2.11: Oskarżenia
Woźnica przyprowadził galwary ze stodoły. Te uniosły swoje długie, umięśnione szyje i nastroszyły kolorowe pióra, jakby chciały oddzielić się pierzem od zlodowaconego świata. Mężczyzna chwilę siłował się z nimi, aby zrobiły kolejny krok, aż wreszcie, wywaliły czarne jęzory z niedużych pokrytych łuskami paszcz i wbiły kopyta w śnieżny puch.
Rudi przyglądał się im chwilę, szacując czy woźnica nie pomylił się w ocenie ich możliwości. Czekała ich trudna droga i wolał, aby obyła się bez dalszych komplikacji. Mężczyzna w średnim wieku, którego imienia nawet nie zaprzątał sobie głowy spamiętać, skinął głową, na potwierdzenie, że wszystko ma pod kontrolą. Świadczyły za tym same zwierzęta. Do tej pory Rudi nie przykładał do nich wagi, ale galwary były wyjątkowo zadbane. Nawet jego dawne wierzchowce nie mogły się szczycić takim okazem zdrowia, a uważał, że miał rękę do zwierząt.
Gdy tylko woźnica go minął i przystąpił do zaprzęgania powozu, Rudi swoją uwagę skierował na gospodarzu, który zmierzał w jego stronę. Za plecami dostrzegł przyglądającą się mu za winkla dziewczynę. Jednak ta czmychnęła czym prędzej, gdy tylko ich spojrzenia się spotkały. Nie przejął się tym zbytnio i zwrócił się do starca. Podziękował mu za nocleg i ciepłe przyjęcie. Mieli sporo szczęścia, że śnieżyca nie zastała ich w totalnej głuszy, a biorąc pod uwagę ilość śniegu, powinni się cieszyć, że nie ugrzęźli w trakcie jazdy.
— Jesteście pewni, że już chcecie jechać? Co prawda do miasta daleko nie ma, a śnieg sypki, ale jednak drogi nie widać — dopytywał gospodarz. — Możecie przeczekać dzień, dwa, to może się polepszy.
— Dziękujemy za troskę, ale czas na nas. A pan nie zmienił zdania co do pieniędzy? Moja propozycja wciąż jest aktualna. Chciałbym się odwdzięczyć.
— Nie mógłbym się na gościnie wzbogacać, jeszcze by nas potwory za karę rozniosły. Uznam za zapłatę wasze przygody. Czas nam mocno umiliły i warte były więcej niżeli pieniądze. — Wyszczerzył się i poklepał chłopaka po ramieniu. Zatem, skoro tak wam spieszno, to nie trzymam was dłużej. Bezpiecznej podróży. Bywajcie!
— Bywaj — pożegnał się Rudi i dołączył do Ragnara.
Odetchnął z ulgą, jak tylko ruszyli. Starzec ugościł ich z całym sercem, jednak bawienie innych pozbawiło Rudiego energii. Naprawdę, wolałby zapłacić i móc jak Ragnar nie odezwać się ani słowem. Dodatkowo przez te wspominki zaczął dochodzić do niepotrzebnych, a wręcz niepokojących wniosków. Jak obawa, czy na pewno robi dobrze, jadąc do stolicy.
Nie chciał sobie pozwolić na wątpliwości i jakieś czarnowidzenie. Z pewnością dwór królewski ma medyka, który pomoże Ragnarowi, a on nie zostanie posądzony o zdradę stanu. Spotka rodzinę, pogodzi się z matką i do końca swoich dni będzie żył spokojnie na swoich warunkach... Ewentualnie na warunkach matki, co już nie napawało go zbytnim optymizmem, ale teraz nawet ten scenariusz nie wydawał się taki zły. Rudi zrobił swoje. Zwiedził świat i choć ten nie wyglądał, tak jak sobie to wyobrażał, to czuł się bogatszy o doświadczenia i pokaźną, bo jakby nie patrzeć, prawie dwuletnią pensję. A to powinno wystarczyć, aby uniezależnić się od rodziny... Oczywiście, jeśli będzie taka potrzeba.
Mimowolnie spojrzał na szkatułkę. Zawahał się przez chwilę i wziął ją do ręki. Sama skrzynka wyglądała na drogocenną. Lekkie zdobienia ciągnęły się przez całą linię metalu. Niby niepozorna, a jednak ewidentnie należała do człowieka, który lubił detale. Przejechał kciukiem po wgłębieniach w formie zębatek.
Wozem zatrzęsło.
Zawartość szkatułki zabrzęczała. Nienaturalnie. Serce zabiło mu szybciej. Rudi natychmiast odsunął od siebie pudełko, w chwili, gdy wóz podskoczył ponownie na wyboistej trasie. Szkatułka wyślizgnęła mu się z rąk. Skrzynka jak w zwolnionym tempie spadała na jego oczach, a on nie mógł nic zrobić. W głowie już słyszał wybuch, który okazał się jękiem. Z duszą na ramieniu parzył, jak Ragnar z nadzwyczajnym refleksem łapie szkatułkę, zapobiegając jej upadkowi.
Iskierka nadziei rozpaliła się w Rudim. Chłopak patrzył na Bohatera z szeroko rozwartymi oczami.
— Wróciłe... — nie dokończył, bo wieczko uchyliło się pod wpływem grawitacji, a ze szkatułki wyleciał na ziemię kamień. Zwykły, szary kamień. Rudzielec natychmiast poderwał się z miejsca. Przechwycił szkatułę i wywrócił ją do góry dnem, ale bransolety nie było. Zbladł i opadł na miejsce obok Ragnara. Zniknęła. Bransoleta zniknęła. Zrobiło mu się niedobrze.
Ktoś ją ukradł... Przerażała go sama myśl, co to oznaczało. Nie wiedział, do czego dokładnie zdolna jest bransoleta, ale to tylko pogorszyło stan rzeczy. Z paniką zagryzł skórkę kciuka. To musiało się wydarzyć poprzedniej nocy, gdy zostawił szkatułkę samą. Wcześniej nie spuszczał jej z oczu. Jęknął i ukrył twarz w dłoniach.
Kto był na tyle szalony, aby go okraść? Woźnica? Rudi szybko rozważył za i przeciw. Nie znał dobrze tego człowieka, ale zdawał się godny zaufania. Mało mówił, ale czy ryzykowałby, wiedząc, że zmierza na dwór królewski? Zatem jeśli nie on, to kto? Gospodarz? Może podpuścił go, uśpił czujność, nakłaniając do zanurzenia się w przeszłości, a w nocy wziął z nawiązką zapłatę za gościnę, ale wtedy tak uparcie odmawiałby Rudiemu, gdy ten chciał mu wręczyć pieniądze za nocleg? A może ktoś, kto wiedział o bransolecie od początku, może nawet sam Lir wystrychnął go na dudka. Rudeusz nie sprawdzał zawartości szkatułki od wyjazdu z Brave...
— Cholera — zaklął i wychylił się przez okno do woźnicy. Nie było czasu na dalsze spekulacje. Musiał działać i to jak najszybciej. Wziął głęboki wdech. — Stać! — krzyknął, jak najgłośniej potrafił, a twarz zrobiła mu się czerwona od wysiłku i nerwów. — Zatrzymaj powóz! Słyszysz?! Zmiana planów, zawracamy!
~*~
Lir obserwował kobietę. Uspokajał go lekko fakt, że Sonia nie wyglądała na zdeformowaną. W pełni rozwinęła się jako zwykła farashanka, a blizny po nacięciach przyjęły jasno turkusową barwę, lekko świecąc w ciemności. Nie objawiała też cech obłąkania. Wzrok miała lekko zdezorientowany, ale świadomy. Wszystko zdawało się na swoim miejscu, a jednak coś podpowiadało Lirowi, że nie powinien opuszczać gardy. I jego instynkt się nie pomylił.
Podeszła do Lira na zaledwie odległość ręki. Patrzyła na niego z góry. Przez jej twarz przewijały się najróżniejsze emocje, aż zatrzymała się na wściekłości. Wzięła zamach. Zrobiła to tak szybko, że jedyne co mógł to napiąć mięśnie i przyjąć wymierzony w swoim kierunku cios. Ręka kobiety zatrzymała się jednak w powietrzu. I nie dlatego, że zrezygnowała z ataku. Gdyby nie ta przeklęta wyższość krwi władców, prawdopodobnie jej ręka dosięgnęłaby z całym impetem policzka mężczyzny.
Tak została zdradzona przez własne ciało.
Sonia zagryzła zęby i rozpłakała się, zakrywając rękami twarz. Łzy zmywały pozostałości złota z jej policzków. Kobieta skuliła się, łkając u jego niedołężnych stóp.
— Ciii, już dobrze, już po wszystkim — zaczął, szukając najlepszych słów pocieszenia. — Za chwilę powinno być lepiej. Pierwsza godzina jest najtrudniejsza, a potem przywykniesz. Weź głęboki wdech. Tak. Oddychaj. — Lir ściągnął z kolan koc i zarzucił go na ramiona Soni. Wzdrygnęła się i odsunęła. Wtedy dostrzegł jej strach. — Wspomnienia powoli zaczną się zacierać — wyjaśnił, odpowiadając na nieme pytanie, które słyszał setki razy. — A umysł przyzwyczajać, rozjaśniać, aż w końcu twój patron stanie się integralną częścią ciebie. Nie zastąpi cię Soniu, a jedynie wzbogaci. Nie musisz się obawiać.
— Sprzedałeś własną siostrę — wyszeptała Sonia przez łzy.
Lir zamarł. Nie odpowiedział od razu. Bał się, że źle użyte słowa staną się bronią zamiast wsparciem. Lękał się tej konfrontacji, ale kiedyś musiało do tego dojść.
Westchnął.
— Nie będę udawał, że było inaczej. I nie będę próbował ci wmówić, że nie miałem innego wyboru. Wierzyłem, że to najlepsze wyjście.
Sonia podniosła głowę i spojrzała na mężczyznę z pogardą. W jej oczach nie było tej samej dziewczyny sprzed przepotworzenia. Została zdominowana i zepchnięta na margines własnej jaźni.
— I co ci dało to najlepsze wyjście? Zabiłeś dziecko, zniszczyłeś je w jeszcze gorszy sposób niż ją... mnie... — poprawiła się, a w głosie zabrzmiała pogarda. — Zaprzepaściłeś wszystko, na czym mi zależało. — Złapała go za kołnierzyk koszuli i spojrzała mu prosto w oczy. Udusiłaby go, gdyby tylko mogła. Widział to w jej spojrzeniu. Nie miał jej tego za złe. Nie odwrócił jednak wzroku.
— Sama ją na to skazałaś, Atho. — Imię zawisło między nimi w powietrzu jak płatki śniegu sypiące z nieba. — Ostrzegałem cię. Wielokrotnie. Nigdy mnie nie słuchałaś. — Złapał jej dłoń i odsunął ją od siebie. — Nie mogłem dłużej biernie się przyglądać, jak faszerujesz własną córkę w nadziei, że kiedyś stanie się taka jak ja.
— Ty pieprzony egoisto! Robiłam to dla nas! — Odsunęła się gwałtownie i posłała mu gniewne spojrzenie. — Dla nas wszystkich! Farashanie potrzebują Władców. Zrobiłam wszystko, aby im ich dać!
Lir strzepnął śnieg i poprawił kołnierz. Dało mu to chwilę na ubranie myśli w słowa.
— I udało ci się — zaczął oskarżycielskim głosem. — Co więcej, twoje metody przerosły najśmielsze oczekiwania. Zawróciłaś z Artium ostatniego Króla. Tylko że ona nie chce naszego dobra, Atho. Nie przejmie moich obowiązków. Nie stanie się nowym przewodnikiem. Jej obsesja pogrąży nas wszystkich. I to będzie nasza wina. Udnuni też to wie, dlatego właśnie teraz to ciebie wybrała na patrona. Jesteś nam potrzebna. Może tobie, jako matce uda się powstrzymać córkę przed pożarciem Przeznaczenia.
________________
Wesołych Świąt i Szczęśliwego Nowego Roku drogie potworki! Życzę Wam, aby spełniały się wasze marzenia, aby otaczali Was sami wspaniali przyjaciele i aby nigdy Wam niczego nie brakowało... Czasu, weny, motywacji i radości ;)
Dziękuję, że tu ze mną jesteście i jesteście światełkiem motywującym mnie do napisania kolejnego rozdziału ^^
Co do tego rozdziału to długo biłam się z myślami czy poruszać ten wątek. I czy akurat w ten konkretny sposób i uznałam że to najlepsze wyjście, a czy tak będzie, to się okaże. Trzymacie się ciepło i korzystajcie w pełni ostatnich dni roku ^^ Do następnego!
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro