Notatka z dziennika #4
22.07.1940
Dzisiaj ponownie dorwałem go przy śniadaniu, na naszej obskurnej, wojskowej stołówce. Wypatrzyłem go z daleka. On mnie chyba też, bo gdy zacząłem zbliżać się w jego stronę opuścił głowę i chcąc zniknąć z pola widzenia niemal schował się pod stołem. Starał się ukryć pośród innych Włochów, ale jego plan spalił na panewce - wystarczyło, abym tylko podszedł do stolika, a cała zgraja pobratyńców bruneta uciekła w popłochu, zostawiając Feliciano samego. Na moje ostre i stanowcze spojrzenie wstał jak oparzony i poszedł do "naszego miejsca", czyli tam, gdzie zwykliśmy jadać. Ciekawe kiedy się nauczy, że gdzie by się nie ukrył i tak go znajdę (...).
Konsumując śniadanie trochę rozmawialiśmy, choć określenie "trochę" byłoby zdecydowanym nadużyciem, wymieniliśmy jedynie kilka zdań. Nie będę ukrywać, fajnie by było poznać go trochę bliżej niż tylko z imienia. Mieliśmy współpracować, a ja znałem jedynie jego imię, więc chcąc nawiązać konwersacje zagadnąłem go w temacie rodziny.
Nie dowiedziałem się zbyt wiele (może dlatego, że nadal dygotał na sam mój widok), ale na moje pytanie odpowiedział, że ma starszego brata, który jednak od jakiegoś czasu mieszka w Hiszpanii, przez co obecnie (Feliciano) jest we Włoszech zupełnie sam. Gdy zapytałem czy ma jeszcze kogoś, potwierdził, ale nie kontynuował. Wolałem dalej nie ciągnąć tego tematu, w końcu ma się mnie bać, a nie mnie kochać.
Wyszliśmy na plac. Włoch szedł bardzo powoli i niechętnie, niemal jak na skazanie. Ponownie chciał mi uciec, ale tym razem nie dałem mu się ukryć - przytrzymałem go za kołnierzyk ubrania, a ten, nawet zdając sobie sprawę, że nic nie wskóra, przez kilka sekund wyrywał się jak oszalały. Po tym małym incydencie poszedł ze mną potulnie.
Niestety biegi poszły mu jeszcze gorzej niż wczoraj - mimo gróźb nie dokończył nawet kilometra. Byłem załamany. Rzecz jasna nie tylko jego wynikami, ale również stanem ogólnym tego chorego oddziału. W naszej armii wywalono by go już na wstępie, ba, nawet mimo braku kadetów nie wziętoby go, choćby na przysłowiowe mięso armatnie! Gdyby tylko pojawił się na rekrutacji wywalonoby go z hukiem! Nikt by się z nim nie patyczkował, tylko powiedział wprost, że może pomóc ojczyźnie pracując w fabryce broni, ale nie walcząc na froncie. Tymczasem tutaj przyjęto go bez zbędnych pytań, a nam kazano zrobić z tego łachudry dobrego żołnierza. Włosi nie mają wstydu.
Gdy patrzyłem na jego niezwykle powolny trucht (który już sam w sobie jest żenujący, przynajmniej w realiach wojska) przyszedł mi do głowy pewien pomysł. Zaproponowałem, że mu pomogę, że możemy biegać razem, w końcu ćwicząc z kimś jest łatwiej utrzymać odpowiednie tempo. Włoch zgodził się, wobec czego zdjąłem odzież wierzchnią pozostając w podkoszulce. Reakcja Feliciano... cóż, była nietypowa, rzekłbym nawet, że trochę mnie zaskoczyła, bowiem na widok mojej klatki piersiowej otworzył szeroko oczy i przypatrywał mi się w bezruchu. Był to podziw podobny do tego, jakbym właśnie zamienił wodę w wino, choć nie wiem, czy takie porównanie nie będzie obrazą Boga. Z drugiej strony to w sumie oczywiste, że Niemiecki żołnierz budzi podziw i respekt, ale żeby aż tak? Kompletnie nie rozumiałem jego reakcji.
W każdym razie, zaczęliśmy biegać. Jego tempo było żałosne, naprawdę, czułem się, jakbym trenował przedszkolaka. Jednak mimo wszystko Feliciano zaplusował u mnie, i po raz pierwszy pokazał wolę walki - biegał odkładając na bok zmęczenie i upał, które przez brak kondycji były dla niego wyjątkowo dotkliwe. To jak mu szło pozostaje nieważne, przynajmniej się starał, i tylko to się liczy. Gdy tak truchtałem obok niego uśmiechnąłem się, lekko bo lekko, ale się uśmiechnąłem, i to sam z siebie. Niby nie zrobił nic wielkiego, ale... odniosłem wrażenie, jakbym gardził nim trochę mniej.
A może jednak coś z niego będzie?
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro