Notatka z dziennika #7
31.07.1940
Dzisiejszego poranka, o dziwo, nie obudziłem się z pierwszymi promieniami słońca, najwyraźniej mój organizm przeczuwał kiedy mógł sobie pozwolić na więcej wypoczynku. Mimo tego i tak opuściłem namiot jako jeden z pierwszych, pewne rzeczy chyba się nie zmienią...
Najbardziej we Włoszech przeszkadzają mi temperatury, ten cholerny klimat kiedyś mnie wykończy! Dopiero co wstałem, a na zewnątrz już jest gorąco! Skoro o poranku panuje taka duchota, to można sobie wyobrazić co się będzie działo w południe. Ile był dał, aby móc odczuwać skutki lata w Hamburgu (...).
Poszedłem na śniadanie, lecz, ku mojemu zaskoczeniu, stołówka była niemal pusta. Co prawda zauważyłem, że prawie wszyscy Niemcy z mojego namiotu jeszcze spali, ale szczerze mówiąc nie spodziewałem się, że moi pobratyńcy to tacy lenie. Kto to widział, żeby spać do tej godziny.
Ku mojemu zdziwieniu Feliciano już siedział przy stole. Fakt, że zjawił się tam przede mną i to w dniu wolnym, zaskoczył mnie chyba bardziej od lenistwa Niemców. Nie zastanawiając się długo dosiadłem się do niego.
Po wymianie zwrotów grzecznościowych jedliśmy nie odzywając się do siebie. Najwyraźniej żadnemu z nas to nie przeszkadzało, Feliciano nawet na mnie nie patrzył.
W chwili ciszy zacząłem rozmyślać na co powinienem przeznaczyć dany czas wolny. Z racji braku jakichkolwiek znajomych, nie licząc siedzącego naprzeciw mnie Włocha, to on był pierwszym, który przyszedł mi do głowy, w kwestii wspólnego spędzenia czasu.
Na moje pytanie o plany co do dnia dzisiejszego uśmiechnął się szeroko, przy tym charakterystycznie zmrużąc oczy. Stwierdził, że nie ma nic do roboty, ale jeśli chcę możemy pójść do miasta, a on oprowadzi mnie po okolicy i zabierze do jego ulubionej kawiarni. Cóż, wizja ta wyglądała wyjątkowo korzystnie, zwłaszcza na tle grania cały dzień w kości, siedząc w dusznym namiocie z grupą spoconych żołnierzy.
Zgodziłem się bez wahania.
Po poinformowaniu dowódcy o naszych zamiarach wyszliśmy z obozu i wkroczyliśmy na prowadzącą do miasta drogę. Wcześniej (w moim odczuciu) niczym się ona nie wyróżniała, ale teraz wypełniały ją zapachy i kolory. Wszystko wokół zdawało się właśnie zakwitać, co i raz słyszeliśmy podrywające się do lotu ptaki i buczące bąki. Gorące słońce przenikało pomiędzy gałęziami drzew i krzewów, rzucając rozproszone światło na mnie i Włocha. Od strony miasta wiał lekki, przyjemny wiaterek, który dawał odrobinę wytchnienia od prześladującego nas gorąca. Cóż mogę powiedzieć, było pięknie! Szliśmy obok siebie, równym, żołnierskim krokiem, a jedynym co słyszałem poza odgłosami natury były nasze przyspieszone oddechy i chrzęst żwiru pod grubymi podeszwami butów.
Minęło nas kilku mieszkańców, prawdopodobnie miejscowych rolników, którzy na nasz (a może Feliciano) widok, witali się lekkim skinieniem głowy. Widziałem w ich oczach strach, a może respekt? Cóż, na wojnie oba są pożądane, więc nie mnie oceniać.
Gdy wkroczyliśmy do miasta od razu uderzyła w nas woń sprzedawanych na stoiskach kwiatów, których barwy i odmiany sprowadzano chyba z całej Europy, a może i z Azji. Zgromadzone wokół kobiety rozmawiały ze sobą głośno, niektóre tylko oglądały, inne negocjowały ceny z uśmiechniętymi sprzedawczyniami. Dalej stały niewielkie kramy z apetycznymi wypiekami i przedmiotami codziennego użytku, także ubraniami.
Nagle Feliciano spojrzał w jeden punkt i podszedł do jednej ze sprzedawczyń, jednocześnie prosząc mnie abym chwilę na niego zaczekał. Nie wiedząc co ze sobą zrobić podążałem za mężczyzną, który podszedł do sprzedającej owoce, skromnie ubranej starszej pani. Owa babka na widok chłopaka rozpromieniła się niezwykle i ucałowała go w oba policzki, a następnie wcisnęła nam na siłę znaczną część swojego towaru. Z niechęcią przyjęła należne jej pieniądze, a pakując produkty bardzo swobodnie rozmawiała z Feliciano, który wydawał się jej niezwykle bliski. Widziałem na jego twarzy niewinny, uroczy uśmiech, przypominał mi wtedy dziecko. Babka opowiadała coś cicho, aby tylko on był w stanie ją usłyszeć. Co i raz śmiała się i patrzyła na niego jakby z utęsknieniem, jej sposób bycia przypomniał mi moją (już dawno nie żyjącą) ciotkę Helge.
Na odchodne ponownie ucałowała młodzieńca i zapewniła o swoich żarliwych modlitwach w intencji zdrowia żołnierzy, szczególnie tych z ich miasta, ale i przyjezdnych szkoleniowcach. Młodzieniec machał do niej odchodząc, co ona odwzajemniła. Nawet ja nie umiem zaprzeczyć, jakoby była to urokliwa scena.
Gdy się od niej oddaliliśmy Włoch nadal uśmiechał się blado. Widząc mój pytający wyraz twarzy od razu opowiedział, że owa kobieta to partnerka jego już nie żyjącego dziadka, i jest ona dla Feliciano i jego brata niczym babcia. Wzruszyło mnie to trochę, aż sam się sobie dziwiłem. Na dobrą sprawę nie łączyły ich więzy krwi, staruszka mogła go kompletnie zignorować, bo przecież nie był i nie będzie jej prawdziwym wnukiem. Mimo tego była w stanie oddać nam większość produktów dzięki którym się utrzymywała, abyśmy my aby na pewno nie chodzili głodni. Rzadko można spotkać taką postawę (...)
Oddalając się od głównego placu zaszliśmy w spokojniejszą część miasta, która urzekła mnie jeszcze bardziej od targowiska. Piękne, mieniące się żywymi kolorami, piętrowe kamieniczki, triumfowały nad naszymi głowami, gdy przechodziliśmy ciasnymi uliczkami. Co jakiś czas na nasze głowy kapały drobne kropelki wody z suszącego się na balkonach prania, i które z wolna pochłaniało palące, włoskie słońce. Czasami przebiegało między nami jakieś umorusane dziecko, które widząc dwóch mężczyzn w mundurach przystawało i patrzyło na nas z otwartą buzią. Osobiście nie przepadam za dziećmi, jednak te tutejsze zdawały się całkiem znośne.
Zaszliśmy także do kawiarni, o której opowiadał Feliciano. Stała na niewielkiej górce na obrzeżach miasta, a jej klimat bardzo mi odpowiadał. Wydawała się rodzinna i swojska, urządzona w przytulnym stylu. Nigdzie nie widzieliśmy obsługi, wobec czego wywnioskowałem, że siedziba właściciela musiała się znajdować jeszcze gdzieś głębiej w budynku. To zadziwiające jakim zaufaniem ci ludzie darzyli klientów, przecież każdy mógłby wejść do środka i ich okraść (...).
Gdy już miałem zamiar zająć miejsce przy oknie, Włoch gwałtownie złapał mnie za ramię i zaciągnął w nieznanym mi kierunku. Przeszliśmy przez ciemny korytarz, na którego końcu stały ciężkie drzwi, które chłopak pchnął. Wtedy właśnie nam obu ukazał się niewielki ogród, którego widok wychodził na ogromną łąkę, i z którego widać było majaczące na horyzoncie morze. Przez chwilę stałem oniemiały i pochłaniałem piękno i urok tego miejsca, nigdy wcześniej nie myślałem bowiem jak niezwykłe obrazy może skrywać niepozorny ogródek na tyłach niewielkiej kawiarni.
Na zacienionym tarasie stały dosłownie dwa stoliki oraz pięć krzeseł. Wszędzie wokół otaczały nas kwiaty, czy to posadzone, w doniczkach czy w skrzynkach, to nie miało znaczenia, ponieważ i tak sprawiały niesamowite wrażenie. Podziwiając je zaobserwowałem chyba wszystkie odmiany, jakie wcześniej widziałem na targowisku.
Usiedliśmy pod wielkim parasolem, a Feliciano oparł głowę o dłoń i patrzył z nostalgią na pełną kwiecia łąkę. Trwał tak aż do chwili, gdy ciężkie drzwi pchnęła drobna brunetka o uroczym uśmiechu, ze stroju wywnioskowałem, że kelnerka. Włoch na jej widok od razu zmienił się nie do poznania - wyprostował się i przybrał postawę szarmanckiego podrywacza, nawet zagwizdał (sic!) z podziwu, gdy zobaczył ją w pełnej krasie. Miał przy tym w sobie coś z nastolatka, który jeszcze nie do końca rozumie na czym polega flirt. Jednak nawet mimo tego zmiana była widoczna, i to bardzo.
Cóż, jeśli mam być szczery, nie była to najpiękniejsza kobieta na świecie, nawet w tej niewielkiej mieścinie znalazło by się dużo o wiele ładniejszych. Dałem Feliciano zamówić dla nas obojga najlepsze co jest w tej kawiarni, a sam trochę się wyłączyłem. Moje myśli krążyły wtedy po starówce w rodzinnym Hamburgu. Przypomniałem sobie, jak to będąc dzieckiem spacerowałem z rodzicami i bratem, jak biegałem z psem po parku, i jak wstępowaliśmy do cukierni na duże ciastka z lukrem. Oczywiście wiedziałem, że w czasie wojny nie ma miejsca na sentymenty i wspomnienia, dlatego nie dałam sobie długo bujać w obłokach.
Gdy wróciłem do siebie chłopak nadal flirtował z młodą brunetką, na co ona rumieniła się i uśmiechała odwracając wzrok. Szczerząc się niekontrolowanie odsłaniała rzędy białych zębów, które wybijały się na tle różnokolorowego kwiecia. Zastanawiało mnie dlaczego zagadywał do kobiety o tak przeciętnej urodzie. Mam na myśli, Feliciano zdecydowanie zasługiwał na kogoś z wyższej półki, kim ona ewidentnie nie była, ale nie komentowałem tego, niech sobie robi co chce.
Gdy odeszła w głąb budynku chłopak uśmiechnął się blado i podparłszy głowę ramieniem popatrzył na łąkę smutno. "Gdy ja i brat byliśmy mali, nie było jeszcze tych schodków ani płotu" - powiedział i wskazał na zejście po lewej stronie tarasu, oraz ogrodzenie które nas otaczało. "Przychodziliśmy tu z dziadkiem w upalne popołudnia, gdy nie dało się wytrzymać w domu ani na podwórzu. Wbrew wszelkiej logice, zamiast zimnej wody albo lemoniady, ja i Lovino zamawialiśmy kakao, dziadek herbatę owocową. Siadaliśmy w trójkę i cieszyliśmy się lekkim wiaterkiem, oraz świeżą bryzą znad morza. Mimo, że panował upał, tu było zupełnie chłodno, naprawdę. Mimo, że wtedy nie stał tu parasol, budynek rzucał na tyle duży cień, abyśmy bez problemu mogli się w nim schronić."
Feliciano opowiadał uśmiechając się lekko, jakby w sekundę powrócił do utęsknionych lat dziecięcych i na nowo przeżywał wspaniałe chwile w gronie rodziny. Wyglądał wtedy rozbrajająco - smutny, ale szczęśliwy, doprawdy, to musiało być dziwne uczucie. Przez jego wspominki w pewnym momencie przeszło mi przez myśl, że moja obecność tutaj była niepożądana, ale zdawałem sobie sprawę, że nawet jeśli tak było, nie mogłem z tym nic zrobić.
"Ja i Lovino zawsze wypijaliśmy czekoladę tak szybko jak się dało, aby móc iść na łąkę. Albo byliśmy tak zachłanni, albo to dziadek chciał dać nam trochę swobody, bo pił bardzo powoli. W każdym razie biegaliśmy wtedy beztrosko pomiędzy kląbami kwiatów, z których w strachu przed nami wylatywały motyle i pszczoły. Czasami uciekaliśmy przed nimi, ale niekiedy dawaliśmy im się zbliżyć, tak dla konkurencji odwagi. Lovino zawsze wygrywał, i nie raz wracał do domu kląc jak szewc, owady uwielbiały go kąsać. A dziadek, wbrew pozorom, nie gniewał się na nas, tylko śmiał do rozpuku, gdy wspólnie szliśmy uliczkami..."
Wtedy właśnie jego opowieść przerwała młoda dziewczyna, która pchnęła drzwi i rumieniąc się lekko postawiła na stoliku dwa kawałki ciasta, oraz... czekolady. W żaden sposób nie zareagowałem na wybór Feliciano, jedynie podziękowałem kelnerce i wróciłem do podziwiania łąki, która wbrew wszystkiemu wywarła na mnie ogromne wrażenie. Brunetka po usłyszeniu kilku komplementów z ust Włocha uśmiechneła się szeroko i wróciła do pracy.
Gdy zniknęła nam z oczu chłopak popatrzył smutno w stronę morza, a następnie przeniósł wzrok na mnie. Najwyraźniej zauważył moje niezrozumienie jego przymilania się do średnio urodziwej panny, bo rozejrzał się jakby dla pewności, że byliśmy sami, a następnie zaczął mówić.
"Nie jest zbyt piękna, prawda? Pewnie ciekawi Cię, dlaczego powiedziałem jej tyle komplementów?"
Milczałem. Istotnie, w głębi pragnąłem zadać to pytanie, ale uznałem, że niegrzecznym z mojej strony byłoby oceniać jego gusta, wobec czego nie odezwałem się ani słowem.
"Ta dziewczyna to córka miejscowego szewca. Gdy była mała, ojciec często się na niej wyżywał, niekiedy musiała nocować na ulicy obawiając się powrotu do domu. Wcześnie wyszła za mąż, a niedawno dowiedziała się, że mąż ją zdradza. Zamknęła się w sobie, nikt nie umiał jej pomóc. Pomyślałem, że kilka komplementów może ją podnieść na duchu... "
Wysłuchawszy Feliciano zacząłem zdawać sobie sprawę, jak dobrym i pełnym współczucia był człowiekiem, ale niestety nieprzystosowanym do obecnych czasów. W pewnym sensie podziwiałem jego otwartość i czyste serce, jednak ta jego nieskazitelna dusza sprawiała, że w żadnym razie nie nadawał się do wojska... Był dobry, aż zbyt dobry.
Gdy ja nieśmiało jadłem ciasto, Włoch pochłaniał je łapczywie, jakby była to pierwsza smaczna rzecz w jego życiu. Na koniec jednym haustem wypił czekoladę, a potem, wręcz odskakując od stołu, wybiegł na łąkę śmiejąc się jak dziecko. Zeskoczył z kilku schodków, i nie patrząc pod nogi pognał przed siebie, wprost w morze kwiatów. Obserwowałem go z niewielkiej górki, jak rozpędzał siedzące na kolorowych płatkach owady, jak nogawkami strzepywał lśniący pyłek, oraz jak płoszył żerujące w zaroślach, niewielkie ptaki. Wraz z jego przybyciem na łące zapanował chaos - motyle wzlatywały ku niebu, pszczoły kręciły się rozkojarzone, bąki leniwie zmieniały kwiaty. Małeńkie ptaki ćwierkały donośnie, i zakreślając na nieboskłonie zamaszyste koła chowały się w innej gęstwinie, aby po chwili powrócić na żery w ulubionym miejscu.
Dopiero po chwili zdałem sobie sprawę, że w tamtym momencie nie podziwiałem chłopca, a dorosłego mężczyznę w smętnym mundurze - żołnierza, o duszy dzieciaka, który zapominając o zbliżającej się nieubłaganie śmierci na okrutnym froncie, biegał beztrosko po polu pełnym różnokolowowych kwiatów, i śmiejąc się do rozpuku uciekał na widok pszczół i bąków. Włocha, który odsunął od siebie stojącą nad nim kostuchę, aby ponownie poczuć wiatr we włosach, i przyjemny, chłodny powiew morskiej bryzy. Młodzieńca, który zaciągnął się do armii mimo braku psychicznych i fizycznych predyspozycji, który porzucił plany i marzenia dla dobra kraju, oraz który powziął na swe barki idee zrezygnania z życia, dla dobra wyższego. Wobec tego, jakże można było go nie szanować? Czy jakikolwiek człowiek byłby do tego zdolny?
Pomyślałem wtedy, że był piękny, ale zapewne w sensie wyjątkowości jaka od niego biła, wręcz epatował życiem. Podobało mi się jak biegał i skakał, jak płoszył ptaki, zwierzęta i owady. Miał w sobie coś niesamowitego, czego nie umiem opisać.
Wracając do koszar Feliciano nadal pozostał roześmiany, skakał i kłaniał się każdej napotkanej osobie, poza tym nucił coś pod nosem. Zachowywał się jak niespełna rozumu, ale postanowiłem go za to nie ganić, w końcu to dzięki niemu przeżyłem tak wspaniały dzień.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro