Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

29: Upadek wiary

Dusza kobiety szamotała się w jedwabnej sieci losu. Każdy krok niszczył ład misternych splotów. Rozrywał, sklejał, wprowadzał zamęt w sercach jej właścicieli. Wabił niczym motyl w pułapce pająka. Kusił, kompletnie nieświadomy zbliżającego się ku niemu zagrożenia. Zaślepiona jedną ścieżką, nie dostrzegała ogromu dróg, stojących przed nią otworem. Czas, wiek, świat przestały mieć znaczenie. Kontrola pochłonęła ją doszczętnie. Rozkoszowała się przyparciem bohatera do muru. Podekscytowanie przysłaniało odór rozprzestrzeniającego się za nią ognia, a umysł wypierał zmiany ciała — powyginanego, czarnego jak smoła, przywodzącego na myśl stworzenia, które miała pod kontrolą. Już nikt nie ośmieliłby się przyrównać ją do człowieka. Stała się nowym gatunkiem potwora, a mimo to czuła, że niewiele dzieli ją od samego Przeznaczenia.

Bo któż inny mógłby jej dorównać? Tysiące potworzych owadów, uznawało ją za swoją panią. Widziała potencjał drzemiący w tej sile, a to był jedynie początek. Co potrafili zatem farashańscy królowie? Jak wiele tajemnic mogła jeszcze odkryć? Ile sekretów posiadali bohaterowie?

Nigdy, nikt nie był tak blisko odpowiedzi. Ta niewidzialna granica niewiedzy, z ledwością trzymała się w jednym kawałku.

A to czy runie, zależało tylko od niej.

Wyłoniła się z ciemności w towarzystwie trzepoczących skrzydeł, tym razem również własnych. Półprzezroczysta, poprzecinana czarną siecią, błona tworzyła wymyślne witraże, gotowe, aby podnieść ją do gwiazd. Czekały na sygnał. Kobieta przeszła kilka kroków, nim uniosła górną parę i jednym podmuchem dała znak na ucztę.

Rój tworzący do tej pory tornado trzepoczących ciał w centrum kościoła, zapadł się w sobie, okrywając żywym całunem, stojącego w samym oku cyklonu mężczyznę. Owady kąsały go. Nakłuwały każdy centymetr skóry.  Chłeptały złoto z żył...

I padały martwe, gdy tylko zaznały jego smaku.

Ziemię zaścielił skrzydlasty dywan, zroszony drogocennym metalem. Ragnar uniósł głowę ku sklepieniu kościoła. Spodziewał się obezwładniającego bólu, ale nie czuł już nic. Ugryzienia puchły, a umysł ogarnęła senność. Nie miał jednak serca zrobić kroku, a może jednak nie był w stanie unieść stopy? Nie chciał wiedzieć, bo na samą myśl o dźwięku, jaki by za sobą niósł, robiło mu się niedobrze.

Utkwił wzrok w olbrzymich skrzydłach potwora z podziemi i zamarł.

Kiedyś już widział bardzo podobne. Dokładnie takie posiadała kobieta, która uczyniła z niego Mordercę. To nie była ta sama osoba. Nie miał co do tego wątpliwości, a jednak strach zagościł mu w sercu.

Pokazywał obrazy, których nie chciał już nigdy więcej oglądać, a które powracały z każdą burzą i uderzeniem pioruna. Wspomnienia o dniu, gdy pochłonął siostrę. O chwili, gdy przekazała mu swoje przekleństwo, mordując po części ich oboje.

Przypominały o dwóch niekompletnych duszach w ciele małego chłopca, zniewolonych niewypowiedzianym rozkazem. Szeptały o słowach, które dzień w dzień na przemian zachęcały go do posługiwania się rozkazami, aby chwilę później rozbrzmieć innym głosem i całkowicie mu tego zakazać. Nawet teraz kłębiły się złotymi nićmi wokół potwora. Szykowały pętle. Podpowiadały, co może za ich pomocą uczynić.

Udusić.

Zgnieść.

Naprawić.

Mimowolnie spojrzał w bok. Ostatnie ćmy odlatywały z wyschniętego na wiór ciała porywacza. Te niepozorne stworzenia wyssały z niego resztki życia, dobijając nieszczęśnika. Jedna wciąż wkuwała się w jego otwarte oko. Odwrócił wzrok. Z ledwością powstrzymywał torsje. Z trudem trzymał się na nogach.

To potwór — wybrzmiewało zewsząd. — Jeśli go nie powstrzymasz, będzie dalej zabijał.

Chciał się zgodzić. Coś zrobić. Działać.

Ale nie potrafił.

Nie potrafił spojrzeć tej istocie w oczy i zniewolić jej duszę. Nie potrafił napisać jej od nowa. Nie chciał nikogo skazywać na brzemię, które samemu przyszło mu nieść.

~*~

Triumf Juchy zakończył się, nim na dobre się rozpoczął. Uśmiech spełzł z jej twarzy, ustępując miejsca niedowierzaniu i złości. Przecież dobrze wiedziała, że złoto bohaterów było najdoskonalszą trucizną. Zaklęła, ale z ust wyszedł jedynie niezrozumiały bełkot. Krzyknęła, ale sama nie pojmowała czemu. W chwilowym przebłysku świadomości odwołała pozostałe przy życiu owady. Te wróciły do niej, jak do matki, składając na dłonie kobiety ciała martwych towarzyszy. Skrzydła poderwały ją ku wyrwie w sklepieniu. Niosły ku pomalowanemu przez zachód słońca niebu. Ostatni raz spojrzała na bohatera. Nawet nie drgnął.

Kropla potu spłynęła po jej skroni.

Osiągnęła cel. Tych kilkanaście owadów wypełnionych złotem było wystarczające. Dokona cudów, o jakich świat nie słyszał. Uleczy nieuleczalnych. Pokona niepokonanych. Wprowadzi świat w nową erę, w której to ona będzie dyktować warunki. Wystarczy tylko...

Złożyła skrzydła i przekroczyła mury kościoła.

Nie spodziewała się, że nie będzie na dachu sama. Ukryta w blasku zachodu postać, natychmiast przykuła jej uwagę. Wystarczyło jedno spojrzenie, aby dać się zniewolić. Jeden ruch ręki kobiety, by jej skrzydła odmówiły posłuszeństwa.

Grawitacja upomniała się o swoje, ciągnąc Juchę ku ziemi. Mogła jedynie patrzeć, jak błona jej skrzydeł rozpada się niczym trawiony przez ogień papier. Desperacko łapała dłońmi powietrze, nakazując owadom ją uratować. Lecz te jedynie zawisły nad nią, beznamiętnie przyglądając się końcu swej pani. Władza, kontrola i siła, rozwiały się niczym nasiona dmuchawca, pozostawiając po sobie jedynie pustą powłokę.

Spadła prosto pod stopy bohatera. Chrzęst złamanego kręgosłupa odbijał się mu w uszach. Wykrzywione cierpieniem oczy błagały o ratunek. Monstrum, które jeszcze chwile temu widział, okazało się starą kobietą.

— Po... móż... — wycharczała, a z jej ust wypłynęła czarna jak smoła maź. Zdeformowane ciało mutowało na jego oczach. Wyginało się, skręcało, zmieniało barwę, fakturę, a nawet ostrość. Przerażające go skrzydła zniknęły, jakby nigdy nie istniały.

Z podziemia doszedł huk. Murami wstrząsnęła fala uderzenia.

To, co zostało z kobiety, wyciągnęło rękę w stronę bohatera. Połamane palce miały na zawsze wyryć mu się w pamięci. Późniejsze wydarzenia potoczyły się zbyt szybko. Pył zmieszany z ogniem wzbił się w powietrze, a posadzka popękała niczym lód na jeziorze. Próbował ją złapać. Jednak czeluści podziemia wciągnęły wszystko na swojej drodze. W tym kobietę zalaną łzami. Potwora, zbrukanego krwią. Skoczył do przodu, jednak coś szarpnęło go, pozbawiając równowagi.

Mury kościoła runęły, obejmując wszystko miażdżącym uściskiem.

~*~

Rasha upadła na kolana. Jak opętana odgarniała kamienie. Jej szloch wypełniał gruzowisko. W ustach czuła smak łez wymieszany z gryzącym pyłem. Serce obijało się boleśnie o klatkę piersiową. Wzrok zamazywał pomimo usilnych prób jego wyostrzenia.

— Błagam, nie róbcie mi tego.

Odrzuciła głaz, na którym pozostały czarno-niebieskie ślady. Otarcia szczypały niemiłosiernie, ale nawet na chwilę nie przestawała kopać. Połamane paznokcie przyprawiały o ból, z każdym naciśnięciem palców na kamieniach, ale dotkliwszy był strach, że nie zdąży. Zimno gruzu podpowiadało, że nie ma już czego ratować. Ciężar uświadamiał dlaczego.

Czy coś takiego dało się przeżyć?

Pociągnęła nosem i wrzasnęła z desperacji.

— Nie możesz mnie zostawić, słyszysz?! Nie pozwalam ci umierać za cholernego człowieka!

Wszystko było nie tak. Ten szaleniec nie mógł tak skończyć. Ze wszystkich osób na świecie, jego jednego nie chciała stracić. On jeden nie mógł jeszcze odejść do Udnuni, nie teraz. Nie w takim momencie.

Zacisnęła szczęki do krwi.

Wolałaby szukać nowego bohatera, niż pozwolić na śmierć Lira.

Potrzebowała go. Choćby, tylko jego obecności. Nie musiał się z nią zgadzać, nie musiał jej popierać. Mogli się kłócić. Wyzywać. Wybaczyłaby mu nawet zdradę, ale nie śmierć. Nawet mu nie podziękowała za przygarnięcie.

Kolejna fala płaczu wstrząsnęła nią, gdy dostrzegła wystające spod gruzów palce.

— Nie... — Zabrakło jej tchu.

To nie mogła być prawda. Drżącymi rękoma odsunęła kamień. Dłoń była całkowicie zmiażdżona. Nie mogła powstrzymać dreszczy. Szloch przerodził się w zawodzenie. Jeszcze nigdy tak bardzo nie bała się dotknąć czyjegoś ciała. Umysł paraliżowała myśl, że bliżej jej było do chłodu kamieni, niż do znajomego ciepła.

Pięściami uderzyła o ziemię. Ukryła twarz w zakrwawionych dłoniach.

— Wujku... 











Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro