25 Duch przeszłości
Galwarzy krzyk poniósł się po targu, wymieszany z złorzeczeniami, wyzywających się nawzajem mężczyzn. Owoce kaki rozsypały się po ulicy, wpadając pod nogi niewzruszonych przechodniów i prowadzonych zwierząt. Jeden z nich przetoczył się między kołami wozu, minął stragan z chustami, by zakończyć swoją ucieczkę na bucie Rashy. Również ona nie zwróciła na niego uwagi. Przedzierała się przez tłum oglądający zamieszanie, minęła stoisko z kwiatami, a następnie zatrzymała się. Drogę zagrodziło jej dziecko. Zadbane, w nowym kubraku z fioletowymi zdobieniami. Chłopczyk miał nie więcej niż siedem lat. Ukłonił się niezdarnie i zadarł głowę do góry, by móc spojrzeć jej prosto w oczy.
— Pani Telraks oczekuje pana w swoim gabinecie.
Nie zareagowała od razu. Utkwiła w nim zagadkowe spojrzenie i dopiero wtedy skinęła głową.
— Nareszcie.
Minęła go i niezwłocznie udała się do banku.
Absynt poruszył się niecierpliwie, gdy minęła pierwszego strażnika. Liczyła, że manul zaoszczędzi jej problemów i tak się stało. Ku jej uldze udało się bez podejrzeń wejść do budynku. Co mogło pójść nie tak? Przekroczyła kolejny próg i z podziwem zwróciła uwagę na grubość ścian. Właściciele bardzo się postarali, by uczynić z tego miejsca bunkier nie do zdobycia.
Nie mogła ukryć cynicznego uśmiechu.
Podeszła do lady w kształcie podkowy. Rozejrzała się po pomieszczeniu, niby od niechcenia. Przesunęła wzrokiem po dwóch, czujnych ochroniarzach i zatrzymała wzrok na stosie opali ognistych, odgrodzonych szklanym kloszem. Z taką ilością nie musiałaby się martwić nie tylko o paliwo do wodołaza, ale o samo jego kupno.
— Witaj Ragnarze. Nie spodziewałam się, że odwiedzisz mnie tak szybko. Podjąłeś decyzję?
Rasha przyjrzała się właścicielce słów, która wyszła z zaplecza. Wyobrażała sobie bankierkę kompletnie inaczej. Bardziej władczo, przebiegle, a tym czasem stała przed nią kobieta na oko czterdziestoletnia, ewidentnie niepewna w każdym swoim ruchu. I choć głos miała mocny, to całe ciało zdradzało jej zdenerwowanie. Nie zachowywała się naturalnie. Na domiar złego subtelna, ale nadal wyczuwalna woń lawendowych perfum, drażniła jej węch. Potworzyca nigdy nie lubiła tego zapachu. Skrzywiła się.
Istniały zatem dwie możliwości. Lir zdradził albo bankierka była zamieszana w zniknięcie bohatera. Ostatnia opcja wydawała się bardzo prawdopodobna.
— Owszem. Podjąłem.
— A więc? — głos jej zadrżał.
— Odpowiesz mi na parę pytań, a pozwolę ci ujść z życiem.
~*~
Granatowe skrzydła mieniły się niczym rozgwieżdżone niebo, gdy padło na nie słabe światło słońca. Owad zatańczył przed oczami nieobecnej duchem kobiety. Przefrunął koło jej twarzy, jakby była jedynie jedną z licznych rzeźb zdobiących kościół, i z gracją osiadł na wystającym ze ściany pledzie. Gdyby ktokolwiek zwrócił na niego uwagę, mógłby stwierdzić, że był częścią malowidła. Taki mały, niepozorny... Będący odpowiedzią na więcej niż jedno pytanie. Surowe oblicza złotokrwistych zdawały się kryć tajemnicę swojego upadku, a ta jedna ćma wyglądała na ich tle niczym nic nieznaczący proch. Pył, który okazał się dla nich zgubą.
Halena jeszcze za dziecka lubiła przychodzić tu z bratem. Kościół za czasów świetności może nie był najpiękniejszym miejscem w Brave, ale słuchanie legend z ust Horina sprawiło, że miała do niego sentyment. Jej wzrok powędrował na malowidło. Jucha wyszczerzyła swoje pożółkłe zęby. Podobizna Truciciela posoki, nawet w najmniejszym stopniu nie przypominała twarzy trzeciego bohatera. Horin wiecznie żalił się, że utożsamiają go z tym, pożal się Losie, dziełem, które nie dorównywało mu wdziękiem. Chichotała wtedy całymi dniami i z zapartym tchem słuchała baśni tkanych za pomocą złotych nici.
Mimo różnicy wieku świetnie się dogadywali, więc nic dziwnego, że podzielili również pasję. Gdy wyszła za mąż za jego przyjaciela pierwszy raz pozwolił Halenie dołączyć do swoich badań. Wierzył, że młodsza siostra pomoże mu rozwikłać tajemnicę Przeznaczenia wykutego w złotej krwi. Ona jednak posunęła się o krok dalej. Z dala od ludzkiego wzroku popadła we własną obsesję na punkcie potencjału drzemiącego w żyłach potworów. Gdyby zobaczył czego dokonała, co odkryła w farashańskiej krwi, pękłby z zazdrości. Nie mógłby się więcej wywyższać i lekceważyć jej wkładu w badania. Musiałby przyznać, że i ona zasługiwała na wyniesienie na ołtarze. Na zostanie świętą.
Kobieta z westchnieniem wstała. Bankierów nadal nie było.
– Niepoważne pierdoły – burknęła pod nosem i stwierdziła, że nie będzie dłużej czekać na ich przyjście. Wolnym krokiem ruszyła do wejścia do podziemi.
Drzwi były uchylone.
Coś było nie tak. Wiadomość mówiła o więźniach w kościele. Czemu były otwarte? Może bankierzy już czekali na dole? Nasłuchiwała, ale przywitała ją jedynie złowroga cisza. Serce w jej piersi oszalało. Zrobiła krok w stronę schodów i zlustrowała ginące w mroku stopnie. Z ciemności wyleciała kolejna ćma. Kobieta zbladła, a jej twarz pomarszczyła się niczym zgniły owoc. Podejrzliwym spojrzeniem zmierzyła owada, jakby zobaczyła najgorsze ścierwo na świecie. W ustach poczuła niesmak.
– Idioci – wyszeptała do siebie. Zapaliła stojącą przy wejściu lampę i z pośpiechem weszła w ciemność.
Każdy krok odbijał się echem od kamiennych ścian, zdradzając jej obecność. Nie przejmowała się tym zbytnio, choć irytowały ją szmery rozchodzące się echem po podziemiach. Na rozwidleniu nie zastanawiała się ani chwili nad wyborem ścieżki. Znała to miejsce jak własną kieszeń i nie zamierzała zwiedzać katakumb, gdy jej wyczekiwany wędrujący się rozpadał i sam mógł zostać trupem. O ile już nim nie był, pomyślała z goryczą, gdy poczuła znajomy zapach rozkładu. Dotarłszy na miejsce, uniosła dłoń. Światło lampy objęło pomieszczenie. Cienie pierzchły do głębszych partii pokoju, niczym robactwo lękające się słońca.
Spóźniła się.
Na podłodze leżał trup. Już gnił, skóra łuszczyła się granatowymi płatami. Widziała taki stan rozkładu zaledwie kilka razy w życiu, ale nigdy żadne ciało nie rozpadało się tak szybko. Halena podeszła bliżej, zasłaniając nozdrza materiałem swojej bluzki. Popękana powłoka poruszyła się. Z truchła uniosła się ćma. Za nią ruszyła kolejna. Czuły światło. Jucha postawiła lampę na stole, gdy rój owadów poderwał się do lotu, wypełniając pomieszczenie trzepotem skrzydeł.
Kobieta powstrzymała wyraz obrzydzenia i weszła w chmarę by zbadać ciało.
– Nie żyje.
Męski głos rozniósł się echem. Serce podeszło jej do gardła. Natychmiast się poderwała. Ćmy zbierając się ku źródłu światła, zmniejszały jego intensywność, ale dostrzegła je – bursztynowe oczy skryte w ciemności. Niczym bazyliszek przeszywały ją z rogu pomieszczenia. Cofnęła się. Mimo że mężczyzna siedział, wydawał się jej w tej chwili śmiertelnie niebezpieczny.
Pokręcił głową, a na twarzy wymalowała mu się rozpacz.
– Nie żyje – powtórzył, a głos mu się załamał.
Ćmy oblepiły lampę. Siadały jedna na drugiej, do momentu, aż jedyne źródło światła nie straciło swojego blasku. Ostatnie promienie zgasły, pozostawiając ich dwójkę w całkowitej ciemności. Nie widziała jego oczu. Nie słyszała niczego innego niż szum skrzydeł, wymieszany z szaleńczym biciem własnego serca.
– Nie żyje.
Krew szumiała jej w uszach. W ustach poczuła gorycz. Żałość w głosie mężczyzny przerażała ją do szpiku kości. Cofnęła się bliżej stołu z lampą. Potrzebowała światła. Potrzebowała czegoś, co pozwoli jej odzyskać kontrolę nad sytuacją.
– Nie mogłem nic zrobić...
Halena przełknęła ślinę. Czuła muśnięcie skrzydeł na policzku, a także oddech śmierci na ramieniu. Wymacała drżącą dłonią lampę. I odgoniła ćmy, rozświetlając część pomieszczenia.
Wrzasnęła.
Trącona lampa spadła ze stołu. Huk tłuczonego szkła otulił ich bębenki. Setki owadów podniosło się do lotu, malując na stojącym przed nią bohaterze przerażającą grę cieni.
– Nie mogłem... – wyszeptał.
– Nie podchodź!
Złotokrwisty spuścił wzrok na rozbitą lampę i wciąż płonący knot. Ogień zatańczył wokół swojej ofiary. Pochłonął ćmę, która bez zastanowienia wpadła w jego objęcia. Mężczyzna schylił się i podniósł ostry kawałek szkła. Obrócił go w palcach, a refleksy światła zamigotały mu w oczach. Spoważniał. Żałość zastąpiła złość.
– No tak...
Halena cofnęła się pod samą ścianę. Dłonią wymacała skrzynkę. Nie czekała ani sekundy. Złapała kuferek i rzuciła nim w bohatera. Ta krótka chwila, gdy mężczyzna robił unik, wystarczyła jej by wyciągnąć z torby słoik. Zamachnęła się. Jednak szkło nie roztrzaskało się na posadzce. Złotokrwisty w ostatnim momencie złapał nadgarstek Juchy. Wykręcił go i bez problemu, odebrał potencjalną broń.
– Kim jesteś? I co masz wspólnego z tym porwaniem?
– Nic. Przysięgam! Powiedziano mi tylko, że znajdę tutaj chorego, nic więcej! – Kobieta skuliła się w sobie.
– Kłamiesz.
– Nie śmiałabym.
– A jednak... Widzę to w twoich źrenicach, w tembrze głosu, w oddechu, uderzeniu serca. W kropli potu spływającej po szyi. W strachu mężczyzny, czającego się w korytarzu – wyszeptał, pochylając się do ucha kobiety. – Zaprzeczysz?
Szeroko otwarte oczy, mówiły same za siebie. Wszystko wokół szeptało; dźwięki, obrazy, zapachy.
Słowa.
Miliony słów. Domagały się uwagi. Odór gnijącego ciała, przypominający o tragedi. O życiu i śmierci. Bliki światła. Refleksy błąkające się po pomieszczeniu śpiewały o niespełnionych obietnicach, o stratach i czekających na niego przyrzeczeniach. Wyczulone zmysły i wciąż wrząca w żyłach krew przepowiadały przyszłość. Czuł całe pomieszczenie. Widział to czego nie miał normalnie prawa ujrzeć.
Słowa, stały się jego kochanką. Wabiły, pożądały, niszczyły. Zacisnął palce na kawałku szkła. Ostra krawędź naruszyła tkanki. Złoto spłynęło mu po ramieniu. Mary na posadzce zachłannie chłeptały każdą kroplę skapującą z jego łokcia. Upuścił szkło. Zakrwawiony palec przyłożył sobie do ust.
Trzask.
Słyszał go. Wycofującego się porywacza. Próbował bezgłośnie uciec. Szeptały o tym mury. Gryzonie, ucztujące pod ścianą. Kości poległych bohaterów, pogrzebane w katakumbach. Kazały mu biec. Złapać mordercę.
Wymierzyć sprawiedliwość.
Zabić.
Minął kobietę i wszedł w objęcia ciemności.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro