06 Raisa: Potęga słów
Orsen chodził nerwowo po pokoju, mamrocząc pod nosem coraz to wymyślniejsze przekleństwa. Za jakie grzechy ukarano go dziewuchą, bohaterem z atakami epilepsji i dziwnym rodzajem autyzmu? Jak on miał ją wyprowadzić na ludzi? Przecież to było niemożliwe! Niezależnie od tego, jak bardzo wmawiał sobie, że powinien rzucić to wszystko w cholerę, nie potrafił tego zrobić. Co gorsza, nie mógł się zdecydować, czy utrzymywał go tam raczej ogrom pracy, który już poświęcił na uczennicę, czy jednak chora ambicja, by dokonać niemożliwego. Bez względu na powód, nadal tkwił w tym przeklętym miejscu, starając się zachować zimną krew, co dziś wyjątkowo mu nie wychodziło.
Raisa leżała nieprzytomna już trzeci dzień. Była za młoda na przebudzenie, ale z drugiej strony nie powinien się dziwić, że są jakieś różnice między nią a pozostałymi bohaterami. Westchnął cierpieńczo i wreszcie usiadł na swoim niewygodnym łóżku. Pogładził chropowatą pościel, nie mogąc powstrzymać się przed kolejnym przekleństwem. Jak teraz miał to wszystko odkręcić? Raisa nie była gotowa. Jeśli przeżyje, to nierozważne obchodzenie się z nią może być niebezpieczne dla wszystkich w wiosce. Musiał być ostrożny, liczyć każdy krok, słowo i myśl. Nienawidził tego, ale zdawał sobie sprawę, że nie miał innego wyjścia. Dopóki dziewucha się nie obudzi mógł jedynie mieć nadzieję, że wszystko jakoś się ułoży.
Przejechał spojrzeniem po swojej małej, zapyziałej izbie, która miała się nijak do jego mieszkania w stolicy. Gdyby go tylko matka zobaczyła, zeszłaby na zawał. Nie po to płaciła za jego wykształcenie, by teraz gnił we wsi zabitej dechami. Nie wytrzymałaby nawet godziny w tak obskurnym miejscu, a co dopiero tyle czasu co on. Myśl o rodzinie podniosła go na duchu. Wziął głęboki wdech, po czym wstał i czym prędzej wyszedł zobaczyć co z jego podopieczną, a przy okazji uprzedzić jej rodziców, by mieli się na baczności. Złote dzieci to nie przelewki. Czytał o nich wystarczająco dużo, żeby wiedzieć, jak kończyli nieostrożni ludzie, którzy napatoczyli się im zaraz po przebudzeniu.
Farira znalazł na podwórzu. Mężczyzna rąbał drewno na opał. Orsen odczekał chwilę, mimo woli podziwiając pracę jego mięśni podczas tej czynności. Ile by dał, by dziewka wyrobiła sobie chociaż w połowie taką muskulaturę. Część sukcesu byłaby za nimi. Może powinien ją zagonić do rąbania drewna zamiast do treningów? Zapisał to sobie w pamięci i odchrząknął, zwracając na siebie uwagę. Farir spojrzał na niego wykończonym spojrzeniem podkrążonych oczu. Blada twarz wykręciła się w grymasie. Mężczyzna wbił siekierę w pieniek, wytarł dłonie o tył spodni, a następnie wskazał nauczycielowi swojej córki ławkę.
— Czy wiadomo już coś o Raisie?
— Niestety, jeszcze nie. Jednak chciałem o tym z wami porozmawiać. Gdzie twoja małżonka?
Farir skrzywił się, a jego twarz przybrała umęczonego wyrazu.
— Odpoczywa. Sam rozumiesz, to i tak za duży stres jak dla ciężarnej kobiety. Zamartwia się Raisą, a to źle wpływa na jej zdrowie.
Orsen przytaknął, doskonale wiedząc, co miał na myśli. Nie chcieli by i drugiemu dziecku stała się krzywda.
— Rozumiem. W takim razie mam nadzieję, że na spokojnie przekażesz jej moje słowa. Raisa prawdopodobnie gorzej przechodzi przebudzenie niż chłopcy. Jest jeszcze za młoda, ale nie mamy żadnego punktu odniesienia, by stwierdzić jak to jest w jej przypadku. Bohaterowie przechodzą ten etap w okresie wczesnego dojrzewania. Jest to około dziewiątego do czternastego roku życia. Założyliśmy, że u kobiet będzie tak samo... To znaczy, że wraz z okresem pokwitania, jednak w przypadku Raisy powinniśmy mieć jeszcze co najmniej dwa lata. Pomyliliśmy się, ale to na szczęście jeszcze nic nie znaczy. Musimy teraz być bardziej ostrożni. Gdy wasza córka się obudzi, proszę najpierw zawołać mnie. Nie mamy pewności, czy jej dar będzie identyczny do Mordercy umysłów, czy może to w ogóle fałszywy alarm, jednak, rozumie pan, wolałbym nie ryzykować. Nie chcemy tu żadnych tragedii.
Farir kiwnął potwierdzająco głową, z trudem porządkując sobie informacje. Kochał córkę, ale nie zmieniało to faktu, że zawsze się jej bał, a teraz miała naprawdę stać się niebezpieczna? Ciarki rozpełzły się mu po plecach. I jak miał to przekazać żonie, żeby się nie denerwowała?
~*~
Chłopiec biegł co sił w nogach. Przemknął między dwoma białymi, lekko już naznaczonymi czasem budynkami i niczym zefir ruszył między dojrzałe kłosy pszenicy. Zacisnął mocniej rączki na rękojeści drewnianego miecza. Uśmiech zwycięstwa nie schodził mu buzi, a z każdym krokiem serce próbowało unieść go ku rozciągającym się nad jego głową chmurom. Nie mógł powstrzymać okrzyku triumfu, gdy dotarł do swojego ulubionego miejsca pośrodku pola. Znad złotego dywanu wystawały jedynie jego świeżo obcięte na jeża, ciemnokasztanowe, niemal czarne włosy.
Niewielka baza prezentowała się skromnie. Liczne, zmaltretowane kłosy leżały na ziemi, przygniecione starym poszarpanym w wielu miejscach kocem. Dzieciak padł na niego, ciężko oddychając. Na myśl o swojej zdobyczy zbierało mu się na śmiech. Przybliżył do twarzy patyk i pogładził z czcią wytartą rękojeść. Obrócił go parę razy w palcach, by w końcu pewnie chwycić za drewno. Wstał niemal natychmiast na równe nogi i zamachnął się, za przeciwnika obierając sobie niczemu winne zboże, które ugięło się pod jego naporem.
Nie tego się spodziewał. Spojrzał na miecz z zawodem w brązowych oczach. Dlaczego nie działał? Przecież sam widział, jak ten drewniany patyk potrafił ścinać kłosy niczym kosa. Cały entuzjazm wyparował, zastąpiony irytacją. Spróbował ponownie, jednak znów efekt był znikomy. I po co mu było to wszystko? Bąknął pod nosem nieprzychylne słowa, za które ojciec z pewnością porządnie by go sprał. W tęczówkach błysnęła złość zmieszana z determinacją. Skoro ona to potrafiła, to on również mógł. W końcu był chłopakiem, prawda? A chłopacy byli silniejsi od dziewczyn. Chwycił mocniej skradziony siostrze, dawno już nieużywany miecz i zaczął swój trening na bohatera.
~*~
Raisa westchnęła, ślęcząc nad słownikiem farashańskiego, dawno już nieużywanego języka potworów. Orsen uparł się, że musi się nauczyć również jego. W końcu nigdy nie wiadomo, z kim przyjdzie jej w przyszłości skrzyżować broń. Przewróciła stary, podniszczony czasem papier i ze znudzeniem wkuwała kolejne słowa. Wystarczyło, że przeczytała coś dwukrotnie, a w jej pamięci zostały wyryte na bardzo długo. Co nie zmieniało faktu, że było to niezwykle żmudne zajęcie. Przerwała na chwilę lekturę i uniosła wzrok na mentora. Orsen postarzał się przez te pięć lat jej edukacji. Pierwsze zmarszczki pojawiły się na jego czole, a zapuszczona, mimo że zadbana broda dodawała mu lat. Nauczyciel siedział oparty o ścianę, z odchylaną do tyłu głową. Wydawało się, że uciął sobie drzemkę. Na twarzy Raisy wymalował się przebiegły uśmiech.
Cicho, niespiesznie wstała od stołu i bezszelestnie wyszła z pokoju. Gdy tylko opuściła duszny budynek, odetchnęła rześkim powietrzem i ruszyła się gdzieś zaszyć. Byleby mieć chwilę odpoczynku od nauki. Złotymi oczami zlustrowała okolicę, by bez problemu zauważyć biegnącego co sił brata. Już chciała do niego dołączyć, gdy z budynku wyszedł Orsen. Przeczesał włosy dłonią.
— Raisa!
Dziewczyna westchnęła i posłusznie podeszła do mentora. Orsen zlustrował jej skruszoną minę surowym spojrzeniem.
— Ile słów się nauczyłeś?
— Stu sześćdziesięciu — odparła bez emocji.
Orsen skinął głową.
— Co oznacza enlow?
— Wolne.
— Wyśmienicie. Myślę, że oboje dzisiaj na nie zasłużyliśmy. Baw się dobrze. Retahobe.
Twarz dziewczyny się rozjaśniła. Cała chęć do życia powróciła w mgnieniu oka. Dygnęła, podziękowała i uciekła, zanim mentor się rozmyślił. Czas wolny miała niezwykle rzadko, dlatego planowała go spędzić tak miło, jak tylko to było możliwe, a że nie mogła nigdzie znaleźć matki, to postanowiła poszukać brata. Z uśmiechem na ustach ruszyła w stronę pola. Kłosy łaskotały ją z każdym krokiem. Pogładziła złoty dywan ręką. Nabrała powietrza w płuca, delektując się zapachem zboża. Do jej czułych uszu dobiegł odgłos sapania i rytmicznego świstu. Twarz Raisy stężała, wzrok wyostrzył się, szukając źródła. I znalazła je dość prędko. Niedaleko niej ujrzała kasztanową czuprynę, co chwilę wyłaniającą się z pola. Spoważniała w jednej chwili. Bezgłośnie lewitowała na niemal niewidocznej ścieżce i zaszła brata od tyłu. Nar wziął kolejny niezdarny zamach. Pot spływał mu z czoła. Ręce zbielały od mocy z jaką zaciskał rękojeść. Raisa przyglądała się, jak bezskutecznie próbuje ściąć kłosy z łodygi nie łamiąc ich. W tej chwili złapała koniec swojego starego miecza i zanim chłopak się zorientował zabrała mu go z rąk.
— Yyy... Raisa ja... — Rozpaczliwie zaczął szukać wymówki.
— Słucham z uwagą.
Nar mruczał coś pod nosem, ale widząc jej wyczekujący wzrok nie wytrzymał.
— Bo to niesprawiedliwe! — wypalił obrażony chłopiec, na co jego siostra zdębiała. — Ja też chcę być bohaterem! Chcę się uczyć walczyć! Być taki jak ty!
Raisa stała i nie wiedziała co powiedzieć. Co było niby takiego wspaniałego w byciu bohaterem? Ta cała brutalna rzeczywistość, którą musiała dźwigać dzień w dzień, miała być niby czymś godnym naśladowania? Nie potrafiła tego pojąć i nie chciała. Zazdrościła bratu wolności, jakiej ona nigdy nie miała i mieć nie będzie. Uśmiechnęła się do niego smutno i poczochrała mu włosy.
— To tak nie działa. Nie musisz walczyć by być bohaterem. Nie musisz się nim urodzić, jak twierdzą inni. Ludzie nie rozumieją znaczenia tego słowa. Wypaczyli je do synonimu wojownika, obrońcy, a zarazem mordercy wrogów, a tak przecież nie jest. Braciszku, chcesz być bohaterem?
Chłopiec skinął z entuzjazmem głową. Oczy dziewczyny stały się matowe, a ona sama wydawała się zatracić we własnych słowach.
— W takim razie zmieniaj świat na lepszy. Aby tego dokonać nie możesz karać złego złem. Walcz słowem, bo to ono ma moc, która nie śniła się nawet bohaterom. A teraz co powiesz na mały sparing?
~*~
Arnea z troską zajrzała do pieca. Z rozgrzanej blachy wystawał zarumieniony wierzch piaskowca. Zachwycona zaciągnęła się zapachem ulubionego ciasta.
— Jeszcze chwilkę — wymruczała pod nosem, uśmiechając się do siebie na myśl o radości dzieci. Rzadko piekła, ze względu na niewygodę korzystania z kamiennego, rozgrzanego do czerwoności pieca i równie nieporęcznej blachy. Lubiła jednak, bez okazji, raz na jakiś czas upiec coś, co i tak miało zniknąć w parę sekund, ale jednocześnie poprawić wszystkim humor. Zanuciła pod nosem skoczną melodię, jeszcze z czasów swojego dzieciństwa, i zaopatrzona w grubą ścierkę, wyjęła wypiek z pieca.
— Idealne. Ciekawe jakie miny dzisiaj zrobią dzieciaki — zaśmiała się do siebie, ściągając fartuch. Krytycznie spojrzała na jego rozmiar. Minęło sporo czasu odkąd zawiązywała go na dużą kokardę, z uroczymi długimi wstążkami. Teraz zdecydowanie jej obwód wymagał więcej materiału niż kiedyś. Westchnęła, spoglądając oskarżycielsko na ciasto, po czym zaśmiała się sama z siebie, machając na to ręką. Była w końcu matką dwójki dzieci, a tego nigdy nie będzie się wstydzić.
Krzątając się jeszcze chwilę po kuchni, przygotowała talerze i ściągnęła garnek z zagotowanym mlekiem z pieca. Zadowolona otrzepała ręce i poszła szukać swoich pociech. Raisa o tej porze powinna mieć przerwę, a Nar z pewnością krążył gdzieś w jej pobliżu. Zawahała się na sekundę, zastanawiając, gdzie udać się najpierw, ale już po chwili wiedziała, że córkę znajdzie prawdopodobnie tam gdzie zawsze. Roztańczonym krokiem ruszyła przed siebie. Dotarłszy na łąkę, pod ulubione drzewo Raisy, zmarszczyła zaskoczona brwi i popatrzyła na syna wspinającego się na rozłożysty konar. Przywiązana do najgrubszej gałęzi lina zaopatrzona w węzły służyła mu za swego rodzaju drabinę.
Samotny, stary, karłowaty dąb szypułkowy, posiadał w sobie coś, co można było nazwać magią. Nawet Farir zwykł powtarzać, że to drzewo wśród kwiatów, ziół i traw wygląda jak ostatnie na ziemi, a akurat Arnea jako najbliższa mu osoba, doskonale wiedziała, że mężczyzna nie miał w sobie nic z romantyka. Kobieta stała przez chwilę przyglądając się poczynaniom syna, a następnie dobitnie dała mu znać o swojej obecności. Chłopak o mały włos nie zleciał z drzewa w reakcji na odchrząknięcie matki.
— Nar, co ty wyrabiasz? Złaź mi z tego drzewa, bo nie dostaniesz ciasta.
Oczy chłopca zabłysły i niemal w parę sekund stał już przed Arneą z szerokim uśmiechem.
— Upiekłaś ciasto? — zaświergotał podekscytowany na samą myśl. Uwielbiał wypieki matki najbardziej na świecie. Nic nie równało się z słodkościami prosto z pieca, które, gdyby tylko mógł, zjadłby do ostatniego okruszka.
— No nie wiem, czy małpiatki powinny jeść piaskowca. Jak powiesz mi, gdzie masz siostrę, to myślę, że kawałek się znajdzie.
Chłopiec się zachmurzył, mruknął coś pod nosem i wskazał na stodołę.
— Ale nie mów, że to ja ci powiedziałem, dobrze mamusiu? Raisa poszła do konia pana Orsena. Czasami podkrada się tam i karmi go jabłkami.
— Obiecuję, że nie powiem, a teraz śmigaj do kuchni. Tylko nie waż się niczego dotykać zanim wrócę, dobrze? — Pogroziła mu palcem pół żartem, pół serio, na co Nar uśmiechnął się niczym aniołek i pognał do domu. W tej chwili wiedziała, że jak się nie pospieszy, to wypiek może zniknąć w mgnieniu oka. Ciekawa tego, co córka robi z wałachem Orsena, zajrzała do stodoły. Zatroskane kury pierzchły z spod drzwi. Krowa żuła siano, patrząc się na właścicielkę obojętnym spojrzeniem. Arnea natomiast posłała jej ciepły uśmiech, który chwilę później przerodził się strach. Pod boksem wałacha leżała Raisa. Białe włosy rozsypały się po jej twarzy i wszechobecnym sianie. Koło dłoni leżała nadgryziona antonówka. Nogi miała wygięte pod dziwnym, nienaturalnym kątem.
— Farir! Orsen! Pomocy! — Arnea z krzykiem na ustach podbiegła do córki. Dobry humor prysł jak bańka mydlana. Dziewczyna była blada. Oczy miała otwarte, nieobecne. Kobieta położyła sobie głowę córki na kolanach, ułatwiając jej oddech. Zawołała jeszcze raz i ręka Raisy gwałtownie złapała matkę za nadgarstek. Ich spojrzenia się spotkały. Źrenice Arnei rozszerzyły się w szoku, słysząc ledwo rozróżnialne słowa Raisy. Łzy spłynęły jej po policzkach. Broniła się zaledwie przez ułamek sekundy, by złamać się pod wpływem Mordercy umysłów.
~*~
— Ma gorączkę. To i tak cud, że jeszcze żyje. Majaczy. Zakneblowaliśmy jej usta, gdy próbowała rzucić rozkaz, ale obawiam się, że to na długo się nie zda. Matka ją znalazła nieprzytomną. Farirze powinieneś sprawdzić, czy wszystko z nią w porządku. Była z nią sam na sam. Dziewczyna mogła...
— Nie, miejmy nadzieję, że nie. Była roztrzęsiona, ale to normalne w takiej sytuacji. — Orsen wtrącił się w wypowiedź lekarza. Medyk nie był w stanie w żaden sposób pomóc dziewczynie, a takimi teoriami tylko budził jeszcze większy niepokój. Obawiał się, że może nie przeżyć tygodnia, a z drugiej strony nie wierzył, że to mogła być prawda.
Drzwi wejściowe zaskrzypiały, a w wejściu pojawił się młodszy brat jego uczennicy. Z niepewnością spojrzał na dorosłych, a następnie jego wzrok spoczął na bladej jak śnieg twarzy siostry, rzucającej się na łóżku, z kneblem w ustach. Strach odbił się w jego oczach. Ojciec zareagował natychmiast. Starając się zasłonić sobą pokój, złapał syna za ramię i wyprowadził z pomieszczenia. Jednak chłopiec nigdy nie zapomniał tamtego widoku. Skropionej potem skóry, obłąkanych oczu, knebla w ustach. Bez słów wyjaśnienia. Bez łez. Jedynie bezsilna rezygnacja i żal malujące się na twarzach dorosłych. Czemu nie potrafili jej pomóc? Dlaczego biernie się przyglądali, a w sercach szalał im strach? Nie rozumiał, dlaczego się jej bali, ani dlaczego ojciec zamknął się z lekarzem i panem Orsenem w pokoju siostry, jego zostawiając samego. Stał jeszcze chwilę pod drzwiami, aż wreszcie zniecierpliwiony pobiegł do matki. Wpadł do pokoju bez pukania. Kobieta przez łzy przetrząsała szafki, wyrzucała z nich wszystkie rzeczy. Klęła pod nosem, darła lniane ubrania i szukała czegoś w amoku.
— Mamo? — wydukał, bojąc się jej przerwać. Nieobecny wzrok powędrował ku niemu, by zatrzymać się na sekundę.
— Muszę jej pomóc — wydukała przez łzy i wróciła do przetrząsania szuflad. Gdy Nar zrobił krok w jej stronę, zamarła, wpatrując się w znaleziony przez siebie przedmiot. Drżącą dłonią wyciągnęła go spomiędzy ubrań. Kawałek stłuczonego szkła błysnął złowieszczo, niczym nóż w jej dłoni. Chłopak cofnął się instynktownie od matki, która z czerwonymi od łez oczami wyszła z pokoju.
— Mamo, mamo! Poczekaj!
Nie słyszała go już. Niczym zahipnotyzowana powtarzała coś niezrozumiale. Przeszła przez kuchnię, korytarz, aż stanęła przed pokojem córki. Przełożyła szkło do zdrowej ręki. Zakrwawioną dłonią nacisnęła na klamkę, lecz ta nie puściła. Zapukała. Przytłumione głosy ucichły. Usłyszała kroki. Zacisnęła mocniej palce na szkle, zatapiającym się w skórze, robiąc identyczny ślad jak na drugiej ręce. Klamka opadła.
— Muszę jej pomóc — wyszeptała.
Drzwi zaskrzypiały.
Zmęczone spojrzenie Farira przybrało wyraz zaskoczenia, gdy dostrzegł płaczącą małżonkę. Kobieta przepchnęła się koło męża i bez ostrzeżenia zamachnęła się w stronę córki.
Orsen zareagował odruchowo. Wyciągnął rękę i złapał kobietę w ostatniej chwili za włosy. Z całej siły szarpnął tak, że ta upadła z jękiem na podłogę. Upuściła szkło, a to przełamało się na pół z charakterystycznym brzękiem. Farir z niedowierzaniem przyglądał się krwi ściekającej z dłoni Arnei.
— Co ci strzeliło do głowy?!
— Muszę jej pomóc — wymamrotała, niemal wypluwając to z siebie. — Muszę ją uratować!
— Kochanie, uspokój się. O czym ty mówisz? Jak chcesz jej pomóc?
Kobieta zamarła, przestała się wyrywać, ale na wszelki wypadek Orsen nie tracił czujności. Lekarz za jego plecami również obawiał się nieobliczalności kobiety.
— Muszę wydłubać jej oczy — stwierdziła łamiącym się głosem.
________________________
Hej potworki!
Oto mamy za sobą kolejny rozdział z życia Raisy, a także piękną wiosnę, która ośmielona przypomina o sobie przez okna ^^ Od razu robi się cieplej na serduszku ^^ Szósty rozdział za nami i do końca poprawek zostało jeszcze dwanaście gotowych rozdziałów i ewentualnych dodatkowych wstawek w między czasie mających na celu uzupełnienie fabuły lub jej drobną zmianę^^
PS: Cierpię na brak kontaktów międzyludzkich :(
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro