Notatka z dziennika #5
23.07.1940
Dzisiejszy poranek był niezwykle piękny. Obudziłem się jako pierwszy, gdy słońce jeszcze ukrywało się za horyzontem. Bez namysłu poszedłem biegać w moim ulubionym miejscu - w urokliwym lesie u zbocza wzgórza. Przez chwilę przeszło mi przez myśl, że może Feliciano wolałby trenować w tamtym miejscu, jednak odrzuciłem tę myśl - klimat i atmosfera doliny sprzyjała wypoczynkowi, a jemu nie potrzeba było więcej lenienia się.
Po przyjściu na stołówkę Feliciano już na mnie czekał. O dziwo nie próbował się ukrywać, usiadł przy naszym stoliku z własnej woli. Zastanawiało mnie co go do tego skłoniło (...).
Usiadłem na przeciwko niego i spróbowałem zacząć rozmowę, a ta o dziwo, całkiem się kleiła. Bez większych problemów dowiedziałem się, że mój znajomy jest tutejszym miejscowym, i mieszka w urokliwej kamieniczce w centrum Ceciny. Opowiedział mi, że ma tu ładne mieszkanko, choć nie należy ono do końca do niego - on i jego brat (jak się dowiedziałem, imieniem Lovino) otrzymali je na spółkę w spadku po dziadku, więc oficjalnie jest jedynie współwłaścicielem. Miałem nadzieję, że wspomni coś o rodzicach i tego typu sprawach, ale nic więcej nie powiedział, a ja nie chciałem wchodzić z butami w cudze życie. Mogłem tylko domniemać co się za tym kryło.
Będąc szczerym muszę przyznać, że przebywając w jego towarzystwie trochę żałowałem, że mój włoski nie jest perfekcyjny, i że nie uczyłem się go dłużej. Mógłbym dzięki temu porozmawiać z nim na inne tematy niż te podstawowe, które skończyły się wyjątkowo szybko. To niesamowite że wystarczyło, żeby przestał się mnie bać, a od razu złapaliśmy wspólny język. Już tego poranka Feliciano mniej się mnie krępował, na pytania odpowiadał dłużej niż wczoraj, widać było, że chciał rozwijać rozmowę. Gdy tak gadał (czasami bez większego sensu) przybierał niewinny, trochę głupkowaty wyraz twarzy, w mojej ocenie był to jakiś rodzaj uśmiechu. Całkiem przyjemnie się na niego patrzyło (...).
Po śniadaniu jak zwykle poszliśmy na plac treningowy. Nawet ślepy zauważyłby, że Feliciano naprawdę bardzo nie chciał ćwiczyć. Wynikało to może nie tyle z lenistwa, co zmęczenia spowodowanego wczorajszym bieganiem. Mimo tego nie narzekał, cierpliwie znosił narzucone mu przeze mnie ćwiczenia. W pewnym momencie aż zrobiło mi się go szkoda, tak mizernie i żałośnie wyglądał. Wiedziałem jednak, że jeśli dobrze go nie wyszkole, mój znajomy będzie miał mniejsze szanse na przeżycie podczas prawdziwej wojny, a nie błazenady jaka się tu rozgrywa.
Tak jak wczoraj biegaliśmy razem - ja szybko, on wolno, ja rześki, on zaspany, ja gotowy na o wiele więcej, on kompletnie wyczerpany po pierwszym kilometrze.
Mimo, że Włoch nadal w żadnym wypadku nie nadawał się do armii, dziś biegał już szybciej niż wczoraj, co zmotywowało mnie do jego dalszego trenowania. Efekty zawsze motywują, to chyba oczywiste (...).
Patrzyłem jak ledwo nadążał do mojego (i tak niezwykle powolnego) truchtu, jak sapał i potykał się na prostej drodze. Od początku wiedziałem, że nie będzie z niego Bonaparte, ale ten drobny chłopak ma w sobie ukrytą siłę, a ja dam z siebie wszystko, aby nie zginął szybko.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro