16 Słowik wojny
– A więc to ty jesteś tym sławnym bohaterem, co się ostał. Wybacz szczerość, ale wyobrażałam sobie ciebie całkiem inaczej. – Arlena zatoczyła krąg dłońmi, na co mężczyzna ze zrozumieniem pokiwał głową. Mimo to na jego twarzy wypłynął stonowany uśmiech.
Kobieta zdecydowanie nie umiała panować nad gestykulacją, co na swój sposób bawiło Ragnara. Była ciepła, nieokiełznana i jej zachowanie całkowicie nie pasowało do roli, którą próbowała grać. Tak samo opisałby miejsce w którym przyszło im rozmawiać. Nieduży gabinet z pięknym hebanowym biurkiem w najbardziej reprezentatywnym miejscu i dwa fotele ustawione przy malutkim stoliku kawowym, na którym leżały pierniki wyglądające na wielomiesięczną dekorację. Co tam nie pasowało? Surowe, dość zimne wnętrze zdobiły franelowe zasłony i obrusy w czarno-czerwoną kratę oraz pstrokato-kwieciste koce zarzucone na fotele. Jakby nie spojrzeć wystrój kłócił się z przeznaczeniem wnętrza.
– Rozumiem doskonale, niestety białe konie zdecydowanie nie są tanie, a mi zabrakło na nie gotówki.
Bankierka buchnęła śmiechem, do tego stopnia, że musiała zasłonić usta ręką, by opanować chichot. Otarła łezkę radości i pokręciła z niedowierzaniem głową. I może, gdyby Ragnar znał się chociaż trochę mniej na ludziach, nie zauważyłby, że jej reakcja, była znacznie przekoloryzowana. Bankierka wiedziała, że kobiecy śmiech zmiękczał męskie serca, a pozytywny odbiór żartu usypiał ich czujność.
– Faktycznie, ale mógłbyś nosić chociaż swoją zbroję, wtedy mój głupi brat z pewnością trzymałby jęzor za zębami. Strasznie mi głupio za jego zachowanie. Nic dziwnego, że ojciec planuje mi przekazać interes. W rękach tego cymbała biznes upadłby w niecały dzień. Więc powiedz bohaterze, jakie sprawy cię tu sprowadzają, bo może konie są drogie, ale nie aż trzy miesięczną stawkę.
– Wypytujecie o zamiary każdego klienta? Zawsze myślałem, że bankierzy są jedną z najbardziej powściągliwych grup społecznych.
Kobieta zamyśliła się, biorąc filiżankę czerwonej herbaty, by zapanować nad rozszalałą gestykulacją i wreszcie przejść do rzeczy.
– Powiedziałabym raczej, że najbardziej dyskretnych. W końcu udzielając pożyczek musimy wiedzieć, czy dług zostanie spłacony. Nie jesteśmy fundacją charytatywną, by rozdawać pieniądze.
– Jednak z łatwością przyszło wam zagospodarować fundusz bohaterów. – Palce Arleny zacisnęły się na drobnym uchwycie filiżanki, a policzki oblał lekki rumieniec zażenowania. Wzrok stał się równie rozbiegany, co wcześniej ręce, mimo że usilnie próbowała nie dać się wyprowadzić z równowagi. Nie to było celem Ragnara – I nie musisz zresztą się na ten temat tłumaczyć. Na waszym miejscu postąpiłbym identycznie. Lepiej trzymać gotówkę w obiegu niż pozwolić jej bezczynnie zapełniać skarbce. Mam tylko nadzieję, że cel na jaki została przeznaczona miał na celu zwiększenie obrony miasta, a nie na nierządnice dla wojskowych, czy wystrój wnętrz banków. Chociaż nie zaprzeczę, że wyjątkowo potrzebuję pieniędzy, a liczyłem, że tutaj je dostanę i to bez zbędnych pytań. Przynajmniej macie szczęście, że jestem ostatni, więc nie musicie się martwić, że zaraz zjedzie się cała siódemka i ponowi moją prośbę. Jeśli polubownie załatwimy tę sprawę, to osobiście zadbam o to by owy problem nigdy się nie powtórzył.
Arlena bez pośpiechu upiła łyk herbaty. Zbierała myśli i ostrożnie ważyła słowa. Jedno zdanie za dużo i mogła narobić kłopotów nie tylko sobie.
– Może gdyby było inaczej nie musielibyśmy w ogóle przeznaczać funduszy na wojnę. Odpowiedz mi, Ragnarze, czy w takim razie jeszcze potrzebujemy bohaterów? – Zamieszała zawartością filiżanki, nie spuszczając wzroku z twarzy rozmówcy.
Pierwszy raz podczas tej rozmowy dostrzegł w jej oczach prawdziwego bankiera. Nie był do końca pewny co zamierzała osiągnąć tą uwagą. Chciała go urazić? Wytknąć lata bezczynności? Najprawdopodobniej. Szkoda, że sam był tego doskonale świadomy. Pogładził nierówną brodę, którą zdążył zapuścić podczas podróży. Powinien jednak ją przystrzyc przed wyjściem. Nie było luster w pomieszczeniu, mimo to Ragnar zdawał sobie sprawę ze swojej prezentacji. Gdyby nie dowód w postaci krwi płynącej w żyłach i dokumentów od króla uznaliby go za zwyczajnego mieszczucha, albo bogatego chłopa, ponieważ jakby nie patrzeć mógł pochwalić się pokaźną opalenizną. Niby zwykł nosić przeważnie strój podróżny, ze względu na wygodę, ale dzisiaj specjalnie założył zwykłą, lnianą koszulę bez kołnierza, by wyglądać bardziej jak człowiek, a nie włóczęga, mimo to nadal nie był traktowany poważnie. Coś było w tych opowieściach o rycerzach w zbroi, że ludzie nie potrafili brać na poważnie nikogo, kto jej nie posiadał. Jednak w oczach kobiety mógł dostrzec również drwinę. Co zapewne znaczyło, że wieści o jego pacyfizmie dotarły aż tutaj.
– Jeśli mam być szczery, to nigdy nie byli ludziom potrzebni. Brave jest tego świetnym przykładem – zaczął, patrząc rozmówczyni prosto w oczy. – Sami doskonale potraficie zadbać o siebie. Jednak po coś złota krew odradzała się na nowo. Jeśli bohaterowie przestaną być potrzebni, to uwierz mi, będę pierwszą osobą, która się z tego powodu ucieszy. Kto wie może ta chwila nastąpi szybciej niż myślisz. I choć osobiście uważam, że krew w moich żyłach to pomyłka wszechczasów, to mam swoje zadanie. Mogłaś o mnie słyszeć różne rzeczy, lub równie dobrze mógł zaginąć o mnie słuch. Nie jestem celebrytą, ani szlachcicem i nie zamierzam szczycić się czymś na co nie zasługuję. Próbuję jedynie zakończyć tę wojnę na swój sposób, a jeśli jesteś w stanie uwierzyć w człowieka, który przed tobą siedzi, będę wdzięczny, jeśli jednak nie jestem już potrzebny, to spełnię dane obietnice w inny sposób.
Arlena westchnęła ciężko.
– Wybacz Ragnarze, mimo wszystko nie jestem w stanie zapewnić ci tych pieniędzy, nawet jeśli chodziłoby o pożyczkę. Nasze banki i tak z trudem prosperują. Kryzys dopadł całe Brave, a mamy informację, że potwory zbierają się by na nas uderzyć. Nie mogę ci pomóc. Przykro mi... – Skruszona zagryzła wargę, a wzrok skupiła na trzymanej filiżance. – Jednak jeśli faktycznie legendy o złotej mocy są prawdziwe i zapracowałbyś na swoje wynagrodzenie, myślę, że moglibyśmy w inny sposób poprowadzić tę rozmowę.
I tu go miała, umiejętnie zagoniła go w pułapkę bez wyjścia, gdzie każdy dokonany wybór wydawał się niewłaściwy. Wolał zachować swoją podróż w tajemnicy, gdyż czym mniej osób wiedziało o jego de facto szalonej misji, tym mniej problemów mogli napotkać na drodze. Nawet nie chciał myśleć ile ludzi chciałoby go powstrzymać, byleby nie zawarł rozejmu z potworami, nie wspominając już o osobach, które chciałyby to wykorzystać na swoją korzyść. Nie roztropne byłoby narażać plan z powodu braku gotówki, ale to nie to było problemem. Arlena zagrała na o wiele czulszej strunie. Na jego obowiązkach. I chociaż osobiście właśnie nimi się zajmował, to nie miał jak tego udowodnić, a najuczciwszym sposobem byłoby przystać na jej propozycję. Od tych wszystkich myśli zrobiło mu się niedobrze.
– Muszę cię rozczarować, ale moje zdolności są totalnie bezużyteczne na polu bitwy, w innym wypadku pewnie już dawno leżałbym martwy obok pozostałej szóstki. Osobiście wolę bardziej dyplomatyczne podejście do konfliktów.
– Jeśli tak uważasz... nie mnie jest to osądzać, jednak twoja pomoc będzie nieoceniona. Zastanów się, proszę... – urwała, wstając – Nadal żyjesz, a więc twoje umiejętności nie są tak bezużyteczne jak twierdzisz.
– A co jeśli jestem tchórzem?
Po pomieszczeniu rozniósł się śmiech.
– Bohaterze, gdybyś nim był, nie siedziałbyś w moim gabinecie i nie traciłbyś tu czasu, pozostałbyś martwy dla świata, zaszyty w miejscu, gdzie nikt by cię nie znalazł. Wierzę, że nie upadłeś tak nisko, a teraz masz okazję to udowodnić również innym.
~*~
– Świeża ryba! Zapraszam, świeżutka dostawa!
– Przestań pleść dyrdymały, przecież z daleka widać, że zalatuje padliną. Od tygodnia pokazujesz tą samą. Jeszcze trochę i będzie mogła zabijać zapachem.
– Jaki tydzień?! Pani Halenko, toż to świeża dostawa. I niech pani nie kłamie w żywe oczy, bo z pewnością sama pani widziała, jak jeszcze je dzisiaj rano na ladę wykładałem. Proszę spojrzeć na te oczka, na te lśniące łuski. A ten zapach! – Sprzedawca zaciągnął powietrze znad trzymanego w dłoni sandacza. – Jeszcze wodą pachnie.
– Chyba rynsztokową.
Handlarz z kurwikami w oczach zmierzył krytykującą jego towar babę. Przed rozpętaniem bójki powstrzymywała go jedynie jej płeć, bo z pewnością innego jegomościa za takie oszczerstwa sprałby na kwaśne jabłko. Inna sprawa, że tej starej sąsiadce już dawno przydałoby się przekręcić kark. Klientów mu płoszyła, renomę psuła. Szczerze miał dość tej baby.
– Nie pozwolę na takie oszczerstwa w moim sklepie! Niech pani wraca do domu.
– Nie pójdę! Dzień w dzień muszę wdychać ten smród! Ile można, to szanujące się miasto, a nie jakiś chlew!
– Przesuń się, babo, i daj zrobić innym zakupy – zirytował się stojący za kobietą mężczyzna. – Jak ona nic nie bierze, to ja wezmę tego sandacza, co pan nim tak macha.
– Co za chamstwo! Czeka pan na swoją kolej, teraz ja tu rozmawiam!
Rudeusz właśnie przyglądał się wędzonym makrelom, gdy usłyszał dzwonek, oznajmujący wejście nowego klienta. W tej chwili ktoś szturchnął go ramieniem, a trzymane w torbie zakupy na podróż, omal nie wypadły mu z ręki. W sklepie i tak było już tłoczno, a rozpętana awantura, tylko wydłużała kolejkę gromadzących się gapiów. Rudi przyjrzał się tłumowi i musiał stwierdzić, że ewidentnie świat oszalał. Część osób wyglądała na zdenerwowanych i ich wzrok niespokojnie przeskakiwał z towaru na osoby przed nimi tak, jakby kalkulowali w głowach, czy nie skończy się zanim przyjdzie ich kolej. Rudeusz często widywał takie zachowanie w wioskach, gdzie były ograniczone dostawy, a ludzie wykupywali wszystko co tylko się pojawiło. Jednak takie zachowanie przeważnie nie dotykało dużych miast, które na ogół dobrze prosperowały i choć dostawy zmalały, to ryzyko ataku było niskie. A mimo to, tutaj znaczna większość kupujących zaopatrywała się w duże ilości jedzenia, tak, jakby mieli być odcięci od świata przez najbliższy miesiąc.
Zresztą, wyposażenie sklepów również było dość ubogie, co tylko utwierdziło go w przekonaniu, że plotki co chwilę przewijające się w rozmowach na targowisku nie są jedynie czczą gadaniną. Coś większego zbliżało się wielkimi krokami, a wiszącą nad miastem panikę części mieszkańców dało się czuć bardziej niż zapach makreli, które wreszcie udało mu się kupić. Natomiast ciekawszym doświadczeniem był widok reszty mieszkańców, zaskakująco beztroskich, którzy tak wyróżniali się na tle zdenerwowanych klientów, jak krople atramentu na pergaminie. Spokojni, jakby nieświadomi czyhającego niebezpieczeństwa. Ich zakupy ograniczały się do codziennych sprawunków, a na twarzach gościła niezachwiana pewność siebie i poczucie bezpieczeństwa. Rudi w pierwszej chwili uznał ich za tych ignorantów, których przecież nigdy na świecie nie brakowało. Jednak podczas uzupełniania leków miał okazję przysłuchać się rozmowie, która wyprowadziła go z błędu.
Aptekarz żalił się na uchodźców z najbliższych miast. Twierdził, że wprowadzają nerwową atmosferę i że sieją niepotrzebną panikę. Rdzenni mieszkańcy Brave nie wyobrażali sobie upadku Miecza Przeznaczenia, wierzyli w swoją siłę i że byle potwory nie będą w stanie zakłócić ich spokoju. Z jakiegoś powodu wydało się to Rudiemu niesamowicie nieodpowiedzialne i naiwne niczym gadanie Ragnara. Zapłaciwszy za zioła i medykamenty zaczął żałować, że nie oponował, gdy bohater stwierdził, że sam pójdzie do banku. Z jakiegoś powodu miał przeczucie, że skończy się to jedną wielką klapą, a do tego mężczyzna wplącze ich wszystkich w dodatkowe kłopoty.
Z westchnieniem przejrzał sprawunki i stwierdził, że zostało mu już tylko kupno butów na zmianę. Akurat zdąży je rozchodzić, zanim opuszczą Brave.
Szewc miał swój zakład z dala od targowiska, a mimo to i tak było słychać z oddali odgłosy dużego skupiska ludzi. Rudeusz otaksował spojrzeniem wyryty w kamieniu szyld. Na wystawie na poduszce leżały kozaki do łydki. Piękne, zdobione drobnym wzorem przypominającym łapki kota, który figlarnie dreptał przez diamentową ścieżkę. Ciemna skóra wyglądała na miękką i nawet dla Rudiego wydawały się czymś ładnym. I z pewnością, gdyby miał siostrę nie wahałaby się jej ich kupić. Bez dłuższego namysłu wszedł do pustego sklepu. Pokój był mały i mógł pomieścić w środku maksymalnie trzech klientów na raz. Niska lada sprawiała, że pomieszczenie wydawało się jeszcze mniejsze. Po jej drugiej stronie siedział mężczyzna w podeszłym wieku, za jego plecami na półkach piętrzyły się buty, a on sam z fartuchem na szyi naprawiał obcas w pantoflu. Wydawał się nieobecny podczas pracy.
– Dzień dobry, przepraszam, że przeszkadzam. Chciałem naprawić stare buty i zamówić nowe, takie same.
– Dobry... ach... tak dobry... – wymruczał starzec, nie odrywając się od zajęcia.
Cisza przedłużała się, a Rudi z każdą chwilą czuł się coraz bardziej niezręcznie.
– To ja może zostawię je na ladzie – zaproponował niepewnie.
– Zostaw... zostaw...
Szewc dłonią przesunął po wykonanej pracy. I dopiero teraz odwrócił się w stronę Rudeusza. Jego źrenice pokrywała sieć białych siatek. Rudi pierwszy raz widział tak zaawansowaną zaćmę, a raczej pierwszy raz w ogóle widział prawdziwą zaćmę, a nie tylko rysunki w książkach. Aż zabrakło mu tchu, gdy mężczyzna kościstą dłonią odebrał buty. Dokładnie zważył je w rękach i niczym cenny podarek pogładził.
– Dużo przeszły... prosty krój... trzy dni, numer dwa, piętnaście srebrników... tak... piętnaście srebrników za oba...
~*~
Rudeusz z ulgą opuścił zakład szewca, teraz mógł na spokojnie spotkać się z Ragnarem i wrócić do domu Lira. Właśnie minął róg targowiska, gdy o uszy obiło mu się znajome imię.
– ... Ragnar, ostatni bohater. Jestem pewien, że przybył do miasta, był w banku, deklarował się krwią... – Rudi zatrzymał się, ale rozmowa oddalała się, zakłócana przez krzyki handlarza rybami.
– ... Czy to znaczy, że...
– ... Dzisiaj zobaczymy... musi być cenny...
– Za tyle złota sami się obronimy.
Reszty nie usłyszał. Jednak te parę urywków utwierdziło go w przekonaniu, że jak zwykle Ragnar wdepnął w paskudne bagno.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro