Książka 4.
Tytuł roboczy: Polska rzecz jakaś (na pewno nie Rzeczypospolita Polska)
Wszedł do budynku bez cienia entuzjazmu. Poprzedniego dnia rozpoczął się rok szkolny, a brązowowłosy już wiedział, że nikt nie będzie chciał się z nim przyjaźnić. Widział przecież ludzi patrzących na niego z niesmakiem lub szepczących coś, gdy na niego spojrzeli. Poza tym już miał doświadczenie z podstawówki: wszyscy się z niego śmiali, obrażali go, żartowali z niego w sposób okrutny. Tylko dlatego, że urodził się bez jednej ręki.
Usiadł na ławce, kładąc przed sobą plecak. Westchnął przeciągle. Nagle zobaczył koło siebie chłopaka o dość długich, jasnobrązowych włosach, którego brązowe oczy wpatrywały się w prawy bark Bieleckiego. Chłopak bardzo się zirytował.
— Możesz się nie gapić?! — zapytał wreszcie. Mimo jego ostrego tonu nieznajomy wciąż patrzył na jego bark. — To nieprzyjemne... — Spuścił wzrok.
— Wybacz — odparł po chwili — ale bardzo mnie to interesuje. No wiesz, ciało. — Na jego twarzy zagościł przepraszający uśmiech. — To takie... piękne. Wiesz, że ciało nie jest idealne. Urodziłeś się taki czy jakiś wypadek?
— Urodziłem się. — Na chwilę spojrzał na rozmówcę. Nawet spodobała mu się jego twarz, dzięki której już wiedział, że miał problem z trądzikiem, szeroki uśmiech pełen niewinności i oczy, które mimo całej roześmianej twarzy, zdawały się patrzeć na niego smutno. — Tak cię to ciekawi?
Chłopak pokiwał głową.
— To jest interesujące. Niektórzy rodzą się bez kończyn, inni mogą je utracić w jakimś wypadku, urodzić lub stać się niepełnosprawnymi. Umrzeć w każdym momencie, być może nawet nie zostawiając po sobie śladu...
— Na jakim profilu jesteś? — zapytał zdawkowo orzechowooki.
— Biol-chem, towarzyszu — odparł, po czym zasalutował, potem się zaśmiał. — Potem chcę studiować medycynę i zostać lekarzem. A ty?
— Human. Chciałbym pójść na polonistykę i być nauczycielem polskiego. — Znów spojrzał na rozmówcę, który teraz przybliżył do niego swoją twarz. — C-co ty...
— Szymon. — Uśmiechnął się. Brązowowłosy nie bardzo zrozumiał, o co mu chodziło. — Mam na imię Szymon, no wiesz, jak Szymon z Cyreny albo Szymon Piotr.
— Jestem Piotr — odpowiedział Bielecki. — Piotr Bielecki.
— Ewangelia nas połączyła, Skało.
Skało? — powiedział do siebie Piotr. — Ewangelia nas połączyła?
— Nie rozumiesz? — Zobaczył zdziwienie wymalowane na twarzy Bieleckiego. — No wiesz, Szymon Piotr, skała. Rozumiesz?
— Chyba tak... ale nie bardzo...
Brązowooki popatrzył na niego jak na dziwaka. Jak mógł tego nie zrozumieć?
— Jesteś katolikiem? — Zobaczył, że rozmówca pokiwał głową. — Więc ty masz na imię Piotr, a ja Szymon. No wiesz, Szymon Piotr. Jezus powiedział, że nazwie go skałą. Więc ty będziesz Skałą, ja mogę być Cyrenejczykiem, jak Szymon z Cyreny.
— Używasz dużo stwierdzeń typu: No wiesz — stwierdził Piotr, jakby ignorując całą wypowiedź chłopaka. — I uważasz, że to przeznaczenie zapisane w Ewangelii?
— Tak.
Między nimi nastała cisza, jednak nie była ona dla nich krępująca. Po chwili odezwał się Szymon:
— Tacy jak my nie mają łatwego życia.
— Tacy jak my? — spytał orzechowooki. Nie zrozumiał, o co mu chodziło.
— Nieważne, kiedyś się dowiesz — odparł tajemniczo.
W tym momencie zadzwonił dzwonek. Chłopcy pożegnali się, następnie ruszyli do swoich klas. Brązowowłosy wciąż zastanawiał się, o co chodziło z tym Tacy jak my.
***
Już na pierwszej lekcji słyszał drwiny kolegów i koleżanek. To było dla niego naprawdę denerwujące i stresujące. Nawet gdyby w jego klasie był ktoś taki jak Szymon, problem by nie zniknął. Wręcz przeciwnie; śmialiby się też z drugiej osoby, która by zaakceptowała Bieleckiego takim, jaki był. Chciał wreszcie znaleźć jakiegoś przyjaciela i nie być wyśmiewanym. O ile pierwszy cel mógł zostać uznany za zaliczony, to drugi... zapewne nigdy nie zostanie spełniony.
Na przerwie rozglądał się za szatynem. Niestety nigdzie go nie widział, poza tym z jakiejś przyczyny bał się go szukać. Może to przez swój wygląd? To był najbardziej racjonalny powód. Tak, to musiało być to.
Kiedy zobaczył biegnącego w jego stronę szatyna, poczuł jakąś dziwną ulgę.
— Wybacz... że tak długo... mnie nie było... — wydyszał. Spojrzał na niego z przepraszającym uśmiechem. — Spieszyłem się do ciebie, biegłem praktycznie na oślep.
— Nie musiałeś, nie znamy się nawet dzień — odparł orzechowooki. Wpatrywał się w pochylonego brązowookiego. — Poza tym nie jesteśmy nawet przy...
— Co ty gadasz?! Jesteśmy przyjaciółmi! — Szymon praktycznie skoczył na Piotra. Ten tylko patrzył na niego z wielkim zdziwieniem. — My jesteśmy jak te dwie papużki nierozłączki.
— Nie, nie jesteśmy — odparł spokojnie brunet. — Ty tylko nadinterpretujesz.
Szatyn spojrzał na niego zirytowany. Jak on mógł tak powiedzieć?
— Ty zły człowieku — powiedział mu wreszcie, próbując zabić go wzrokiem.
Piotr westchnął tylko. Z jakiejś przyczyny pogłaskał Szymona po głowie.
— C-co ty robisz?! — Lewczuk od razu odsunął się od niego. Poczuł nagłą falę gorąca. Bał się, że jego policzki są czerwone. — Kto ci w ogóle pozwolił, draniu?! Jak tak mogłeś w ogóle! Ty... ty... ty... ty... geju!
— Nie jestem gejem — zaprzeczył Bielecki. — Znowu nadinterpretujesz.
— To nie wiem.
Orzechowooki zaczął się śmiać. Brązowooki spojrzał na niego z irytacją.
— I z czego się śmiejesz? — fuknął. Skrzyżował swoje ramiona. — Co? Jestem taki śmieszny?
Jednak brunet nie przestał. Wciąż śmiał się z wypowiedzi chłopaka. Przestał dopiero wtedy, kiedy dostrzegł łzy w oczach szatyna.
— Przepraszam — powiedział. — Uraziłem cię?
Szymon przytulił się do Piotra. Orzechowooki bardzo się zdziwił, jednak po chwili odwzajemnił gest.
— Nie śmiej się ze mnie już, okej? — odezwał się po chwili szatyn. Mocniej przytulił chłopaka, po czym przyłożył ucho do jego klatki piersiowej. — Bicie twojego serca jest... uspokajające — stwierdził, a na jego twarzy pojawił się nikły uśmiech.
— Serio? — zapytał brunet, następnie pogłaskał drugiego po głowie, mimo iż walczył ze sobą, by tego nie zrobić. — Masz trochę dziwne sposoby na uspokojenie się.
Brązowooki nic mu nie powiedział, tylko zaśmiał się cicho. Przez chwilę zastanawiał się, czy nie powiedzieć mu o pewnej sprawie, jednak pomyślał, że jeszcze nie przyszedł na to czas.
— Masz już kogoś? — zapytał nieoczekiwanie szatyn. Brunet spojrzał na niego zdziwiony. — Pytam, żeby potem nie było na mnie.
— A czemu by miało? — odpowiedział pytaniem, później westchnął. — Nie, nie mam dziewczyny. Myślisz, że jakaś by mnie chciała? Kiedy ja wyglądam tak?
— Ja tam uważam, że jesteś przystojny — odparł, jednak przez tą odpowiedź poczuł, jak jego policzki stają się czerwone. — Z-znaczy... nie myśl sobie, że jestem jakimś gejem czy coś, po prostu tak uważam — sprostował szybko.
— Dzięki.
Brązowooki przygryzł dolną wargę. Zawsze tak robił, gdy się stresował.
— Skała, ja... ja chciałbym... ci coś... coś po... powiedzieć... — wydukał. — Ale... obiecaj, że nie będziesz się śmiać.
— Obiecuję.
— B-bo ja... ja... Ja jestem...
W tym momencie usłyszeli dzwonek, co oznaczało, że muszą udać się do swoich klas.
Szymon przeklął pod nosem. Chciał powiedzieć przyjacielowi coś ważnego, więc czemu teraz?
— Dobra, później mi powiesz, muszę iść. — Odsunął się od niego i już miał iść, ale podszedł do Lewczuka i pocałował go w głowę, następnie poszedł.
— ...gejem... — dokończył, gdy Bielecki już poszedł. — Zebrałem się na odwagę, a tu takie coś. Już mu nie powiem.
Po chwili zdał sobie sprawę z tego, co zrobił Piotr. Przez to poczuł falę gorąca. Zasłonił twarz dłońmi i klęknął na podłodze. Nie mówcie mi, że ja... się w nim zakochałem... — pomyślał.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro