Rozdział 24
Ciąża!!! To dlatego robię się taka gruba. Wstchnęłam.
- Ciąża, tak? - spytałam.
- Nie smuć się - powiedział.
- Ja? Smutna? Nie! Ja jestem szczęśliwa!!! - rzuciłam się na Jeffa. Jeff upadł na plecy a ja wylądowałam na tyłku, bo mnie szybko obrócił jak w jakimś tańcu.
- Uważaj na brzuch - powiedział zaskoczony nagłym upadkiem.
- Ok - powiedziałam i się zarumieniłam.
Pomógł mi pójść do pokoju.
*6 miesięcy później*
Niedług Slendera powinnam w "każdej chwili" urodzić. Jeff nie pozwala mi wyjść z łóżka. Foch.
Właśnie sobie siedzę w łóżku, tak, bo nie mam innego miejsca bo siedzienia niż łóżko, dzięki Jeff, i... no i nic. Nudze się. Ciąża to zło. Nigdy więcej.
*Z.P.W Jeffa*
Niedługo Sara urodzi. Ona jest uparta. Musiałem jej ciągle pilnować, inaczej coś by sobie zrobiła. Nagle usłyszałem krzyk Sary. Co by zrobił Jeff?
A) Sprawdził co się stało,
B) Zawołałby pomoc,
C) Zacząłby flirtować ze ścianą.
Mogłem wybrać jedną z tych opcji, ale ja wymyśliłem coś lepszego. Zacząłem się wydzierać "Slender, ojczyzna wzywa". Tak, jeśli chodzi o moją inteligencję to chyba przez brak stresu zachowuje się jak małe dziecko.
- Wiem, wiem. Nie drzyj się tak i nie zemdlej jak będzie po wszystkim - powiedział, standardowo, w mojej głowie. Czekałem i czekałem. Nudziło mi się. Zacząłem coś robić. Byle co, byleby robić i się nie nudzić.
No kurde! Zdążyłem już zrobić armię z papieru, zjeść ją, zagrać w ping ponga telefonem Bena, ukraść cały zapas czekolady, a ona nadal nie urodziła!!! Czemu to tak długo trwa!? Nagle wpadłem na wspaniały pomysł. Wyzbierałem cały papier z domu. Od gazet, aż po papier toaletowy. Zacząłem ugniatać "srajtaśmę" i kładłem ją na podłodze. Pomyślałem trochę, by potem ukraść z pokoju Jacka cały jego zapas kleju. Obkleiłem gazety i owijałem nią bogniecione papiery. Potem z reszty papierów zrobiłem ludzi, samochody, czołgi, samoloty. Wyszło piękne miasto.
- Jeff, chodź tu - usłyszałem Slendera i płacz dziecka. Wbiegłem do pokoju potykając się o własne nogi. Zamurowało mnie...
S
ara trzymała coś w rękach.
- Yy... Slendy? - zacząłem - Gdzie jest dziecko?
Biały Czopek pokazał to dziwne coś co Sara miała w rękach. Podszedłem do tego czegoś. Sara miała w rękach dwa wilko-lisy! Takie malutkie i bezbronne. Spały. Ta dwójka prawie niczym się od nas nie różniła. Szaro-czarne ubarwienie, kocie pazurki, rostrzepana sierść, trochę posklejana przez słabo zmytą krew, końcówki ogonów były czerwone.
- Jak im nadamy na imię? - spytałem.
- Za bardzo nie wiem. Imię dla chłopca i dziewczynki... - zamyślała się Sara.
- Nie macie za bardzo czasu na to. Musicie przetrwać resztę życia w zwierzęcym wcieleniu - słowa Slendera sprawiły, że miałem ochotę go zadźgać za zniszczenie takiej pięknej chwili.
- Czemu? - zapytałem.
- Bo ktoś doniósł policji, że wy nadal żyjecie i zdradził naszą kryjówkę. My się zaszyjemy w innym domu, ale wy musicie oddalić się od społeczeństwa creepypast - powiedział na jednym tchu (?).
- Po raz kolejny: Czemu?
- Bo nie jesteście bezpieczni, tym bardziej my.
- Ale my nigdzie nie idziemy.
- Musicie.
- Ale czemu w zwierzęcej postaci? - wtrąciła się Sara.
- Żeby nikt was nie rozpoznał. Ktoś może pomyśleć, że ktoś męczył Jeffa, by na koniec go okaleczyć, a Sara została podrapana podczas wali. Ludzie czasem są nawet zbyt głupi - te ostatnie zdanie powiedział bardziej do siebie niż do nas. Sara wzruszyła ramionami, zmieniła się w bestię, wzięła jednego wilczka w zęby i patrzyła na mnie wyczekująco.
- Eh, czemu ja tobie nie potrafię odmówić? - spytałem Sary. Potem zrobiłem to samo, ale z drugim młodym.
Opuściliśmy Creepy Villę i spojrzeliśmy na nią ten ostatni raz. Ah, te wspomienia. Przynajmniej mają po mnie piękne miasto i brak srajtaśmy. W duchu się uśmiechnąłem na myśl o minach innych...
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro