12 Miecz Przeznaczenia
Do koszmarów Ragnara dołączyły nowe wyrzuty sumienia. Już dawno przyzwyczaił się do niedoboru snu, ale do tej pory równocześnie nie był skazany na ciągłą podróż. Dlatego z każdym kolejnym dniem robił się coraz bardziej ponury i wypruty z życia. Jakby odczytując nastrój nawet Rasha z Rudim przestali sobie aż tak rzucać do gardeł. Po wydarzeniach w karczmie atmosfera zagęściła się i wystarczyło na nich spojrzeć, by widzieć, że z trudem milczą na ten temat. Rudeusz był wdzięczny, że w ogóle przeżył, ale gdyby nie prośba Ragnara z pewnością wylałby cały zebrany jad na potworzycę. Farashanka natomiast nie odezwała się ani słowem. Wyglądała na skołowaną i z pewnością próbowała załatać wytworzoną przez Ragnara dziurę w pamięci, ale rzucony na nią rozkaz za każdym razem jej to uniemożliwiał. Nawet nie miała możliwości wyjaśnienia wątpliwości z Darą, ponieważ gdy już w miarę doszła do siebie bohater uparł się, żeby tam nie wracać. Jak przez mgłę pamiętała posmak czarnej posoki.
Ragnar miał nadzieję, że może z czasem atmosfera się poprawi, ale z każdą chwilą było tylko gorzej. Westchnął, wpatrując się w skwierczący płomień ogniska. Za jakie grzechy tak go pokarało. Nawet teraz przed oczami miał bezimienną mogiłę, którą osobiście wykopał. Dlatego był okropnym bohaterem, miał za miękkie serce, by patrzeć na czyjeś nieszczęście. Gdyby mógł wybrać co zrobić ze swoim życiem i nie miał na barkach obowiązku zostawionego przez siostrę zostałby ogrodnikiem. Posadziłby niewielki sad pełen różnych drzewek owocowych, a między korzeniami zasadziłby barwne kwiaty, mimo że na roślinach się praktycznie nie znał, ale to nie powstrzymałoby go. Nie mógłby być gorszym ogrodnikiem niż w tej chwili jest bohaterem.
Wypił duszkiem swoją porcję zupy, by chociaż uciszyć żołądek, bo na sumienie zdecydowanie było już za późno. I wtedy usłyszał szelest za sobą. Rasha z satysfakcją ściskała w dłoni dwa szare króliki. Szczerze nie chciał wiedzieć, jakim cudem je złapała, a tym bardziej nie chciał widzieć co zaraz z nimi zrobi. Potworzyca spojrzała mu przez ramię i prychnęła na widok wodnistej zupy, chwilę później zabrała się za oskalpowanie swoich zdobyczy. Rudeusz wzdrygnął się, gdy jednym ruchem pozbawiła zwierzyny skóry. Po tym widoku obiecał sobie, że już nigdy nie tknie mięsa, ale to był jedynie początek męki wspólnego posiłku z farashanką. Kobieta jakby nic usiadła na swoim pniu i ugryzła surowe, ociekające krwią truchło królika. Po czymś takim nie dało się nie stracić apetytu.
– Obrzydliwe.
Rasha uniosła jedną brew, po czym bez najmniejszych skrupułów znów wgryzła się w surowiznę, nie kryjąc sadystycznej satysfakcji.
– Weź to chociaż upiecz!
– Ale wtedy nie będzie już takie mięciutkie – stwierdziła, oblizując strużkę krwi z kącika ust.
Rudi nabrał powietrza w płuca, jego zmysł kulinarny nie pozwalał mu zgadzać się na jawne barbarzyństwo, którego dopuszczała się Rasha. Sama myśl o defakto brudnym od krwi, słabo wypatroszonym mięsie, bez jakiegokolwiek przygotowania wołała o pomstę do nieba. Nawet go nie umyła! A to już było dla chłopca za wiele, wszyscy martwi kucharze przewracali się na ten widok w grobach. Chwilę poszperał w swojej torbie, a następnie wyciągnął malutki woreczek. Nigdy nie rozstawał się ze swoimi przyprawami, a już z pewnością nie wyruszyłby bez nich w podróż. Niektóre zioła zapobiegały chorobom, a na utratę zdrowia nie mogli sobie pozwolić i to dotyczyło również znienawidzonej przez niego farashanki. Szła zima, nie mieli czasu na głupie przystanki. Podszedł do potworzycy i bez ceregieli podstawił jej go pod nos.
– Nie mogę na ciebie patrzeć, jak katujesz tego królika. Jak nie chcesz go upiec, to chociaż przypraw jak normalny cywilizowany człowiek, by pasożytów nie dostać.
Zaskoczona potworzyca spojrzała na woreczek, potem na rudzielca, a następnie odsunęła się gwałtownie.
– A idź mi z tym zielskiem, chcesz mnie otruć? Co ja ci na zielskożercę wyglądam? Co mnie tam jakieś pasożyty obchodzą, one też zasługują na coś od życia!
Ragnar nie wytrzymał. Bohater zgiął się wpół i wybuchnął śmiechem. Ta konwersacja była tak absurdalna, że aż nie mógł się uspokoić. Jego rechot poniósł się po lesie, a w odpowiedzi zawtórował mu wiatr, przy okazji strącając parę czerwonych liści. Może właśnie tego im brakowało. Ciężar spadł im z serca, a atmosfera rozwiała się wraz z przyłączeniem się dwóch całkiem różnych głosów.
Ragnar otarł łzy rozbawienia.
– Daj spokój, Rudi, nie mówiłem ci, że farashanie nie tolerują roślin? To absolutni mięsożercy.
Rudeusz wybałuszył oczy na bohatera. Cały dotychczasowy światopogląd kulinarny jaki wyznawał runął niczym domek z kart. Ragnar nie zdążył mu o tym wspomnieć, choć i tak pewnie by mu nie uwierzył. Przecież w książkach było wszystko, co więcej sam uważał się za całkiem oczytaną osobę, a słowom zapisanym na papierze wierzył bezgranicznie, jednak żadne z przeczytanych przez niego stron nie mówiło o tym istotnym szczególe dotyczącym potworów. A tym samym czuł się niepewnie i jeszcze trudniej było mu uwierzyć, że wegetarianizm dla potworów zapewne brzmi jak totalna abstrakcja.
– Bujdy pleciesz, jak można nie jeść warzyw, owoców, a tym bardziej ziół!
– Normalnie. Mnie zastanawia, jak wy możecie objadać roślinożerców.
Rudi zmrużył gniewnie oczy, ale dosłownie po chwili machnął na to ręką i przytaknął sobie na coś w myślach z miną wszystkowiedzącego gnojka.
– Nic dziwnego, że wam odwaliło, mnie też ogarnęłaby chęć mordu, gdybym nigdy więcej nie mógł zjeść pieczywa, a tym bardziej ciastek i słodyczy. Żyć bez przypraw, co to za życie?
Tym razem to Rasha wybuchła śmiechem, choć ściekająca po jej ustach czerwona strużka krwi nie robiła najprzyjemniejszego wrażenia.
– A kto powiedział, że nie jadamy pieczywa? – Uśmiechnęła się przebiegle. – Mąkę można zrobić z wielu różnych rzeczy i to niekoniecznie roślin. Owady świetnie się do tego nadają. Jak byłam mała to rarytasem były bułki ze świerszczy. Sama je łapałam w naszym ogródku, ale i tak nic nie przebije świeżych motyli w kumysie. – Oblizała zadowolona usta.
Mina Rudiego zrzedła, zmieniła odcień na bladą zieleń, a on sam wykrzywił się na wspomnienie wystających z jej ust skrzydeł. Nawet nie chciał sobie wyobrażać jak to musiało być paskudne, a co dopiero pieczywo z robali. Aż mu ciarki po plecach przeszły. Na samą myśl był bliski zwróceniu obiadu i miał wrażenie, że wszystkie owady świata zemszczą się na nim jeśli zostawi tę herezję bez komentarza. Nie to, by miał do nich jakiś sentyment, ale jako kucharza z powołania było to dla niego za dużo.
– Natomiast słodycze o których wspomniałeś – wtrąciła się zanim wznowił swoje okrzyki oburzenia. – zawsze można zrobić przy użyciu mleka lub cukru ołowianego, ale tego drugiego wam nie polecam, ponieważ ludzie nie reagują na niego najlepiej.
– I co niby jeszcze? Sól robicie z pająków?
Rasha zachichotała.
– Ty na serio jesteś idiotą. Przecież sól nie jest pochodzenia roślinnego, to skała, nie ma co kombinować, ale ja osobiście wolę metaliczny posmak krwi jako przyprawę, w niej znajdziesz wszystko co posiadasz w tej swojej sakiewce.
– Jesteście powaleni.
– Rudi... – Ragnar posłał, chłopakowi karcące spojrzenie. – Chyba nie myślałeś, że kompletnie inna od naszej kultura będzie jeść to co my i będzie podzielać nasze wartości. Farashanie to nie tylko inny naród, ale różnią się od nas fizjologią organizmu, bliżej im do owadów niż do ssaków, co nie upoważnia cię do komentowania tego. Postaw się na ich miejscu. To tak, jakby Rasha posądzała cię o barbarzyństwo bo jesz rośliny, a nie mógłbyś jeść niczego innego. Różny nie oznacza gorszy.
– Tylko z twoich ust mogły wyjść takie brednie. Tylko spójrz na nią! – Wskazał oskarżycielskim głosem na potworzycę odgryzającą spory kawałek krwistego mięsa. – Nie powiesz mi, że to coś normalnego! Nie minie chwila, gdy zrobi się granatowa i potraktuje nas jak tego królika.
Rasha zbystrzała, oczy nabrały powagi, wyraz twarzy zmienił się w ułamku sekundy. Odstawiła posiłek od ust, a drugą dłonią je wytarła rozcierając krew po policzku. Każdy jej ruch wydawał się być spowolniony, przemyślany... niebezpieczny. Nie spuszczała wzroku z chłopaka, który widząc jej zachowanie w jednej chwili oblał się potem.
– Boisz się? – Zapytała obniżonym, warczącym głosem.
Rudi przełknął gulę, która nagle stanęła mu w gardle. Cofnął się nieznacznie. Bał się. I choćby zaprzeczać wieczność, sam w tej chwili wiedział to najlepiej.
Po lesie rozniósł się kobiecy śmiech. Z oczu Rashy kapały łzy rozbawienia.
– Ale miałeś minę! – Chichotała jak opętana. – Mnie nie musisz się bać. Na świecie jest o wiele więcej przerażających istot. Ja jestem tylko zwykłym kurierem, który zawsze dostarcza przesyłki w nienaruszonym stanie. Zresztą do osiągnięcia formy imago zostało mi jeszcze trochę czasu, więc nie tak prędko zostanę granatowa, jak to zgrabnie ująłeś.
~*~
– Ale jesteś tego pewna? Brave jest miastem ludzi, a ty rzucasz się mocno w oczy...
– No błagam was, możecie nie pytać się mnie o to za każdym razem gdy podejmujemy chociażby najmniejsze ryzyko? Doskonale wiem, że się tak uroczo o mnie martwcie, ale kota można dostać, jak co chwilę o to pytacie. Tak jestem pewna. Mój wuj zadba by nic nam się nie stało, w końcu to nie moja pierwsza wizyta tutaj.
– Dziwisz się nam? W tym całym jednorożcu chcieli nas zaszlachtować! A potem przeprowadziłaś nas przez jakąś przeklętą dolinę ostów, że do teraz nie mogę się pozbyć tych wstrętnych igieł z palców i ubrań, nie wspominając już o tym jak spłoszyłaś słonie i musieliśmy się chować w tej cuchnącej jaskini pół dnia!
– To nie moja wina, że akurat były na naszej trasie, a ty zamiast trzymać gębę na kłódkę to nawijałeś jak najęty! Nikt cię nie nauczył, że w lesie należy być cicho?
– Proponuję, zażegnać ten bezsensowny konflikt i zastanowić się jak przemycić Rashę do miasta – zagaił lekko zirytowany Ragnar, jak na początku podobały mu się sprzeczki tej dwójki i całkiem nieźle się przy nich bawił, to po tym nieszczęsnym incydencie z leśnymi słoniami, jego optymizm trochę przygasł, a ciągłe sprzeczki nawet jemu zaczęły psuć krew.
– Obejdzie się, wujaszek mieszka na obrzeżach i jest przygotowany na takie okazje. – Nie wspomniała, że na jej widok raczej się nie ucieszy, ale ta informacja była w tej chwili całkowicie nie na miejscu. – Zgarniemy tylko to czego nam trzeba, a następnie ruszamy dalej – stwierdziła optymistycznie i byle by nie utrzymywać kontaktu wzrokowego wskazała na majaczące przed nimi piętrzące się ku niebu budowle – Oto przedstawiam wam cel naszej podróży Miecz Przeznaczenia.
Brave w przeciwieństwie do wielu olbrzymich miast nie odgradzało się od otoczenia wielkimi majestatycznymi murami, które Rashie zawsze przypominały olbrzymie kolosea. To miejsce, jakby na przekór niebezpiecznym czasom nie posiadało tego typu ochrony. Natomiast nie oznaczało, że było bezbronne. Nawet największy ignorant nie mógłby odmówić Brave swoistego piękna, a tym bardziej nie zaprzeczyłby, że już samym swoim majestatem budziło respekt. Tylko tu można było dostrzec jak wokół wąskiego jak lodowy sopel szczytu, wyłaniają się wyryte w nim cudownie zdobione budowle wyrastające na nim jak grzyby wokół pnia. Jednak to miasto nie byłoby aż tak wyjątkowe, gdyby nie lazuryty i apatyty, które były nieodłącznym elementem każdego domu. Barwne minerały odbijały w sobie światło zachodzącego słońca, skrząc się niczym miniaturowe gwiazdy na mieczu samego Przeznaczenia, natomiast niebieskie kamienie, tworzyły dla nich najpiękniejszy na świecie nieboskłon.
Rasha przeczesała dłonią włosy. Nie dziwiła się, że wuj wybrał akurat to miasto. W tak wielkim, pełnym ludzi miejscu nikt nie przejmował się swoimi sąsiadami. Mało kto zadawał niewygodne pytania, a tym bardziej ktokolwiek maczał palce w nieswoje sprawy. Dlatego było idealne dla potwora, który pragnął żyć jak człowiek. Prychnęła pod nosem, kręcąc głową. Wyciągnęła z swojego bagażu krwistoczerwoną wstążkę i związała nią włosy w najciaśniejszego kucyka jakiego dała radę, jednak dość krótkie włosy nie chciały dać się spętać, jakby na przekór wszystkiemu pragnęły świadczyć o jej przynależności do farashan. Z bólem ścisnęła je z całej siły. Najchętniej weszłaby tam jak zwykle miała to w zwyczaju... niezważając na otoczenie... Lecz zawsze ryzykowała tym aktem jedynie własne życie. Tym razem musiała dostosować się do reguł gry. Jedne z nielicznych osób, którym nie chciała zaszkodzić znajdowały się teraz, właśnie w tym wznoszącym się przed nią mieście i nie zamierzała zniszczyć im dotychczasowego spokoju. Przejechała dłonią po oszpeconym oku. Westchnęła i schowała się głębiej pod kapturem.
– Poczekamy, aż zajdzie słońce i ruszymy do miasta. Widzicie otaczający miasto pierścień pozbawiony drzew? – Zatoczyła palcem okrąg. – To obszar kontroli. Nie radziłabym zbaczać z wyznaczonych ścieżek, bo całą wyprawę szlag strzeli.
~*~
Ragnar co chwilę zerkał na zakapturzoną towarzyszkę, próbując rozgryźć jej myśli. Szła jak zawsze pewna siebie, w dłoni trzymając lejce swojego garwara. Sprawnie unikała zbędnych spojrzeń. Kaptur nie wzbudzał podejrzeń z uwagi na siąpiący z nieba deszcz. Plan by wejść do miasta od tak, w pierwszej chwili wydawał się bohaterowi absurdalny, ale już po parunastu minutach uświadomił sobie, że nikt tak naprawdę nie zwraca na nich uwagi. Bo chociaż Rasha mogła wzbudzać niepokój, to sam fakt, że obracała się wśród ludzi, wykluczał ją z grona podejrzanych. Tym samym samo przedarcie się przez najbardziej strzeżony teren okazało się dziecinnie proste. Rudi z zapartym w piersiach tchem oglądał zabudowania. Ragnar uśmiechnął się, widząc jego zachwycone spojrzenie. W końcu to było jedyne takie miasto na świecie. Po zmierzchu wcale nie traciło swoich walorów, a nawet można by rzec, że zamieniało się w kompletnie inny świat. Tłumy ludzi wypływających na ulice, przypominały kolorowe mrówki, w równie barwnym mrowisku. Gwar rozmów podróżnych, rozstawionych wzdłuż drogi kupców, a także mieszkańców mieszał się ze sobą, tworząc wyjątkową melodię Brave. To miasto żyło i wystarczyło tylko na chwilę się zatrzymać, by w odgłosach kroków dosłyszeć bijący puls. Nawet drobny deszczyk nie zniechęcał tłumu do przebywania na zewnątrz.
Rasha skręciła w boczną alejkę, wydostając się z głównej tętnicy miasta, a czym dalej się zapuszczali, tym bardziej Ragnar nie mógł się oprzeć wrażeniu, że stali się częścią o wiele większego, żywego organizmu. Od pewnej chwili szli w milczeniu, przeczuwając, że jakiekolwiek pytania w tej chwili będą nie na miejscu. Minęli kolejną uliczkę i weszli w niezwykle wąskie pasmo między dwoma budynkami. By przejść tą drogą musiał iść bokiem, bo szczelina nie była szersza od jego ramion. Szczerze wątpił, że ktokolwiek używał na co dzień tego przejścia. Gdy już niemal znalazł się na końcu korytarza, poczuł, że coś sporego otarło mu się o kostki. Zaskoczony spojrzał w dół i ujrzał tłustego, szarego kota.
– Psik – syknął, ale zwierzak jedynie spojrzał na niego zdegustowanym spojrzeniem. I usiadł w takim miejscu, że bohater nie miał nawet jak postawić stopy, by przejść dalej.
– No rusz się! Co tak stoisz? Kota nie możesz wyminąć? – mruknął Rudi, pocierając zmarznięte ramiona.
Rasha odkręciła się i pokręciła rozbawiona głową.
– To nie kot, tylko manul wuja. Paskuda jedna. Już dawno powinno się skubańca przerobić na szalik. – Posłała futrzakowi pełne nienawiści spojrzenie. – Absyncie, przestań się wygłupiać. Wuj jest w domu?
Kot prychnął, ukazując zęby. Wyglądał przy tym jakby dostał wścieklizny. Po czym rozpłynął się w powietrzu, by chwilę później pojawić się na gałęzi drzewa rosnącego koło budynku. Rozsiadł się na konarze i obserwował ich z góry. Ragnar odetchnął z ulgą i wszedł na podwórze. Niewielki ogródek był nietypowym miejscem w tak wielkim mieście. Rosnące wokół kwiaty, zamknęły się pod wpływem mżawki i późnej pory. Zadaszone klatki ustawione wśród kwiatów niczym miniaturowe altany skrywały w sobie trzepoczące motyle, ćmy, ważki, świetliki i inne skrzydlate owady. Rudi z fascynacją przyglądał się każdej z nich i na pierwszy rzut oka mógł rozpoznać większość ich zawartości. Tylko jedna wydawała się pusta. Stała wśród innych, a wewnątrz brakowało roślin. Jedynie na środku jałowej ziemi leżał fragment szkła. Już planował podejść bliżej, by to sprawdzić, ale Rasha zagrodziła mu drogę.
– Orientuj się, smarkaczu, bo nie zamierzam cię potem szukać.
Bez pukania otworzyła drzwi i weszła do budynku.
~*~
Wiedziała, że musi to zrobić w miarę sprawnie, ale nikomu nie ufała tak jak rodzinie, nawet jeśli byli nieobliczalni i nie zgadzali się z wyznawaną przez nią ideologią. Lubiła ten dom. Pokryte minerałami ściany miały swoisty urok. Pomieszczenia wypełnione wszelakimi rzeczami, kompletnie nie pasowały do wyglądu wuja, ale to w tym wszystkim kochała. Chaos tu panujący, przywodził jej na myśl mieszkanie wiedźmy, a nie szanującego się mężczyzny. Weszła jak do siebie, jak to miała w zwyczaju. To były tylne drzwi, prowadzące do kuchni. Pamiętała jak wraz z Erre bawiły się tu w chowanego, jak były jeszcze małe. Starsza od niej kuzynka siadała zawsze na blacie i odliczała, a Rasha w tym czasie znajdowała przeróżne miejscówki. Znała każdy kąt i jako jedna z nielicznych potrafiła odnaleźć się w panującym tu chaosie. Humor niemal natychmiast jej się poprawił, gdy zajrzała do jednej z szafek i znalazła butelkę kumysu. Zachwycona przywłaszczyła sobie jedną. Po namyśle złapała kolejną, kompletnie niezważając na powarkiwania Absynta. Zignorowała też zaskoczone spojrzenia swoich gości. Pewnie pierwszy raz byli w farashańskiej kuchni. Z spod sufitu zwisały różnego rodzaju klatki ze zwierzętami, głównie ptactwem. Drewniane, ciemne meble zdobione były delikatnym motylim motywem. Na gładkiej, kamiennej podłodze ustawione były kosze, butle, pojemniczki i Rashy udało się nawet nadepnąć na jakąś fiolkę. Większość miejsca w kuchni jednak zajmował piec i misa z wodą. W rogu pokoju suszyły się kępy ziół i kwiatów. Brak okien rekompensowały świetliki i ogniki, których klatki były okrągłe i nie miały podłoża, co pozwalało wykorzystać je jako źródło światła. Nie wspominając oczywiście o piecu, który rzucał ciepłą poświatę na ich twarze.
Rasha otworzyła zdobyczną butelkę i zaciągnęła sporego łyka. Wytarła usta dłonią, a następnie otworzyła drzwi do kolejnego pomieszczenia. Przyjemne musowanie rozlało jej się po podniebieniu. Jednak nie wyglądała na zadowoloną na to co ją za nimi spotkało. Ktoś przemeblował salon. Zniknęły trzy stoły w szachownice, a na ich miejsce postawiono elegancki dębowy stół z nogami w kształcie winorośli. Fotele pokryte do tej pory przeróżnymi futrami, zastąpiłą skórzana kanapa, przykryta jasnoniebieskim kocem. Dotychczas walające się wszędzie woluminy i książki, zostały poukładane na stojących pod ścianami półkach. Jasne dywany wyglądały na nowe, a w oknach rosły posadzone w wiklinowych doniczkach kwiaty. Było elegancko, schludnie i nudno. Rasha z niedowierzaniem upewniła się, że weszła na pewno do dobrego domu.
Absynt, minął ją z wysoko uniesionym ogonem i wgramolił się na kanapę.
– Co tu się do cholery stało, co?
– Młodej damie nie wypada tak mleć ozorem – usłyszała znajomy głos. Natychmiast odwróciła się w stronę schodów – Uznałem, że czas najwyższy zmienić styl. Nie uprzedziłaś, że wrócisz tak szybko... z gośćmi... Gdybym wiedział, to zaopatrzyłbym się w odpowiednie sprawunki.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro