownie list, zgniotła go i ponownie wrzuciła pod stos innych papierów. Była pewna, że to Juan wraca, aby znów jej grozić albo próbować wyciągnąć z niej jakieś kolejne informacje o Lily. Jednak ku jej zaskoczeniu, drzwi otworzyły się, ale nikogo za nimi nie było. To było dziwne, bo wydawało się jej, że były zamknięte, nie czuła też żadnego przeciągu. Wstała z zamiarem podejścia do drzwi i zamknięcie ich, ale w tej samej chwili zamknęły się one same. I tym razem na pewno nie był to przeciąg. Wyglądało, jakby ktoś je zatrzasnął. Adele zamarła. Po chwili przed jej biurkiem pojawiły się dwie postaci. Od razu je rozpoznała. To były genyry. Dziewczynę kojarzyła aż za dobrze. Nie była to Lily, tylko ta druga genyrka. Ta, która zjawiła się tutaj razem z tym chłopakiem, ponad rok temu. Spojrzała na drugiego genyra. Zupełnie go nie znała. To nie był tamten genyr... chyba. Czy to znaczyło, że było ich jeszcze więcej? Czego chcieli? Adele, nawet o tym nie myśląc, zrobiła kilka kroków do tyłu.

- Czego chcecie? - spytała przerażona. 

~*~

- O! W to drzewo wpadł kiedyś Candy! - zawołała Cane, podbiegając do jednego z rosnących drzew.

- Ciszej! - odparłem, rozglądając się dookoła. Ona nawet nie zwróciła uwagi na moje słowa, tylko dalej szczebiotała w najlepsza.

- Ale naprawdę! Szliśmy gdzieś razem, Candy, Lily i ja, i on tak się zapatrzył, że wszedł w drzewo! Na szczęście drzewo nie ucierpiało. Ale poznaję je, bo... - gdy znalazłem się już obok niej, zakryłem jej dłonią usta. Radykalne, ale tylko to w tamtej chwili przychodziło mi do głowy.

- Ciszej! - szepnąłem, a właściwie to syknąłem, nie kryjąc swojego poirytowania. - Nie wszyscy... Ał! - zawołałem, odsuwając swoją dłoń od ust Cane.

- Nie cichaj na mnie więcej! - zawołała Cane.

- Czy ty mnie właśnie ugryzłaś? Serio? - spytałem, spoglądając na ślad na swojej dłoni. Potem popatrzyłem z powrotem na Cane. Dziewczyna skrzyżowała ręce.

- A ty mnie właśnie uciszyłeś! - odparła.

- Tak, bo jesteśmy na terenie wroga, a ty się zachowujesz, jakbyś była na wycieczce krajoznawczej! - zawołałem. Dopiero po chwili zorientowałem się, że sam podniosłem przy tym głos. Rozejrzałem się. Nie wyglądało jednak na to, aby w pobliży byli jacyś nasi wrogowie. Inaczej pewnie dawno by nas zaatakowali. Spojrzałem ponownie na Cane. O dziwo, z jej twarzy zniknął uśmiech, a ona sama westchnęła ciężko, po czym utkwiła swój wzrok w ziemi.

- Wiem. Wiem, że to nie wycieczka. Ale po prostu... - zamilkła na chwilę. Gdy cisza przedłużała się, poczułem, że muszę coś zrobić. Podszedłem do niej i dotknąłem jej policzka.

- Hej, nic się nie martw, wszystko ok. Jeśli nie chcesz, nie jesteś gotowa, nie czujesz się na siłach nie musimy tam iść... - nagle Cane podniosła głowę i spojrzała prosto na mnie. W jej oczach dostrzegłem coś, co nieczęsto można było w nich dostrzec. Pod determinacją kryły się też inne uczucia. Strach. Smutek.

- Musimy. Musimy to wreszcie doprowadzić do końca. Dla wszystkich. Dla nas, dla Lily i mojego brata, dla ich dziecka. I, choć ciężko mi to przyznać, ale też dla tych ludzi. Nadal nie jestem przekonana co do tego, czy możemy i czy warto w ogóle próbować się z nimi porozumieć. Nie ufam dalej ludziom, ale jednocześnie czuję, że po prostu trzeba to wszystko zakończyć. Dla wszystkich. Ale też boję się tego, co się może potem wydarzyć - powiedziała. Nie byłem pewien, jak powinienem zareagować. Coś odpowiedzieć? Ale co? Jak jej pomóc? Jak to zaplanować? Nienawidziłem takich sytuacji, ale w tej sytuacji uznałem, że najlepiej będzie, jeśli zadziałam intuicyjnie. Objąłem Cane i przytuliłem do siebie.

- Nieważne, co się wydarzy, ważne że zawsze będziemy razem - powiedziałem. Ku mojemu zaskoczeniu, Cane nagle odsunęła się ode mnie. Przez chwilę przyglądała mi się, a ja zastanawiałem się, jak mam rozumieć jej zachowanie.

- Obiecujesz? - spytała nagle. Jej pytanie całkowicie mnie zaskoczyło.

- Co takiego?

- Że zawsze będziemy razem. Że mnie nie opuścisz i nie zdradzisz tak jak...wszyscy inni, poza Candy'm - odparła.

- Och Cane... Oczywiście, że tego nie zrobię. Zawsze będziemy razem, obiecuję ci - powiedziałem, po czym ponownie ją przytuliłem. Cane odwzajemniła uścisk. Nie mam pojęcia, ile czasu tak staliśmy. Minutę? Dwie? Dziesięć? Godzinę? Wiem za to, że kiedy się od siebie odsunęliśmy i ruszyliśmy dalej, Cane była spokojniejsza. I zdecydowanie cichsza, nie mówiła już niemal nic o jakichś nieznaczących rzeczach. Skupiła się na naszym zadaniu. Chyba pierwszy raz widziałem ją aż tak poważną i skupioną. No, może nie pierwszy. Pierwszy był chyba wtedy, gdy przybiegła do mnie po walce mojej i Candy'ego z żołnierzami Juana. A może wtedy, kiedy wyznawaliśmy sobie to, co czujemy? A raczej ona próbowała mi to wyznać? Sam już nie wiem, kiedy widziałem ją taką po raz pierwszy, ale faktem jest, że to nieczęsty widok.

- Jeśli nadal pozostaniemy niewidzialny i będziemy zachowywać się cicho, ludzie Juana nawet nas nie zauważą. A jeśli będziemy mieli szczęście, uda nam się wślizgnąć na teren pałacu przejściem, które kiedyś pokazała mi i Candy'emu Lily. Potem musimy tylko odnaleźć Adele i z nią porozmawiać - powiedziała Cane.

- Jak tak o tym mówisz, to brzmi to jak coś niezwykle łatwego - stwierdziłem.

- Sama zaczynam tak sądzić. Ale podejrzewam, że nie pójdzie nam tak łatwo - odparła Cane. Westchnąłem.

- Zwykle to ja jestem w tym związku realistą, a ty optymistką, ale skoro zamieniamy się rolami, to jakoś spróbuję temu zadaniu podołać i nas pocieszyć. Może nie będzie tak źle - stwierdziłem, choć w moim głosie nie było słychać żadnego przekonania.

- Marny z ciebie optymista - stwierdziła Cane. Spojrzałem na nią i spostrzegłem, że mimo wszystko uśmiechnęła się lekko. Po chwili i ja to zrobiłem.

- Dzięki. Staram się jak mogę, a ty mnie dołujesz - odparłem.

- Jestem po prostu realistką - stwierdziła Cane.

- Marna z ciebie realistka. Lepiej oddaj tą rolę mi. Ty możesz dalej być optymistką - odparłem.

- Nie do wiary, żeby mężczyzna mówił mi, kim mam być! - zawołała Cane. Oboje zaśmialiśmy się cicho, ale zamilkliśmy chwilę później.

- Słyszałaś to? - spytałem, rozglądając w poszukiwaniu źródła dźwięku, który usłyszałem.

- Ten hałas? Jakby trzask gałęzi? - zapytała Cane.

- Tak - odparłem cicho, nadal uważnie przyglądając się okolicy. Teoretycznie byliśmy teraz niewidzialni. Wróg raczej nie mógł nas dostrzec, ale mógł usłyszeć. Poza tym nawet nasza niewidzialność nie była pewnym atutem. Co jeśli opracowali jakiś sposób widzenia nas nawet kiedy używamy tej mocy? Przekonałem się już, że z tymi ludźmi wszystko jest możliwe. Po chwili jednak spomiędzy drzew wyskoczył...lis. Spojrzał prosto w stronę moją i Cane. Na pewno nas nie zobaczył, ale być może wyczuł w jakiś inny sposób, bo odwrócił się i pognał w przeciwnym kierunku. Kiedy się oddalił, zapadła ponownie cisza.

- Wygląda na to, że to był tylko lis - powiedziała Cane.

- Tak, ale lepiej zachowajmy ostrożność - odparłem. Przysunęliśmy się bliżej siebie i ruszyliśmy dalej, a już po kilku krokach poczułem, jak Cane wsuwa swoją dłoń w moją. Nie wiem dlaczego, ale w tej właśnie chwili poczułem, że to odpowiedni moment, aby jej to powiedzieć...

- Cane... - zacząłem cicho.

- Co takiego? - spytała. Zatrzymałem się, więc i ona musiała to zrobić. Popatrzyła na mnie zaskoczona.

- Widzisz, muszę ci o czymś powiedzieć.

- No to mów, bo zaczynam się martwić - odparła. Westchnąłem cicho.

- Pamiętasz, jak spytałaś mnie o moją historię? - zapytałem.

- Oczywiście, jak mogłabym tego nie pamiętać?

- A pamiętasz, co ci odpowiedziałem?

- No raczej! Powiedziałeś, że od zawsze podróżowałeś od miasta do miasta, spotykając się z różnymi reakcjami ze strony ludzi, najczęściej nieprzychylnymi. A wcześniej... Mówiłeś, że pamiętasz tylko, że od zawsze byłeś sam, a wcześniej jak przez mgłę kojarzysz jakąś jedną albo dwie osoby, które chyba się tobą opiekowały, tak? - odparła.

- Tak. Tak ci powiedziałem, ale to wyglądało trochę inaczej.

- Jak to "inaczej"? - spytała Cane. Podeszła do mnie jeszcze bliżej i stanęła tuż przede mną. - Co chcesz mi przez to powiedzieć? - dodała.

- Cane, wiesz, że nienawidzę kłamać i sam zawsze staram się mówić prawdę. Ale w tej jednej kwestii...

- Kłamałeś? - spytała Cane.

- Po prostu zmieniłem nieco rzeczywistość - odparłem.

- Czyli kłamałeś - stwierdziła Cane. Na chwilę zapadła miedzy nami cisza, którą przerwały jej słowa. - Dlaczego mi o tym teraz mówisz? - spytała. Przyznam szczerze, że nie takiej reakcji się po niej spodziewałem. Krzyku, śmiechu, pretensji, ale nie tak prostego pytania. Nawet nie wiedziałem, co odpowiedzieć.

- Ja... Eee... Chciałem, żebyś znała prawdę - odparłem.

- Tak myślałam, ale wolałam się upewnić - stwierdziła.

- Nie jesteś na mnie zła? - spytałem. Czasami naprawdę nie mogłem pojąć jej zachowania.

- Ja? Zła? A niby o co? Sama doskonale wiem, że są pewne rzeczy, o których nie ma ochoty się nikomu mówić. Odsłonięcie przed kimś tej najskrytszej, głęboko schowanej, i najdelikatniejszej części duszy wymaga nie lada odwagi i zaufania. Dlatego rozumiem cię i nie mam ci tego za złe. I nie musisz mi nic mówić ani wyjaśniać, jeśli nie czujesz się na to gotowy - powiedziała, kładąc mi przy tym dłoń na sercu. Kocham ją, ale w tamtej chwili chyba poczułem to ze zdwojoną siłą. Zwykłe słowa, a dzięki nim zupełnie inaczej spojrzałem na naszą relację. Naprawdę połączyło nas coś wyjątkowego, o czym z każdą chwilą coraz bardziej się przekonywałem. Nie mam pojęcia, jak długo tak staliśmy. Czas przestał dla mnie istnieć. W pewnym momencie jednak Cane odsunęła się ode mnie. - To trochę nie w moim stylu, zachowywać się tak "odpowiedzialnie", ale skoro wolisz na razie mi nic nie zdradzać, musimy pamiętać, że mamy jeszcze przecież misję do wykonania - powiedziała. Następnie minęła mnie i ruszyła dalej. Nie mogłem na to pozwolić. Przecież chciałem jej w końcu ujawnić prawdę, wszystko wyjaśnić, dopowiedzieć. Jeśli nie teraz, to kiedy? - pomyślałem. Odwróciłem się i zawołałem za nią, każąc jej zaczekać. Cane przystanęła i odwróciła się w moją stronę, a wtedy ja, po chwili wahania, ponownie do niej podszedłem.

- Pamiętasz, jak powiedziałem ci, że pamiętam jedynie, że ktoś się mną kiedyś opiekował, a potem ten ktoś zniknął, i zostałem sam? I że żyłem, chodząc od miasta do miasta, nie zapuszczając nigdzie korzeni na dłużej. Ale nie do końca tak było - powiedziałem. Cane przyglądała mi się z powagą i uważnie mnie słuchała. Z wyrazu jej twarzy nie mogłem praktycznie nic wyczytać, ale skoro już zacząłem, to nie widziałem sensu w tym, żeby teraz to przerywać. - Można powiedzieć, że pominąłem cały środek. Tak jak mówiłem, niewiele pamiętam z tego najwcześniejszego okresu. Jears... Zaraz powiem ci, kim był Jears. W każdym razie, on twierdził, że to dlatego, że byłem dzieckiem. Mogłem mieć, tak jak mówiłem, z 4-5 lat, i dużo przeszedłem. Może i ma w tym trochę racji, kto wie. Tak czy inaczej, mój opiekun, albo opiekunowie, zniknęli nagle z moich wspomnień. Nie mam pojęcia, co się z nimi stało. A ja... trafiłem do niewoli.

- Do niewoli? - powtórzyła za mną Cane. Skinąłem lekko głową.

- Tak.

- To brzmi okropnie - stwierdziła.

- I tak było. Okropnie. Nie wspominam dobrze tamtego okresu. Nie byłem, tak jak ty czy Candy, zmuszany do jakiejkolwiek walki. Może przez to, że byłem jeszcze mały, a może po prostu nikt na to nie wpadł. Ale głównie używali mnie, żeby zabawiać siebie nawzajem. Wiesz, kiedy wyprawiasz eleganckie przyjęcie dla najbogatszych, najbardziej liczących się, najznamienitszych obywateli miasta, kraju czy jakichkolwiek innych ludzi, pokazanie im dziwnego, małego, zielonego, zabawnego stworzenia, które zna drobne magiczne sztuczki, brzmi jak niezła atrakcja, prawda?

- O Boże, to musiało być koszmarne - powiedziała Cane.

- I było. Poza tym często nie wiedziałem, czego tak naprawdę ode mnie chcą, nie chciałem robić niektórych rzeczy, miałem tego dość i chciałem tylko i wyłącznie spokoju, a oni nieraz nawet sami chyba nie wiedzieli, czego tak naprawdę ode mnie chcieli. A kiedy coś w moim zachowaniu im się nie podobało, dostawałem kary.

- Kary?

- Tak. Jak zabieranie jedzenia, nadpalanie, bicie. Raz próbowali mnie podtopić, ale omal wtedy nie umarłem, więc ten sposób porzucili. Nie wspominam tego za dobrze. Innym razem przez dwa dni nie pozwalali mi spać, grając głośną muzykę i bijąc mnie kiedy tylko próbowałem zasnąć. Raz wpuścili do klatki, w której mnie trzymali, wściekłe psy. Były co prawda uwiązane na jakichś linach, które przywiązali po drugiej stronie klatki i które były za krótkie, żeby psy mnie dopadły, ale i tak kuliłem się ze strachu po drugiej stronie. A takich okropnych sytuacji było więcej - powiedziałem.

- Joker, ja... nawet nie wiem, co powiedzieć. Strasznie ci współczuję. Musiałeś naprawdę wiele wycierpieć - powiedziała Cane, po czym ponownie się do mnie przysunęła i mnie przytuliła. Z nią u boku łatwiej było mi zmierzyć się z tym wszystkim.

- Zbyt kolorowo nie było, to prawda - powiedziałem po chwili ciszy między nami. Cane odsunęła się ode mnie nieznacznie i spojrzała na mnie.

- Jak...

- Zdołałem uciec? Odpowiedź jest prosta. Nie zdołałem. Nigdy im nie uciekłem. Zostałem uratowany - odparłem.

- Przez kogo?

- Przez Jearsa. I Midnight. Po prostu któregoś razu usłyszałem hałasy... Jacyś ludzie poszli to sprawdzić, zrobiło się spore zamieszanie, aż nagle zjawił się Jears. Miał klucze do mojej klatki. Uwolnił mnie, a potem on i Midnight mnie ze sobą zabrali. Dopiero po latach dowiedziałem się i zrozumiałem, co musieli zrobić. Zaatakowali obozowisko, zabili większość ludzi, i uwolnili mnie - powiedziałem.

- Sama na ich miejscu zrobiłabym to samo! No, może z małym wyjątkiem! Ja zabiłabym wszystkich, bez wyjątku! - zawołała Cane. W jej głosie słyszałem smutek pomieszany z wściekłością. Zastanawiałem się tylko, czy to z powodu mojej historii? A może przez to przypomniało się jej też własne cierpienie? Albo obie te rzeczy jednocześnie? W każdym razie trochę mnie przerażała w takim wydaniu, zwłaszcza, kiedy odgrażała się komuś śmiercią. W jej przypadku to nie brzmiało jak groźba, tylko jak obietnica. Sam jednak najlepiej wiedziałem, że Cane się zmieniła, a przynajmniej z całych sił starała się zmienić, co podziwiałem i za co tym bardziej ją kochałem.

- Chcesz wiedzieć, kim byli Jears i Midnight? - spytałem.

- Oczywiście! Co to za ludzie? - spytała. Uśmiechnąłem się lekko.

- To jest w tym wszystkim najlepsze. To nie byli ludzie. Przynajmniej nie Midnight. Ona była genyrką, on był człowiekiem. I stanowili parę. Byli razem i kochali się, bez względu na różnice, które ich dzieliły. Kiedy mnie uratowali, zaopiekowali się mną, a kilka lat później urodziło im się ich własne dziecko. Była niczym moja młodsza siostra - powiedziałem.

- Siostra? Jak miała na imię? - spytała Cane.

- Chocolate. Midnight mówiła, że każdy genyr z czasem pokazuje swoje moce i zdolności, oraz to, jakim rodzajem genyra jest. Chocolate pasowało do niej idealnie, bo uwielbiała słodycze i z czasem okazało się, że gdy je zjada, jej magia przybiera na sile, poza tym, potrafiła wyczarować czekoladę, która była tak dobra, że po jej zjedzeniu zupełnie traciłeś panowanie nad sobą i rozum i byłeś w stanie zrobić dla Chocolate wszystko, byleby tylko dała ci jej więcej. Ale ona sama potrafiła też ten efekt u kogoś cofnąć. I miała też kilka innych zdolności, ale, niestety, nie odkryła wszystkich - powiedziałem.

- Dlaczego? - spytała Cane. Westchnąłem, przygotowując się na opowiedzenie tej części historii, która była dla mnie najgorsza.

- Tak jak wspomniałem, Jears był człowiekiem, Midnight genyrką. Nigdy nie pytałem ich, jak się poznali ani od jak dawna są razem. Jears pracował w wojsku, dzięki temu mógł pomagać Midnight w ukrywaniu się przed ludźmi. W ten sposób też dowiedział się o mnie. Po uratowaniu mnie, dzięki zatuszowaniu sprawy, ukryciu śladów i z pomocą magii Midnight nikt nie dowiedział się, że to oni zabili tych ludzi i zabrali mnie. Ale potem, jakimś cudem, ludzie dowiedzieli się o Midnight i o mnie, a także o tym, kim dla Jearsa była Midnight. Musieliśmy uciekać i żyć w ukryciu. I tak było przez wiele lat, w trakcie których pojawiła się Chocolate. Ale i to z czasem się skończyło. Jakoś nas odnaleźli, zaatakowali... Musieliśmy uciekać. Przez przypadek oddzieliłem się od grupy, zgubiłem, a gdy po kilku dniach błąkania się odnalazłem znów nasze obozowisko, panował tam chaos. Wszystko było zniszczone i porozrzucane. Jears i Midnight też tam byli. Martwi. Może wrócili, żeby mnie poszukać? Wolę tak nie myśleć, bo wtedy czułbym, że ich śmierć to moja wina. Może zrobili to z innego powodu, którego nie znam. Nie wiem. Wiem jedynie, że znalazłem ich. Po Chocolate nie było śladu, więc myślałem, że może przeżyła. Zacząłem jej szukać, ale straciłem nadzieję, gdy trafiłem na ludzi, którzy nas zaatakowali. Słyszałem ich rozmowę, jak mówili, że zabili szpiega i dwójkę odmieńców i że został im tylko jeden do znalezienie i zabicia. Ja. Wszystko stało się więc dla mnie jasne. Wszyscy nie żyli i zostałem jedynie ja sam, znowu. I wtedy ma już miejsce ta część historii, którą znasz. Żyłem sam, wędrując z miasta do miasta, zwykle unikając ludzi, a przynajmniej pokazywania się im tak, jak naprawdę wyglądam. Gdy opuściłem Celestis było przynajmniej o tyle lepiej, że przekonałem się, że żołnierza z innych krajów mnie nie ścigają. Dopóki nie trafiłem na Juana i jego ludzi. Ale przynajmniej dzięki temu poznałem was, Lily, ciebie... no i Candy'ego, oczywiście - powiedziałem.

- O matko, to wszystko brzmi naprawdę okropnie. Nie miałam pojęcia... Nie pomyślałam nawet, że aż tak bardzo musiałeś cierpieć... Tyle przejść... - powiedziała cicho Cane.

- A skąd niby miałaś to wiedzieć? Nie mówiłem nic o tym, nawet Lily, bo jest to dla mnie dość trudne... Nie lubię o tym myśleć - odparłem. Cane skinęła głową.

- To zrozumiałe. Candy i ja też nie lubimy wspominać zbyt dokładnie przeszłości... Nie tyle tej "morderczej", ile jeszcze wcześniejszej. Ludzie... Co oni do nas mają? - spytała.

- Jesteśmy inni. A oni widzą w naszej odmienności jednocześnie zagrożenie i możliwość zdobycia ogromnej mocy. Nasza moc ich przeraża i jednocześnie fascynuje, przynajmniej tak sądzę - odparłem.

- Tak, coś w tym chyba jest. I pomyśleć, że teraz właśnie idziemy do królestwa ludzi, chcąc załatwić pokój między nami! Mam ochotę tak naprawdę wygarnąć im wszystko to, co nam wszystkim zrobili! - zawołała Cane.

- Hej, hej, spokojnie, nie unoś się tak. Nie możesz tego zrobić. Musimy wykonać naszą misję, robiąc wszystko zgodnie z planem - odparłem.

- Tak, wiem, że nie możemy się dać ponieść emocjom. Opanowanie nie jest jednak moją mocną stroną. Gdy myślę o tym, co ludzie zrobili tobie albo Lily... albo nam, szlag mnie trafia. Po prostu... Strasznie mi przykro, że spotkało cię to wszystko - powiedziała, spoglądając mi prosto w oczy. - Nie zasługiwałeś na to - dodała.

- A kto zasługiwałby na taki los? Albo na to, co spotkało ciebie i Candy'ego? Albo Lily? Nikt. Ani genyr, ani człowiek. Marzenie Lily o życiu w spokoju i szczęściu brzmi nierealnie, przyznaję, ale byłoby najlepszym wyjściem. Dlatego właśnie uważam, że warto spróbować. Nie dla Lily, dla nas wszystkich. Żeby nigdy nikt więcej nie musiał znosić tego, co my musieliśmy. I żeby dziecko Candy'ego i Lily mogło się cieszyć życiem w lepszym świecie. Żeby, jeśli gdzieś na świecie żyją jakieś inne genyry, nie musiały znosić tego co my, albo kończyć, tak jak Midnight czy Chocolate - odparłem. Cane pokręciła lekko glową, uśmiechając się przy tym.

- Jakie ja mam szczęście, że trafiłam na tak mądrego i wspaniałego faceta - powiedziała, po czym zbliżyła się do mnie i przytuliła mnie. - Kocham cię - dodała cicho.

- Ja ciebie też - odparłem, obejmując ją. To wszystko wciąż wydawało się bardzo nierealne, ale nie chciałem, aby kiedykolwiek się kończyło. Miałem nadzieję, że będzie już tylko lepiej. Życie nauczyło mnie, że najlepiej być realistą, ale ten jeden ostatni raz chciałem zachować optymizm. Nasza misja musiała się udać.

~*~

- Niezbyt miłe powitanie. Liczyłam bardziej na coś w stylu: "Jakże miło znów was gościć w moich skromnych progach" - powiedziała Cane. Posłałem jej karcące spojrzenie. Takie komentarze bynajmniej nam nie pomagały. Spojrzałem z powrotem na kobietę. Raczej nie wyróżniała się niczym z wyglądu. Była dość niska, drobna, miała ciemne włosy, oczy i skórę. Wyróżniał ją raczej jej królewski ubiór, choć jej postawa nie była ani trochę królewska. Przywodziła na myśl bezbronne jagnię, zagonione przez wilki. Przyglądała się nam z niepokojem, a nawet lękiem. Patrzyła to na mnie, to na Cane, jakby próbowała zgadnąć, które z nas zaatakuje ją pierwsze. Nie kłamali, naprawdę nie byliśmy tutaj mile widziani. Zrezygnowałem z podchodzenia bliżej, bo jeszcze by ze strachu zeszła na zawał. Zdecydowałem się spróbować dać jej jakość znać, że nie musi się nas bać. Na dobry początek skłoniłem się lekko przed nią.

- Wasza Wysokość - zacząłem, gdy już się wyprostowałem. - Moją towarzyszkę, Candy Cane, zapewne już znasz - dodałem, wskazując przy tym na swoją ukochaną. Spojrzenia moje i Cane spotkały się. Z jej dosłownie dało się wyczytać pytanie "co ty wyprawiasz"? - Zaufaj mi, wiem, co robię - szepnąłem cicho, tak aby tylko ona mogła to usłyszeć. Następnie zwróciłem się z powrotem do królowej. - Ja nazywam się Joker. Z tego co mi wiadomo, mam przyjemność z królową Adele, władczynią Królestwa Guard, prawda? - spytałem.

- Tak, dokładnie. Czego chcecie? - spytała kobieta. Niestety na razie nie była ni trochę mniej przerażona.

- Porozmawiać. Wyjaśnić wiele kwestii. A potem zaoferować pomoc w zamian za pomoc - odparłem.

- Pomoc za pomoc? Co to znaczy? - spytała królowa.

- No właśnie, też bym chciała wiedzieć - wtrąciła Cane. Kolejny raz posłałem jej karcące spojrzenie. Ona naprawdę mi nie pomagała takim zachowywaniem się. Żałowałem, że wcześniej nie wpadłem na pomysł jak to rozegrać, mógłbym przynajmniej wtajemniczyć w to Cane. Wróciłem spojrzeniem do królowej.

- Macie problem, jeśli tak to mogę ująć, z królem Juanem, prawda? Cóż, tak się składa, że my też akurat mamy z nim kłopot. Moglibyśmy połączyć siły i razem pomóc sobie w rozwiązaniu tego problemu. Lily na pewno by tego chciała - powiedziałem.

- Lily? Lily jest tutaj? Z wami? - spytała kobieta, nagle ożywiając się. Zrobiła nawet kilka kroków w naszą stronę, ale po chwili zatrzymała się.

- Nie ma jej z nami. Nie wzięliśmy jej ze sobą, bo baliśmy się, że znów ją skrzywdzicie, zamiast dać jej szansę wszystko wyjaśnić. Już raz ją zabiliście... A teraz tym bardziej musimy o nią dbać - powiedziała Cane.

- Słyszałam, że Lily jest w ciąży. To prawda? - spytała królowa.

- Proszę, proszę, proszę, wieści widać szybko się rozchodzą - odparła Cane.

- A więc to jest prawda? Jak ona się czuje? Wszystko z nią w porządku? Gdzie teraz jest? - spytała kobieta.

- Nie udawaj, że nagle ci tak nagle na jej dobru zależy! Kobiecie, która kazała ją zabić! - zawołała nagle wściekła Cane. Kobieta pokręciła głową.

- To nie tak! Ja nie kazałam... Nic nie wiedziałam....

- Ale wychowałaś człowieka, który niby kochał Lily, swoją opiekunkę, a wbił jej nóż w serce! Dosłownie! - odparła Cane.

- Nie! To naprawdę nie tak! Aleksander nie chciał źle, on tylko...

- Nie chciał źle?! Dobre sobie, gdyby nie chciał, nie zabiłby Lily, która teraz żyje tylko dzięki nam, mnie i Candy'emu! A to nas macie za potwory! - zawołała Cane.

- Nie chcieliśmy nikogo skrzywdzić. Zwłaszcza jej. Nikt z nas nie chciał. Tylko... to wszystko wydarzyło się tak nagle, było tyle nowych spraw, sytuacji, nie wiedziałam zupełnie, na kogo możemy liczyć, a na kogo nie. Ani ja, ani Aleksander, nikt nie chciał krzywdy Lily, ale przez to wszystko... Baliśmy się was, baliśmy się Juana i zaczęliśmy się bać też jej - powiedziała kobieta.

- I to was niby usprawiedliwia? Strach? Strach usprawiedliwia zabicie kogoś, kto poświęcił się, aby opiekować się tobą, twoim królestwem i dzieciarnią całymi latami? - spytała Cane.

- Ok, to już zaszło za daleko - powiedziałem. Następnie zbliżyłem się do Cane i położyłem jej rękę na ramieniu. Dziewczyna popatrzyła na mnie zaskoczona. - Wiem, że bardzo to wszystko przeżywasz i że boli cię to, co się stało. Ale pamiętaj, że nie przyszliśmy tutaj, aby wylewać swoje żale. Przyszliśmy, aby wszystko wytłumaczyć - dodałem. Cane przez chwilę patrzyła się na mnie, po czym skinęła głową. Starałem się zachować spokój i chyba dzięki temu ten spokój i opanowanie udzieliły się też jej.

- Tak, masz rację. Przepraszam za to całe zamieszanie - powiedziała cicho. Dotknąłem delikatnie jej policzka.

- Nie masz za co. A teraz zajmijmy się tym, po co przyszliśmy - odparłem. Niemal w tej samej chwili oboje spojrzeliśmy z powrotem na kobietę, która nadal wyglądała na przerażoną naszą obecnością i prawdopodobnie wciąż niczego nie rozumiała. Musieliśmy wszystko jej wytłumaczyć. Już chciałem zacząć, gdy Cane mnie uprzedziła. Teleportowała się przed kobietę. Gdy to zobaczyłem, zamarłem.

- No dobrze. Teraz zatem w ramach zadośćuczynienia, my wszystko opowiemy, jak było naprawdę, a ty do samego końca nawet słowem nam nie przerwiesz, jasne? - spytała Cane. Kobieta ze strachu nie była nawet w stanie jej odpowiedzieć, jedynie skinęła głową. - Świetnie! To będzie długa historia, ale mam nadzieję, że po jej usłyszeniu wszystko w końcu do ciebie dotrze - dodała Cane. Dopiero wtedy zdałem sobie sprawę, że od chwili, gdy teleportowała się przed kobietę, wstrzymałem ze strachu oddech. Zacząłem normalnie oddychać, podszedłem powoli do nich, a Cane w tym czasie zaczęła opowiadać. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro