2.12 Zguba
— Przestań! — powtórzył w nadziei, że tym razem coś się zmieni i Bohater odwróci od niego badawcze spojrzenie. — Poradzę sobie sam, tylko przestań się na mnie gapić!
Zacisnął pięść na kamieniu podrzuconym w miejsce bransolety. Oszukano go jak dzieciaka, a on nawet nie wiedział, jak i gdzie. Mógł mieć podejrzenia, ale prawda była taka, że nie miał żadnych dowodów. Nawet najmniejszych. Jego pozycja była beznadziejna, a żaden scenariusz, który przeprowadzał sobie w głowie, nie był wystarczająco przekonujący dla niego samego, a co dopiero podejrzanych, których zamierzał przesłuchać.
A nawet jeśli znajdzie winowajcę, to jak odbierze bransoletę? Jak udowodni, że należy do niego? A przede wszystkim, jak pokona uzbrojonego w nią człowieka, samemu nie wiedząc nawet, do czego jest zdolna?
Rudi jeszcze nigdy w życiu się tak nie bał. Strach ten był inny niż ten, gdy uciekał przed dzikimi zwierzętami, czy gdy pobito go dotkliwie w zaułku. Wtedy zawsze umysł miał przejęty daną chwilą. Próbą przetrwania, swoim własnym bezpieczeństwem. Teraz odczuwał trwogę na myśl, że to on będzie za wszystko odpowiedzialny.
Czuł jak nierówne krawędzie kamienia, wżynają mu się w dłoń. Ból powstrzymywał Rudiego przed atakiem paniki i pozwalał zachować względne opanowanie, ale nie uwalniał go od nerwów. Maskował je, by mogły przejąć kontrolę w chwili drobnej nieuwagi.
Uderzyły jak młot, gdy Rudeusz dostrzegł dym unoszący się nad lasem. Pośpiech nie zażegnał kryzysu, a jedynie go rozpalił. Z każdą minutą lękał się coraz bardziej. A nasilający się zapach pożogi uświadamiał go, że właśnie spełniał się jeden z najgorszych scenariuszy.
~*~
Iskra zatańczyła przed oczami Rudeusza, przeglądając się w jego zaszklonych oczach. Dołączyła do niej kolejna, niczym płatek śniegu, ale i ona zniknęła, nim zdążyła go dosięgnąć. Ruszył niepewnie przez kamienny dziedziniec. Rude włosy chłopaka zdawały się mieć odcień ognia, trawiącego mijane budynki. Wiatr kładł mu pod stopy chmury drażniącego dymu, tak że czuł ciepło rozpuszczające śnieg, a przecież nie zbliżył się jeszcze do płomienia.
Jeszcze?
Rudi nie był głupi. Nikt nie szukał pomocy. Nikt nie próbował ugasić pożogi. Studnia na środku placu była przykryta, a wiadro stało na klapie niczym sędzia na podwyższeniu. Zdawało się czekać na przybycie chłopaka. Osądzać jego spóźnienie. Nie było już czego ratować. Nie było powodu, by zbliżać się do ognia, by ryzykować.
Powinien zawrócić. Udać, że to nie miało z nim najmniejszego związku. Uciec i zapomnieć o bransolecie, o obietnicach i o staruszku...
Może jednak ktoś zdołał się uratować. Może ruszył po pomoc.
Widmo płynące w obiciu wiadra zdawało się z niego szydzić. Trzaski pękającego drewna brzmiały jak kpiny. Wszechobecny popiół zdawał się odbierać barwy całej okolicy. Nawet niebo przykryło się szarym płaszczem.
Zacisnął palce na kamieniu.
Odwrócił się, gotowy do biegu. Byleby tylko odpędzić poczucie winy i wtedy dostrzegł stojącego przed wozem Ragnara. Czuł jego palące spojrzenie. Nie musiał nic mówić. Rudi doskonale wiedział, co kryło się za tym przeszywającym wzrokiem. Słyszał własne słowa. Tym razem jednak nie były skierowane do mężczyzny. Nie mógł liczyć na to, aby ktoś inny podjął działanie. Nie było już Bohaterów, którzy mogliby coś zrobić. Ostatni patrzył na niego bezczynnie. Zdawał się wyzywać go do pojedynku. Samym wzrokiem spychać do z klifu, który sam zbudował.
Wtedy poczuł złość. Na świat, na Ragnara, na Lira, który powierzył mu ten obowiązek, ale przede wszystkim na siebie, że się zgodził. Że nie posłuchał się matki, że dał ponieść się pysze. Wściekły, z całej siły cisnął kamień w szybę płonącego domu. Ta pękła, a zassane powietrze rozsadziło uszkodzone szkło. Jęzor ognia wyłonił się z otworu i natychmiast sięgnął poszycia dachu.
Rudi oddychał ciężko. Frustracja rozsadzała go od środka. Musiał coś zrobić. Cokolwiek.
Poczuł dłoń na ramieniu. Odwrócił się, spodziewając się... Sam nie wiedział czego. Ocalałych? Nie... spodziewał się Ragnara, ale nie zdarzył się cud, który obudziłby go z letargu. Nie mógł liczyć na Bohatera.
Za nim stał woźnica z czapką w dłoniach. Niebieskie oczy mężczyzny wypełnione były determinacją.
— Spróbujmy.
Rudi chwilę stał oszołomiony. Patrzył jak człowiek, którego imienia nawet nie zaprzątał sobie głowy zapamiętać, narusza nieskazitelną warstwę pyłu z pokrywy studni i opuszcza wiadro, by zaczerpnąć wody. Tak niewiele, a cała złość uleciała, a w jej miejsce pojawiła się determinacja. Chłopak stał jeszcze przez chwilę niedowierzając, ale gdy dotarło do niego, co mężczyzna planuje, wziął się w garść i podbiegł pomóc. Nie ugaszą pożaru jednym, czy też dwoma wiadrami. Nawet ciągła praca bez wytchnienia, nie zatrzyma głodu rozszalałego płomienia. Wiedzieli to, a mimo to próbowali.
Pierwsze wiadro wody spotkało się z szalejącym ogniem. Syk, jaki się rozniósł, przypominał zranioną bestię.
I wtem, wbrew wszelkiej logice, pożar cofnął się. Zapadł w sobie i zniknął, pozostawiając tlące się zgliszcza. Kawałek sufitu zawalił się z głośnym hukiem, a potem nastała cisza, w której przygrywało ciche skwierczenie zwęglonego drewna. Płomienie zniknęły, jakby ktoś położył na dom klosz i odciął dopływ powietrza.
Rudeusz nie wierzył własnym oczom. Przez chwilę wpatrywał się budynek jak w zjawę. Spalone belki parowały i żarzyły się jeszcze na pomarańczowo. Syczały i pracowały od temperatury. Jednak nic nie wskazywało na to, że ogień miałby powrócić.
— Jak? — zapytał z niedowierzaniem.
— To cud, chłopcze. Cud!
Rudeusz dał się potrząsnąć mężczyźnie. Obserwował jego radość i całym sercem pragnął się z nim zgodzić. W końcu widział na własne oczy, cofający się płomień. Nigdy nie doświadczył czegoś takiego. Spojrzał na Ragnara z nadzieją, ale ten nie poruszył się nawet o krok. Nie zmienił wyrazu twarzy. Nie był ich cudem. To nie mógł być on... Mętlik w głowie i dym w płucach nie pozwalały mu myśleć. Jedno pytanie rodziło kolejne.
Spojrzał na ziejące czernią drzwi.
— Obejdźmy dom dookoła — zaproponował niepewnie.
Woźnica zastanowił się chwilę i przytaknął.
— Dobry pomysł. Wątpię, żeby ktoś to przeżył, ale może dzisiaj zdarzy się więcej niż jeden cud.
Każdy z nich wziął po napełnionym wiadrze i ruszyli. Dym drażnił oczy, tak, że łzy mimowolnie spływały po oprószonych popiołem twarzach. Im bliżej był budynku, tym mocniejszy dochodził smród spalenizny.
Postanowił sprawdzić dom od frontu. Zajrzał przez okno na spaloną kuchnię. Niewiele zostało z pomieszczenia, w którym jeszcze niedawno zostali ugoszczeni. Wtedy panował nieprzenikniony mróz. Tak skrajny do żaru, jaki bił z każdego kawałka spalonej ziemi. Część dachu zapadła się pod własnym ciężarem i teraz piec przykryty był niedopałkami krokiew.
Rudi cofnął się i zakaszlał. Czuł mdłości od dymu, ale i na myśl, że skoro ogień w stanie był nadtopić metalowe kubki, to co musiał zrobić z człowiekiem. Właśnie wtedy zdał sobie sprawę, że nie chce szukać ocalałych. Że boi się ujrzeć trupa. Świadomość śmierci stała się namacalna i zaczęła go przerażać. Cofając się, lekko się potknął i rozlał trochę wody.
Dźwięk parującej cieczy i chlupot w wiadrze wymieszał się z ledwo słyszalnym jękiem. Rudeusz wyprostował się jak struna. Słyszał wyraźnie ten dźwięk. Zacisnął palce na rączce wiadra i z sercem zagłuszającym własne myśli, podjął decyzję, którą jeszcze niedawno uznałby za oznakę szaleństwa: wszedł do spalonego domu, szukać ocalałych.
~*~
Szedł powoli, wyznaczając sobie ścieżkę, syczącą od temperatury wodą. Nie wiedział, ile zrobił kursów między domem a studnią, ale parł przed siebie w stronę miejsca, z którego dochodziło ciche łkanie. Podeszwy nowych butów topiły się, pomimo obwiązania dodatkowym materiałem. Paliły Rudiemu stopy, ocierały, kąsały. Woda jedynie na chwilę dawała ulgę. Czuł, jak specjalnie zmoczone ubrania parują i schną w zastraszającym tempie, pomimo spadającej na zewnątrz temperatury. Zbliżał się zmierzch. Czas uciekał mu przez palce.
Zatrzymał się w sieni, na środku domu. Ostrożnie ominął zwalone belki. W rogu pomieszczenia zwijała się kula nadpalonych szmat. Zaledwie krok przed nią leżała bransoleta. Nieskazitelnie czysta na tle popiołu.
Szmaty poruszyły się, a z nich wyłoniło się zalęknione, zapłakane oko. Rozpoznało go i przeraziło się jeszcze bardziej. Dziewczyna wzdrygnęła się i skuliła w niemal niemożliwą pozycję.
Rudi zrobił niepewny krok w jej stronę. Nie wiedział, co powiedzieć, nie miał zielonego pojęcia, co teraz. Wyczerpany, obolały i struty dymem nie miał sił, by mówić.
Coś chrupnęło pod jego stopą.
Żołądek podszedł mu do gardła. Zbladł w jednej chwili i wybiegł, zostawiając dziewczynę, bransoletę i spalone zwłoki starca.
~*~
Córkę gospodarza wyciągnął z budynku woźnica. To również on pochował jej rodzinę. Rudi nie mógł się przemóc, aby mu pomóc. Samo wspomnienie przyprawiało go o mdłości.
Było zbyt późno, aby odjechać. Choć najchętniej, wyruszyliby czym prędzej. Pozwolili dziewczynie spać w wozie, a sami rozbili obóz.
Sen przyszedł do nich szybko, jednak nie zamierzał dać im wytchnienia.
Rudeusza męczyła wizja płomieni. Tego, że nie może ich ugasić. Walczył z nimi. Oblewał wodą, a gdy ogniste jęzory dotknęły go, nie paliły. Wsiąknęły mu pod skórę, niczym pasożyty i przejęły nad nim kontrolę. Jego dłoń sama uniosła się przed siebie i dostrzegł błysk osadzonej na nadgarstku bransolety.
Przed sobą miał rodziców. Matka patrzyła mu głęboko w oczy. Była nim zawiedziona. Pokręciła zrezygnowana głową. Ojciec objął ją mocno, jakby chciał ukryć ją w swoich ramionach. Bał się go. Nigdy jeszcze nie widział szczerego strachu na jego twarzy. Lękał się jego, nie bransolety. Rudi był o tym przekonany.
Płomienie zasłoniły ich. Przepełzły i osłoniły skuloną ze strachu dziewczynę. Jej zlęknione oczy skierowane były w bransoletę, a gdy podniosła je, rzuciła się z furią w stronę Rudiego.
Cofnął się gwałtownie i również ją pochłonęły płomienie. Słyszał jej krzyki i płacz. Zajęło mu chwilę, by zdać sobie sprawę, że to jego własny głos i łzy. Próbował zerwać bransoletę, ale nie potrafił. Wbił palce w metal, ale ten jedynie jak wąż zacisnął się mocniej.
Ogień rozstąpił się po raz trzeci. Tym razem odsłaniał na wpół zwęglone ciała starca, Lira, rodziców... Płomienie odsłoniły stojącą sylwetkę Bohatera. Ragnar stał i wpatrywał się w niego. Bursztynowe oczy pomimo odbijających się w nich płomieni były puste, martwe. Złoto spływało ze szramy na jego szyi. Uniósł dłoń i wskazał palcem na chłopaka.
Rudim wstrząsnął kaszel. Dusił się. W ustach poczuł metaliczny smak. Zgiął się wpół i miał wrażenie, że za moment wypluje własne płuca. Splunął śliną na zwęgloną ziemię.
Była złota.
~*~
Rudi obudził się z krzykiem. Nie usnął już dłużej. Skulił się pod warstwami skór i płakał.
Woźnica udał, że nie słyszy. Mu samemu krajało się serce na widok nieszczęścia, jakie spotkało to domostwo. Potrafił sobie jednak wyobrazić, jak musiało się czuć dziecko, które było świadkiem, czegoś, czego nie powinno doświadczyć. Sam miał dzieci i nigdy nie chciałby, aby musiały oglądać to, co te dzieciaki.
Postanowił dać się mu wypłakać, zasłużył. Postanowił też, że gdy tylko dziewczyna się obudzi, obdaruje ją wszelkim wsparciem. Za słowo honoru wziął sobie, że się nią zaopiekuje. Zrobi wszystko, aby zapomniała i wiodła szczęśliwe życie.
Przyrzekł to, chowając jej rodzinę, a raczej to, co z niej pozostało.
~*~
O poranku, wszystko odbywało się powoli. Obaj wstali o bladym świcie i nie chcąc budzić dziewczyny. Najpierw zebrali swoje rzeczy. Chłód szczypał ich w policzki, ale i tak mieli szczęście, że pogoda zlitowała się nad nimi i nie było mrozu. Zgliszcza budynku straszyły niczym upiorny dwór. Jedynie studnia i kawałek wschodniej ściany stodoły pozostały nienaruszone.
Rudi sprawdził, czy bransoleta jest na swoim miejscu i przycisnął ją z całych sił, jakby bał się, że ponownie wpadnie w niepowołane ręce. Dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że Ragnar wskazuje studnię, a następnie niczym nie on przez ostatnie kilka tygodni, sięgnął do korby.
Rudi przypomniał sobie sen. I zaschło mu w gardle. Lina do czerpania zdawała się mocno napięta. Nogi w jednej chwili zrobiły się ciężkie jak z ołowiu. Za jego plecami woźnica otworzył drzwi do powozu. Rudi podświadomie wiedział, co usłyszy.
— Gdzie ona się podziała?
Rudi złapał się za brzuch, a nogi się pod nim ugięły.
Ragnar wyciągnął ze studni wisielca.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro