rozdział 5
Białowłosa zaczęła pomału otwierać oczy i przyzwyczajać się do panującego wewnątrz, dość słabego, światła. Rozejrzała się wokoło, zauważając kilka wilkołaków - starszych, młodszych, mniej więcej w jej wieku... Zrozumiała, gdzie była i niezbyt się jej to wtedy podobało, ale zdawała sobie sprawę, że sama się przecież o to prosiła.
- W końcu się obudziłaś.
Odwróciła się gwałtownie w bok, a w oczy dopiero wtedy rzucił się jej Wyatt, który zmierzał w jej stronę z jakimś kubkiem w dłoniach. Podał go jej, za co cicho podziękowała, wstając do siadu.
Upiła łyk gorącego napoju, stwierdzając, że nie było to wcale takie złe, jak przypuszczała.
- Zed poprosił mnie o pomoc. - odezwał się ponownie Wyatt, spoglądając na nią uważnie. Cieszył się, że nic jej nie było, a tamto omdlenie nie było poważne. - Byłaś dość długo nieprzytomna, ale na szczęście się obudziłaś.
- Gdzie reszta? - spytała, ściskając w dłoniach kubek. Idealnie ogrzewał wtedy jej zimne palce.
- W szkole. - odparł od razu, wzruszając ramionami. - Ja zostałem, by cię przypilnować. Dałem słowo, że nic ci nie będzie.
- Zed czasami troszczy się o mnie bardziej, niż o swoją siostrę. - stwierdziła Miranda, uśmiechając się na samą myśl przyjaciela i jego młodszej siostry, Zoey.
- Jak właściwie się poznaliście?
- Bardzo długa historia, naprawdę. - przyznała białowłosa zgodnie z prawdą. Upiła jeszcze łyk napoju, nie rozpoczynając tamtej historii w żadnym stopniu. Wyatt zrozumiał, że nie zamierzała o tym mówić, więc nie nalegał.
- Odpoczywaj jeszcze. Musisz nabrać sił, żeby wrócić. - powiedział, po czym wstał i odszedł od niej, by rozejrzeć się po okolicy.
Dziewczyna patrzyła za nim przez chwilę, w duchu stwierdzając, że będzie musiała mu wtedy za to wszystko podziękować.
Bo został specjalnie dla niej.
~*~
Choć Miranda późnym wieczorem wciąż nie czuła się w pełni sił, to jednak udała się wraz z watahą wilków do domu Addison. Widziała ukradkowe spojrzenia Wyatta, który obrał sobie za cel pilnowanie jej, gdyby coś się działo.
Przerażona i niczego nie świadoma Addison wyszła na zewnątrz, od razu zauważając swoje podrapane drzwi. Odstawiła natychmiast kubek, który trzymała, na stolik, po czym spojrzała przed siebie... A tam przecież stała mniejsza część watahy, którą już całkiem dobrze znała.
- Musisz coś zobaczyć. - odezwała się Willa, nie spuszczając z niej wzroku. Dziewczynie zdawało się, że niczego się wtedy nie bała, że mogła zrobić wszystko.
- A powiecie, o co chodzi? - spytała Addison, spoglądając na nich wszystkich. Odetchnęła w duchu z ulgą, gdy dostrzegła nienaturalnie białe włosy Mirandy, której w tamtej sytuacji mogła najbardziej ufać.
- O mnie i o ciebie. - odparła jej Miranda, doskonale zdając sobie sprawę, o co od początku chodziło.
Addison, widząc, że nie miała innego wyboru, poszła razem z nimi. Obawiała się, to fakt, ale przecież nie mogli jej nic zrobić, prawda?
Droga nie była jakoś szczególnie długa, więc dotarli do nory bardzo szybko. Addison nieustannie trzymała się z tyłu, by w razie czego móc uciec. A Wyatt przez cały czas, przez całą drogę pilnował Mirandy, bo widział, jak źle z nią było.
I bardzo się martwił.
- Gdzie my jesteśmy? - spytała Addison, rozglądając się z lekkim przerażeniem wokoło. Była tam po raz pierwszy, a jej odczucia były niezbyt przyjazne. No i w końcu było już dawno po zmierzchu.
- To wielki sekret wilków. Jeśli ci powiemy, to będziemy musieli cię zabić. - odpowiedziała Wynter, zanim zdążyła się nad tym zastanowić.
Mira, Wyatt i Willa spojrzeli na obie dziewczyny nieco zdziwieni. Wynter sama spojrzała w ich stronę i natychmiast zrozumiała, co tak naprawdę powiedziała. I jako to mogło zabrzmieć.
- Przesadziłam? Wiedziałam. Sorki. - powiedziała od razu ze skruchą, która prędko znikła. - Witamy! - dodała z uśmiechem, rozkładając ręce w geście powitania. - Ale niezbyt serdecznie.
Już chciała pokazać swoje kły, oczy zaświeciły, ale niemalże od razu złapał ją nagły atak kaszlu, a to oznaczało tylko jedno - słabli. Wszyscy.
- Wszystko w porządku? - spytała zmartwiona Addison, bo mimo wszystko nie chciała dla nich źle. Widziała, że niektórzy ledwo się trzymali, w tym Miranda, która była nad wyraz blada.
- Mój naszyjnik się rozładowuje. - powiedziała Wynter, łapiąc za ów wisiorek na swojej szyi. Chociaż tak mogła jej to jakoś wytłumaczyć.
- Z każdym dniem choruje coraz więcej wilkołaków, bo kamienie księżycowe tracą swoją moc. - odezwał się Wyatt, po czym spojrzał na trójkę wilczyc obok siebie. Były dla niego ważne, każda w jakiś inny sposób. - Cała starszyzna jest zbyt chora, żeby chodzić...
- Więc los całej watahy leży w naszych rękach. - wyjaśniła pokrótce Willa. W końcu musieli powiedzieć to na głos. - Rozumiesz? - spytała, choć nie było to potrzebne. Addison doskonale to rozumiała. - Wyzdrowiejesz, Wynter. Obiecuję. - dodała z troską, podchodząc do wspomnianej dziewczyny i kładąc dłoń na jej ramieniu. Kochała ją, jak siostrę i nie dało się temu zaprzeczyć.
Wyatt spojrzał na stojącą obok niego Mirandę, po czym objął ją w pasie, widząc, że ledwo stała na nogach. Jego dotyk przyprawił ją o dreszcze, ale musiała przyznać, że było to przyjemne doświadczenia.
- Oby twoje przeczucia się sprawdziły. - powiedziała ponownie Willa, patrząc znacząco na swojego brata. - Musimy odnaleźć księżycowy kamień.
Zabrała ze sobą Wynter i obie udały się do środka, zostawiając całą trójkę samą.
- Chodź z nami, Addison. Proszę. - nalegał Wyatt, wyciągając w jej stronę dłoń. Dziewczyna nie złapała za nią, ale i tak skierowała się za nimi do środka. Bo czy miała inne wyjście?
- Wyatt... - mruknęła Miranda, zanim zdążyli wejść. Chłopak odwrócił się w jej stronę, tak naprawdę nie wiedząc, po co go zatrzymywała. Nie zamierzał jednak tego lekceważyć, bo gdzieś w środku naprawdę mu na niej zależało. - Możemy chwilę porozmawiać?
Chłopak spojrzał na Addison znacząco, kiwając głową, żeby szła dalej. Dziewczyna bez oporów skierowała się za Willą i Wynter. A oni zostali tam, patrząc na siebie nawzajem.
- Wiem, że może to nie jest odpowiedni moment na takie wyznania, ale... - zaczęła Mira, wzdychając cicho, by jakoś się uspokoić. Po raz pierwszy od naprawdę dawna dziękowała komuś za taką pomoc, jaką dał jej Wyatt w ciągu ostatnich dwóch dni. - Dziękuję za tą pomoc. Choć nie czuję się najlepiej i w każdej chwili mogę paść na ziemię, mimo że nigdy mi się to nie zdarzyło, to chcę ci podziękować, że tak szybko zareagowałeś, gdy Zed poprosił cię o pomoc.
- Swoich nie zostawia się w potrzebie. - odparł jej z uśmiechem, widząc, jak wiele ją to wtedy kosztowało. Miranda westchnęła ponownie.
- Ja w sumie nigdy nie miałam swojej watahy, swojej rodziny, z którą mogłabym spędzać czas. - wyszeptała, czując napływające do oczu łzy. Wspomnienia rodziny momentalnie do niej wróciły i nie było to za przyjemne.
- A twoi rodzice? - spytał, uświadamiając sobie, że przecież każdy z nich miał jakąś rodzinę. Ona również musiała jakąś mieć.
- Nie żyją. Tak, jak mój brat. Zostałam tylko ja.
- Tak mi przykro. - powiedział od razu, podchodząc do niej bliżej. Położył dłoń na jej ramieniu, na co ona spojrzała na jego twarz gwałtownie. Czuła, że naprawdę jej współczuł i było to dziwnym, aczkolwiek zadziwiająco miłym uczuciem.
- To nic, to nic. Przyzwyczaiłam się, że ich już nie ma. - zapewniła, choć w środku mogło być inaczej. Przyzwyczaiła się, to fakt, ale jak długo można udawać, że wszystko jest w porządku, skoro zostało się samym?
- Jeśli mógłbym...
- Już i tak mi pomogłeś. - przerwała mu od razu, wiedząc, że znów chciał jej pomóc. Już i tak miała u niego wielki dług wdzięczności, o czym nawet nie zdawał sobie sprawy. - A teraz chodź. Bo wolę chyba nie wiedzieć, co mogliby zrobić Addison.
Cichy śmiech opuścił jego usta, a ciało przeszedł dreszcz, gdy niespodziewanie złapała go za dłoń, ciągnąc do nory.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro