"Moje pierwsze i ostatnie Święta"
Był ponury, grudniowy poranek. Szare chmury zasłoniły jasny błękit nieba i odcięły drogę bladym promieniom zimowego słońca. Coś mokrego i zimnego sypało z nieba, roztapiając się na mojej sierści. Ludzie nazywali to śniegiem, ale ja nigdy nie potrafiłem zrozumieć dlaczego tak się ekscytowali na jego widok. Puch był sypki i marzły mi od niego łapki. Do tego nie można go było zjeść, bo zaraz roztapiał się na języku.
Ale w obecnej sytuacji już nic mnie nie obchodziło. Ani to białe coś spadające z nieba, ani śmiechy dzieci dobiegające zza wysokiego muru. Siedziałem cały mokry i przemarznięty, na twardej ziemi. Ogon podkuliłem, łeb zwiesiłem ku ziemi, uszy położyłem po sobie. Moja sierść, niegdyś lśniąca i zadbana, obecnie była potargana, zszarzała i klejąca się od brudu. Czułem, że nadchodził mój koniec. Podniosłem błagalne spojrzenie swoich brązowych oczu na człowieka przede mną, który trzymał w dłoniach jakieś dziwne urządzenia, między nimi zaś skakały światełka. Cofnąłem się pamięcią do dnia, dokładnie rok temu, kiedy po raz pierwszy w mojej marnej egzystencji zapalił się promyk nadziei.
Ciemność. Zimno. Przed moim nosem metalowe kraty. Szara rzeczywistość. Zwinąłem się ciaśniej na starym, postrzępionym kocu, służącym mi za legowisko. Żyłem w tym miejscu od kiedy sięgałem pamięcią. Dzień po dniu widziałem tych samych ludzi, te same trawniki, to samo niebo. Im bardziej dorastałem, tym coraz bardziej traciłem nadzieję na wyrwanie się z tego miejsca.
Ale tego dnia było inaczej. Rankiem pojawił się Mike, aby dać nam śniadanie, po posiłku był dwudziestominutowy spacer, a potem ponownie wróciliśmy do swoich klatek. Postanowiłem uciąć sobie krótką drzemkę, kiedy nagle drzwi się otworzyły i wszedł Paul, niosąc w rękach długą linę.
– Chodź, stary! – rzucił otwierając mi klatkę.
Więc to koniec. Już po mnie. Doskonale wiedziałem gdzie się udajemy. Nieraz obserwowałem jak moi towarzysze niedoli zostawali wyprowadzani na takich linach, jednak nikt nie powrócił. Teraz zaś przyszła moja kolej. No w sumie racja. Nikt, nigdy mnie nie zechciał. Byłem dla nich tylko ciężarem. Ale dlaczego akurat Paul? Lubiłem tego chłopaka. A to właśnie on miał mnie odesłać. Ze zwieszonym łbem wygramoliłem się z klatki, bez oporów pozwoliłem założyć sobie pętlę na szyję, po czym ruszyliśmy korytarzem. Nie rozumiałem dlaczego Paul radośnie pogwizdywał. Czyżbym był dla niego aż takim ciężarem? Zapiszczałem cicho.
– Nie martw się stary – Paul podrapał mnie po głowie – Zaczynasz całkiem nowe życie.
Nowe życie? Więc to prawda. Chcieli mnie wyrzucić jak starą, zepsutą kość. Zawyłem przeraźliwie, jednak kiedy byłem prawie pogodzony z losem, Paul zmienił trasę. Wyszliśmy do głównego holu, gdzie przy kontuarze stali jacyś ludzie.
– A no i jest – zawołał Mike.
W jego głosie wyczuwałem radość. Podniosłem uszy i przekrzywiłem łeb, zdumiony całą sytuacją. Podbiegł do mnie mały człowiek i rzucił mi się na szyję. Bolało, więc odruchowo warknąłem. Maluch krzyknął i odsunął się.
– Nie bój się – szepnął Paul.
Nie wiedziałem czy mówił to bardziej do mnie czy do małego nieznajomego, jednak gdy zauważyłam jak maluch wyciąga dłoń w moim kierunku zacząłem ją obwąchiwać. Nie wyczułem wrogich zamiarów, więc wysunąłem język i polizałem rękę. Odskoczyła z chichotem.
– Mamusiu, weźmiemy go – dziecko zrobiło wielkie oczy w kierunku kobiety, stojącej przy ladzie.
– Oczywiście skarbie – odparła.
– W końcu dziś Wigilia. To nasz prezent dla Ciebie – dodał mężczyzna.
Zauważyłem jak Mike i Paul wymienili zaniepokojone spojrzenia, jednak ani jedno słowo sprzeciwu nie padło z ich ust. Już po chwili na mojej szyi zagościła dziwna obręcz, do której została przyczepiona smycz. Podczas gdy Mike ustalał ostatnie formalności, Paul uściskał mnie mocno.
– Żegnaj stary. Obyśmy się już nigdy nie zobaczyli – wyszeptał.
Nie wiedziałem o co mu chodzi. Już wkrótce wyszedłem na zewnątrz, gdzie z nieba leciało dziwne białe coś, zaś moje ciało przeszywał ziąb i smagały mnie lodowate podmuchy. Ale prędko te nieprzyjemne warunki zastąpił miękki dywanik, pełna miska oraz wesoło trzaskający ogień. W końcu byłem w domu.
Od tego czasu minął dokładnie rok. Tego dnia leżałem wygodnie przed kominkiem, w którym ogień tańczył wesoło. Pan gwizdnął, w ręce trzymał smycz. Podbiegłem wesoło, nic nie podejrzewając. Zostałem zapakowany do auta niczym zwykły worek kartofli, a zanim się zorientowałem zniknęło miękkie posłanie, ciepły kąt i pełna miska. Wrócił ziąb, kraty, ciemność oraz dziurawe koce.
Potrząsnąłem głową, wyrywając się ze wspomnień. Moje oczy spoczęły na człowieku przede mną. Z mojego gardła wydobyło się ostatnie, ciche szczeknięcie. Był dwudziesty czwarty grudnia. Dzień w którym odzyskałem wolność. Jak również dzień, w którym miały się spełnić moje najgorsze koszmary. Zacisnąłem powieki, nawet nie piszczałem. Nagle w mroźnym, grudniowym powietrzu rozbrzmiało jedno słowo.
– Zaczekaj!
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro