Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

rozdział 5

Białowłosa zaczęła pomału otwierać oczy i przyzwyczajać się do panującego wewnątrz, dość słabego, światła. Rozejrzała się wokoło, zauważając kilka wilkołaków - starszych, młodszych, mniej więcej w jej wieku... Zrozumiała, gdzie była i niezbyt się jej to wtedy podobało, ale zdawała sobie sprawę, że sama się przecież o to prosiła.

- W końcu się obudziłaś.

Odwróciła się gwałtownie w bok, a w oczy dopiero wtedy rzucił się jej Wyatt, który zmierzał w jej stronę z jakimś kubkiem w dłoniach. Podał go jej, za co cicho podziękowała, wstając do siadu.

Upiła łyk gorącego napoju, stwierdzając, że nie było to wcale takie złe, jak przypuszczała.

- Zed poprosił mnie o pomoc. - odezwał się ponownie Wyatt, spoglądając na nią uważnie. Cieszył się, że nic jej nie było, a tamto omdlenie nie było poważne. - Byłaś dość długo nieprzytomna, ale na szczęście się obudziłaś.

- Gdzie reszta? - spytała, ściskając w dłoniach kubek. Idealnie ogrzewał wtedy jej zimne palce.

- W szkole. - odparł od razu, wzruszając ramionami. - Ja zostałem, by cię przypilnować. Dałem słowo, że nic ci nie będzie.

- Zed czasami troszczy się o mnie bardziej, niż o swoją siostrę. - stwierdziła Miranda, uśmiechając się na samą myśl przyjaciela i jego młodszej siostry, Zoey.

- Jak właściwie się poznaliście?

- Bardzo długa historia, naprawdę. - przyznała białowłosa zgodnie z prawdą. Upiła jeszcze łyk napoju, nie rozpoczynając tamtej historii w żadnym stopniu. Wyatt zrozumiał, że nie zamierzała o tym mówić, więc nie nalegał.

- Odpoczywaj jeszcze. Musisz nabrać sił, żeby wrócić. - powiedział, po czym wstał i odszedł od niej, by rozejrzeć się po okolicy.

Dziewczyna patrzyła za nim przez chwilę, w duchu stwierdzając, że będzie musiała mu wtedy za to wszystko podziękować.

Bo został specjalnie dla niej.

~*~

Choć Miranda późnym wieczorem wciąż nie czuła się w pełni sił, to jednak udała się wraz z watahą wilków do domu Addison. Widziała ukradkowe spojrzenia Wyatta, który obrał sobie za cel pilnowanie jej, gdyby coś się działo.

Przerażona i niczego nie świadoma Addison wyszła na zewnątrz, od razu zauważając swoje podrapane drzwi. Odstawiła natychmiast kubek, który trzymała, na stolik, po czym spojrzała przed siebie... A tam przecież stała mniejsza część watahy, którą już całkiem dobrze znała.

- Musisz coś zobaczyć. - odezwała się Willa, nie spuszczając z niej wzroku. Dziewczynie zdawało się, że niczego się wtedy nie bała, że mogła zrobić wszystko.

- A powiecie, o co chodzi? - spytała Addison, spoglądając na nich wszystkich. Odetchnęła w duchu z ulgą, gdy dostrzegła nienaturalnie białe włosy Mirandy, której w tamtej sytuacji mogła najbardziej ufać.

- O mnie i o ciebie. - odparła jej Miranda, doskonale zdając sobie sprawę, o co od początku chodziło.

Addison, widząc, że nie miała innego wyboru, poszła razem z nimi. Obawiała się, to fakt, ale przecież nie mogli jej nic zrobić, prawda?

Droga nie była jakoś szczególnie długa, więc dotarli do nory bardzo szybko. Addison nieustannie trzymała się z tyłu, by w razie czego móc uciec. A Wyatt przez cały czas, przez całą drogę pilnował Mirandy, bo widział, jak źle z nią było.

I bardzo się martwił.

- Gdzie my jesteśmy? - spytała Addison, rozglądając się z lekkim przerażeniem wokoło. Była tam po raz pierwszy, a jej odczucia były niezbyt przyjazne. No i w końcu było już dawno po zmierzchu.

- To wielki sekret wilków. Jeśli ci powiemy, to będziemy musieli cię zabić. - odpowiedziała Wynter, zanim zdążyła się nad tym zastanowić.

Mira, Wyatt i Willa spojrzeli na obie dziewczyny nieco zdziwieni. Wynter sama spojrzała w ich stronę i natychmiast zrozumiała, co tak naprawdę powiedziała. I jako to mogło zabrzmieć.

- Przesadziłam? Wiedziałam. Sorki. - powiedziała od razu ze skruchą, która prędko znikła. - Witamy! - dodała z uśmiechem, rozkładając ręce w geście powitania. - Ale niezbyt serdecznie.

Już chciała pokazać swoje kły, oczy zaświeciły, ale niemalże od razu złapał ją nagły atak kaszlu, a to oznaczało tylko jedno - słabli. Wszyscy.

- Wszystko w porządku? - spytała zmartwiona Addison, bo mimo wszystko nie chciała dla nich źle. Widziała, że niektórzy ledwo się trzymali, w tym Miranda, która była nad wyraz blada.

- Mój naszyjnik się rozładowuje. - powiedziała Wynter, łapiąc za ów wisiorek na swojej szyi. Chociaż tak mogła jej to jakoś wytłumaczyć.

- Z każdym dniem choruje coraz więcej wilkołaków, bo kamienie księżycowe tracą swoją moc. - odezwał się Wyatt, po czym spojrzał na trójkę wilczyc obok siebie. Były dla niego ważne, każda w jakiś inny sposób. - Cała starszyzna jest zbyt chora, żeby chodzić...

- Więc los całej watahy leży w naszych rękach. - wyjaśniła pokrótce Willa. W końcu musieli powiedzieć to na głos. - Rozumiesz? - spytała, choć nie było to potrzebne. Addison doskonale to rozumiała. - Wyzdrowiejesz, Wynter. Obiecuję. - dodała z troską, podchodząc do wspomnianej dziewczyny i kładąc dłoń na jej ramieniu. Kochała ją, jak siostrę i nie dało się temu zaprzeczyć.

Wyatt spojrzał na stojącą obok niego Mirandę, po czym objął ją w pasie, widząc, że ledwo stała na nogach. Jego dotyk przyprawił ją o dreszcze, ale musiała przyznać, że było to przyjemne doświadczenia.

- Oby twoje przeczucia się sprawdziły. - powiedziała ponownie Willa, patrząc znacząco na swojego brata. - Musimy odnaleźć księżycowy kamień.

Zabrała ze sobą Wynter i obie udały się do środka, zostawiając całą trójkę samą.

- Chodź z nami, Addison. Proszę. - nalegał Wyatt, wyciągając w jej stronę dłoń. Dziewczyna nie złapała za nią, ale i tak skierowała się za nimi do środka. Bo czy miała inne wyjście?

- Wyatt... - mruknęła Miranda, zanim zdążyli wejść. Chłopak odwrócił się w jej stronę, tak naprawdę nie wiedząc, po co go zatrzymywała. Nie zamierzał jednak tego lekceważyć, bo gdzieś w środku naprawdę mu na niej zależało. - Możemy chwilę porozmawiać?

Chłopak spojrzał na Addison znacząco, kiwając głową, żeby szła dalej. Dziewczyna bez oporów skierowała się za Willą i Wynter. A oni zostali tam, patrząc na siebie nawzajem.

- Wiem, że może to nie jest odpowiedni moment na takie wyznania, ale... - zaczęła Mira, wzdychając cicho, by jakoś się uspokoić. Po raz pierwszy od naprawdę dawna dziękowała komuś za taką pomoc, jaką dał jej Wyatt w ciągu ostatnich dwóch dni. - Dziękuję za tą pomoc. Choć nie czuję się najlepiej i w każdej chwili mogę paść na ziemię, mimo że nigdy mi się to nie zdarzyło, to chcę ci podziękować, że tak szybko zareagowałeś, gdy Zed poprosił cię o pomoc.

- Swoich nie zostawia się w potrzebie. - odparł jej z uśmiechem, widząc, jak wiele ją to wtedy kosztowało. Miranda westchnęła ponownie.

- Ja w sumie nigdy nie miałam swojej watahy, swojej rodziny, z którą mogłabym spędzać czas. - wyszeptała, czując napływające do oczu łzy. Wspomnienia rodziny momentalnie do niej wróciły i nie było to za przyjemne.

- A twoi rodzice? - spytał, uświadamiając sobie, że przecież każdy z nich miał jakąś rodzinę. Ona również musiała jakąś mieć.

- Nie żyją. Tak, jak mój brat. Zostałam tylko ja.

- Tak mi przykro. - powiedział od razu, podchodząc do niej bliżej. Położył dłoń na jej ramieniu, na co ona spojrzała na jego twarz gwałtownie. Czuła, że naprawdę jej współczuł i było to dziwnym, aczkolwiek zadziwiająco miłym uczuciem.

- To nic, to nic. Przyzwyczaiłam się, że ich już nie ma. - zapewniła, choć w środku mogło być inaczej. Przyzwyczaiła się, to fakt, ale jak długo można udawać, że wszystko jest w porządku, skoro zostało się samym?

- Jeśli mógłbym...

- Już i tak mi pomogłeś. - przerwała mu od razu, wiedząc, że znów chciał jej pomóc. Już i tak miała u niego wielki dług wdzięczności, o czym nawet nie zdawał sobie sprawy. - A teraz chodź. Bo wolę chyba nie wiedzieć, co mogliby zrobić Addison.

Cichy śmiech opuścił jego usta, a ciało przeszedł dreszcz, gdy niespodziewanie złapała go za dłoń, ciągnąc do nory.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro