Rozdział 4
Moja mama... Była martwa... Wszędzie była krew...
Zatkałam ręką buzie. Wolę się nie odzywać. Morderca może nadal być w domu. Usłyszałam kroki. Wbiegłam pod stół. Jakbym nie miała lepszych kryjówek!? Do pokoju ktoś wszedł. Ciężkim krokiem postać podszedła do ciała mamy. Umaczała blatą dłoń we krwi i zaczęła malować na ścianie.
"To ja" - te dwa słowa. Tak jak w moim śnie. Nie mogłam powstrzymać cichego pisku. Postać usłyszała. Podeszła do mnie i schyliła. To był chłopak. W moim wieku. Tak samo jak ręce, był strasznie blady, a na jego policzki miały dwie rany, co przypominały uśmiech.
- Hey~o - powiedział, ale wydawało mi się, że zaśpiewał. Ten sam głos jak w moim śnie. Nie, to nie był sen. To postać z mojego koszmaru.
- Chcesz mnie zabić jak rodziców? - spytałam bez emocji - Jeśli tak, to zrób to jak najwolniej - jego mina świadczyła, że zbiłam go z tropu co, swoją drogą, z wyciętym uśmiechem wyglądało komicznie. Przychylił głowę na bok.
- Sara, co ty pierdolisz?! - spytał się. Moje oczy były wielkie jak tależe.
- Skąd znasz moje imię?! - o mało nie wykrzyczałam pierwszego słowa.
- Nie pamiętasz mnie? - spytał smutny. Nagle go olśniło - SLENDER!!! - wykrzyczał, a ja zatkałam uszy. Moje benbenki niedługo by pękły.
Przede mną pojawił się wielki facet. Serio wielki, bo miał trzy metry! Spojrzał (?) na mnie.
- Pamiętasz kogoś z nas? - rozległo się w mojej głowie. Pokręciłam przecząco głową. Z pleców tego wysokiego wyrosły czarne macki. Do pokoju wszedł jakiś chłopak w masce. Miał ciemnoniebieską bluzę i czarne spodnie.
- Jack, czyń swoją powinność - mruknął czarnowłosy. Ten "Slender" znikł, ten z uśmiechem zrobił parę kroków do tyłu i oparł się o ścianę. Nie wiedziałam co robić. Czy uciekać, czy walczyć, czy schować się? Wyjął skalpel. Nagle ten w niebieskiej bluzie mnie zaatakował. Jego kaptur spadł pokazując brązowe włosy wchodzące w rudy odcień. Podciął mi skórę na policzku. O dziwo nie leciała krew. Jak to możliwe!? Przecięcie było głębokie! Czemu nie leci krew!?
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro